My, roztropni drapieżnicy

Jacek Santorski: Poczucie, że jesteśmy zieloną wyspą, że kryzys zdarzył się "gdzieś w Ameryce", okazuje się znakomitą narracją, która ułatwia koncentrację na zadaniach, przetrwanie, robienie swojego. Rozmawiał Michał Kuźmiński

19.07.2011

Czyta się kilka minut

/ rys. Marek Tomasik /
/ rys. Marek Tomasik /

Michał Kuźmiński: Zewsząd słyszymy o kryzysie dotykającym kolejne kraje Unii. Skutki kryzysu sięgają i nas, choćby poprzez wzrost cen czy kursu franka. A okazuje się - m.in. w opublikowanej właśnie Diagnozie Społecznej - że nie tylko jesteśmy szczęśliwi na niespotykaną dotąd skalę, ale też rośnie nasza konsumpcja: jest wyższa od zeszłorocznej. Czy to niefrasobliwość Polaków?

Jacek Santorski: Najpierw uwaga: wyniki Diagnozy Społecznej prof. Janusza Czapińskiego nie pokazują, że jesteśmy szczęśliwi, lecz że mamy w tym roku poczucie spełnienia. Rzeczywiście, dziś mówi to 80 proc. Polaków, a w 2000 r. twierdziło tak tylko 60 proc. A twierdząca odpowiedź na pytanie, czy w tym roku odczuwa się poczucie spełnienia, może być też wyrazem rosnącego realizmu. Uczestniczyłem kiedyś w międzynarodowej grupie badającej jakość życia pacjentów z cukrzycą. Ich subiektywnie oceniana jakość życia okazała się najniższa w Indiach i... w Szwecji. W Indiach naprawdę większości pacjentów źle się żyło, w Szwecji zaś - bo mają tam niezwykle wyśrubowane standardy. Zatem wyniki te pokazują, że 80 proc. z nas w ramach swojego życiowego realizmu zamyka rok poczuciem spełnienia.

Jeśli zaś chodzi o konsumpcję, to owszem, jest kilka powodów, za sprawą których większość statystycznych Polaków nie jest jeszcze zbytnio roztropna w swoich wydatkach i ich planowaniu. Na przykład prof. Philip Zimbardo, który badał orientację różnych społeczności w czasie, zwracał uwagę, że większość Polaków zorientowanych jest głównie na przeszłość, nie na przyszłość. Dodajmy: negatywnie na przeszłość - raczej rozpamiętujemy krzywdy nam wyrządzone, niż idealizujemy historię. Jesteśmy natomiast słabo wytrenowani w myśleniu o przyszłości. Gdy pytam młodych biz­nesmenów, jak widzą siebie lub Polskę w 2020 czy 2030 r., zapada zwykle chwila milczenia.

Nasze plany są krótkoterminowe, zakupy zaś - i tu słowo-klucz - impulsywne. Nie mamy protestanckiego podejścia do życia: np. do zapisywania wydatków i planowania ich na kartce. Tak robi większość Niemców. Rzecz nie w tym, żeby z prowadzenia prywatnej księgowości miały wynikać bardziej racjonalne decyzje, ale w tym, że przez sam fakt uruchomienia tego poziomu refleksji moglibyśmy się stać bardziej roztropni. Bo w świetle psychologii i ekonomii ewolucyjnej okazuje się, że większość decyzji finansowych, budżetowych i ekonomicznych pochodzi z poziomu tzw. gadziego mózgu. Wrażenia, nastawienia, drapieżność, strach, chciwość w dużo większym stopniu mają wpływ na nasze decyzje zakupowe i inwestycyjne niż racjonalna kalkulacja.

W dodatku między roztropnym ludzkim umysłem a drapieżnikiem jest jeszcze ego, które bywa zdominowane przez pierwotne instynkty, w swojej chęci dominacji czy stroszenia piór. W Polsce od wieków funkcjonuje zasada "zastaw się, a postaw się". Nasze śluby, pierwsze komunie czy samochody świadczą o naszej rozrzutności w prezentowaniu się - nawet kosztem innych wydatków czy poprzez pożyczki. Bardzo wielu z nas, jak mówi inne powiedzenie, wydaje środki, których nie ma, na rzeczy, których nie potrzebuje, by zaimponować tym, których nie lubi.

Brzmi to dość apokaliptycznie... Szczególnie w kryzysowych czasach. Przeżyjemy?

Wszystko to powiedziawszy, chcę pokazać drugą stronę medalu, którą także potwierdza ogłoszona właśnie Diagnoza Społeczna. Otóż w większości jesteśmy nieufni. Kolejny rok badań potwierdza, że zaledwie ok. 12 proc. ufa komukolwiek poza rodziną. Jesteśmy pod tym względem na ostatnim miejscu w Europie, zresztą - Grekami, u których ten współczynnik wynosi 16 proc. Na pewno nie służy to rozwojowi naszego kapitału społecznego, w którego miejsce wchodzi amoralny familiaryzm, ani nie buduje dobrej atmosfery w polskich instytucjach, uczelniach czy kościołach. Ale może to służyć odporności na rozmaite destrukcyjne ekonomicznie czynniki. Badania tzw. "IQ zakupowego", czyli odporności na zabiegi marketingowe, pokazują, że Polacy mają je najwyższe w Europie!

Bo są nieufni?

Właśnie! Nagle się okazuje, że to, co nie zabija - bo nieufność zabija; połączona z wrogością jest czynnikiem zawału - to nas wzmacnia. Pracując z polskimi przedsiębiorcami, często milionerami, obserwuję, że rozrzutni są oni wtedy, gdy mają taką wewnętrzną potrzebę. Gdy decyduje ów drapieżnik. Jeśli natomiast kto inny coś im proponuje, natychmiast pytają, dlaczego tak drogo i negocjują każde miejsce po przecinku.

Badania pokazują tymczasem, że większość Polaków nie spodziewa się żadnych zmian w sytuacji ogólnej i ekonomicznej kraju - tak jakby nie było kryzysu. Czy to aby nie dowód na coś przeciwnego: na zaufanie do sprawności państwa?

To raczej kolejny dowód na realizm. Uważamy, że jest średnio - nie będzie tragedii, ale lepiej też nie będzie. Oznacza to także przekonanie, że ja nic nie zmienię. Niech trwa status quo. Nasz realizm jest poniekąd paranoiczny - jest w nim element zgorzknienia, rozgoryczenia i nieufności. To realizm bolesny.

Czy tym impulsywnym kupowaniem odurzamy się, by ukoić lęki? 70 proc. Polaków badanych przez GfK Polonia i Jones Lang LaSalle traktuje zakupy jako sposób na relaks. Z drugiej strony - galerie handlowe rozwijają ofertę w miastach poniżej 100 tys. mieszkańców, uważanych dotąd za enklawy gorszego samopoczucia i niedoboru.

Powyżej pewnego minimum egzystencjalnego odurzanie się zakupami nie jest cechą Polaków, ale człowieka w ogóle. Euforia w mniejszym czy większym stopniu zawsze interferuje z mechanizmem kupowania. "IQ zakupowe" może uodparniać na zewnętrzne czynniki, ale nie wewnętrzne - gdy sami z siebie fundujemy sobie takie seanse antydepresyjne. Można najwyżej powiedzieć, że jeżeli większa liczba Polaków kupuje teraz nie po to, by przeżyć, ale by wprowadzić się w zakupową euforię, mogłoby to oznaczać, że pogłębiają się nasze portfele. Ale owszem, postępowanie takie może wynikać z nierealistycznej oceny - bo się zadłużamy, co prowadzi do depresji. Nie tylko finansowej. Trzeba pamiętać, iż jeśli ktoś naprawdę jest uzależniony od dowolnej używki, potrafi nie jeść, nie pić, okraść rodzinę tylko po to, by się odurzyć.

Kryzys pokazał po raz kolejny, że o sprawach ekonomicznych trzeba rozmawiać w kategoriach psychologicznych...

Półtora roku temu w USA, a rok temu w Polsce ukazała się książka, w której moim zdaniem znajduje się kompletny klucz do kryzysu z 2008 r., ale też do kryzysu lat 30. XX w., czy do bańki informatycznej z 2000 r. Chodzi o "Zwierzęce instynkty" noblisty George’a Akerlofa i Roberta Shillera. Próbują oni pokazać, że podstawowy paradygmat ekonomii, który zakłada, iż ludzie podejmują racjonalne decyzje oraz że niewidzialna ręka rynku może w ramach systemu kapitalistycznego regulować owe nieskończone serie racjonalnych wyborów, jest zasadniczą nieprawdą. Otóż większość ludzkich decyzji jest emocjonalna, wytłumaczalna w kategoriach zwierzęcej drapieżności i kilku innych instynktów. Zaś niewidzialna ręka rynku może być niewystarczającym kontrdrapieżnikiem, by powstrzymać niedźwiedzia przed zagryzieniem połowy lasu. Potrzebny jest jednak jeszcze gajowy. Oczywiście, wiąże się to z różnymi ryzykami, na które często wskazuje np. prof. Leszek Balcerowicz, ale jakiś poziom regulacji gospodarki jest niezbędny.

Autorzy twierdzą, że do kryzysu w 2008 r. w USA doprowadziły drapieżne instynkty, wskutek których wartość instrumentów finansowych była ośmiokrotnie wyższa niż stojąca za nimi wartość księgowa. I choć widziano, że rozkręca się to do irracjonalnych rozmiarów, nikt nie umiał tego zatrzymać, a co więcej - pobłażano niegodziwie spekulującym. Akerlof i Shiller dodają też, że wartość instrumentów finansowych kreują bardzo subiektywne czynniki: story-telling, czyli historie opowiadane sobie przez ludzi, a nie mędrca szkiełko i oko, które waży i wycenia produkt finansowy.

Jeśli więc przyłożyć zawarte w tej książce narzędzia do Polski ostatnich kilku lat, zobaczymy po pierwsze, że byliśmy na tyle zmęczonym, wychudzonym społeczeństwem, że owe zwierzęce instynkty nie porwały nas aż do takiej feerii chciwości i niefrasobliwości, jak spekulantów oraz konsumentów w USA. Z drugiej strony - nasza gospodarka jest zbyt mało innowacyjna: 75 proc. firm zorganizowanych jest jak folwark z jednym panem i władcą, a ludzie są zamknięci na złożone rozwiązania i instrumenty. To balast rozwojowy naszej gospodarki, który jednak w świetle wspomnianych mechanizmów okazał się zbawienny.

Są jakieś dowody na możliwość zbawienia?

Dowodem owej paradoksalnej mądrości Polaków jest polski story-telling. Np. historia o jednym z najbogatszych Polaków, który zapytany w 1997 r. o opcje i podobne instrumenty finansowe, miał zapytać księgowego: "Rozumiesz coś z tego?". "Nie" - odparł tamten. "Ja też nie. Więc nie kupuję". Albo o innym biznesmenie, który mawia, że wprawdzie jest za tym, by jego kilkanaście firm zarządzanych było nowocześnie, ale na poziomie właściciela-kapitalisty chce być sam, bo pragnie samodzielnie podejmować decyzje. Nadmierna złożoność organizacyjna, a w jej efekcie rozmycie odpowiedzialności uruchamiają mechanizmy, w wyniku których traci się kontrolę. Badania pokazują, że do przetrwania trudnych czasów dyktatury nadają się najlepiej, mimo że pustoszą świat wartości. Ale przestają działać, gdy produkcja ma się stać innowacyjna.

Zostaliśmy więc zieloną wyspą, bo nasza gospodarka jest mało innowacyjna i złożona, a przedsiębiorcy nie są otwarci na nowoczesne mechanizmy. Niewielka część naszej gospodarki jest ugiełdowiona. A to giełda stwarza pole do zwierzęcej gry, w której kluczową rolę odgrywają instynkty i w efekcie której następuje utrata kontroli. My, za sprawą naszej prostoty i niezaawansowania, mamy dużo mniej przestrzeni dla tych instynktów.

Powtórzmy też: kluczową rolę w budowaniu nastrojów odgrywa story-telling. Gdy Meksykanie myśleli, że odkryli ropę, potrafili dwukrotnie podnieść PKB dzięki temu, że przez kilka lat, zanim rzeczywistość powiedziała "sprawdzam", ich prezydent opowiadał stosowne historie. U nas zaś poczucie, że jesteśmy zieloną wyspą, że kryzys zdarzył się "gdzieś w Ameryce", okazuje się znakomitą historią, która ułatwia koncentrację na zadaniach, przetrwanie, robienie swojego. Większość polskich przedsiębiorców myślało właśnie w ten sposób: mamy szczęście, nas to nie dotyka.

"Niech na całym świecie wojna, byle polska wieś spokojna"?

Tak jest. Choć dziś trzęsie się Europa, oni uznają, że nadal to Portugalia, Irlandia, Grecja i Hiszpania są w kryzysie, a my nie. I jeżeli równocześnie polskie firmy prowadzące prostą powtarzalną produkcję będą się zamieniać w innowacyjne, folwarki zaś będą się stawać nowoczesnymi organizacjami, to ja nie należę do tych Polaków, którzy są skłonni twierdzić, że nic się nie zmieni. Przeciwnie, jestem optymistą. Bo nagle się okazuje, że owa "polska wieś spokojna" staje się nowoczesną farmą mającą własną mądrość.

I trafiamy na kolejny paradoks: przetrwaliśmy dzięki zacofaniu, ale innowacyjność jest dziś warunkiem rozwoju, jeśli nie istnienia. Co będzie dalej?

To duże wyzwanie i duży kłopot, bo innowacyjności nie da się zadekretować. Popatrzmy znów na historie, które ludzie sobie opowiadają, a dziennikarze podnoszą. O tym, że Polacy wygrali konkurs na robota kosmicznego, że powygrywali festiwale nowych technologii informatycznych, dowiadujemy się najwyżej ze specjalistycznych czasopism. Tymczasem wszyscy mówią o tym, że być może mamy złoża gazu łupkowego. A na złożach surowcowych swoją poetykę opierają kraje trzeciego świata. Kraje nowoczesne zaś - na złożach, które są w sercach i umysłach ludzi. Musimy wykonać jeszcze bardzo wiele pracy mentalnej na wszystkich poziomach: i wśród przedsiębiorców, i mediów, i badaczy, a w końcu - decydentów politycznych, by torowali do tego drogę.

Jak mówi prof. Czapiński, jesteśmy właśnie na tym poziomie PKB, do którego uzasadniony jest indywidualizm i amoralny familiaryzm. Natomiast po przekroczeniu tej granicy, jeśli PKB rośnie, a nie rosną kapitał społeczny, współpraca i innowacyjność, państwo staje się bogatym, ale bardzo skontrastowanym krajem trzeciego świata. Albo dołącza do tych nowoczesnych, którzy przez swoją nadmierną złożoność generują kryzysy, które właśnie oglądamy. Słowami-kluczami dla polskich przedsiębiorców są więc z jednej strony "wizja", a z drugiej - "roztropność".

Jesteśmy więc jak na razie rozpięci pomiędzy ponurym realizmem a sferą mitów, w której opowiadamy sobie historie o tym, jacy moglibyśmy być?

Pan i ja należymy do tych, którzy opowiadają te historie. Moje wydawnictwa i Akademia Psychologii Przywództwa, również "Tygodnik Powszechny", tworzą tę, a nie inną opowieść: o roztropnym kroku w odpowiednią stronę.

Ale opowieści snują też inni, budujący odmienne narracje. Np. niektórzy politycy...

Wygląda na to, że "IQ zakupowe" w sferze mitologii Polaków jakby drgnęło w dobrą stronę. Z badań prof. Czapińskiego wynika, że wprawdzie tylko 12 proc. Polaków ufa komukolwiek poza rodziną, ale z drugiej strony krzywej Gaussa tylko 12 proc. z nas jest gotowe przyjąć, że tupolew został obezwładniony na 15 metrach. Pomimo wielkiej atrakcyjności fabularnej teorii spiskowych, kupuje je tylko 12 proc. populacji. A w szczegółowych badaniach okazuje się, że spośród przedsiębiorców i prywatnej inicjatywy kupuje je tylko 9 proc., spośród zaś specjalistów - tylko 6 proc.

Wizja historii Polski gnębionej przez odwiecznych wrogów jakby nieco traciła pozycję wśród naszych narracji. Pytanie, co będziemy sobie opowiadali w jej miejsce. Czy aby nie historie o ludziach, którzy opowiadają tamtą wizję? Ja wolę opowieści o wpatrzonych w przyszłość, innowacyjnych przedsiębiorcach.

Nastroje zostały upolitycznione? Z badań wynika, że pogorszenie sytuacji w kraju przewidują głównie sympatycy PiS...

Bo ich opowieść jest bardziej zorientowana na przeszłość niż na przyszłość, na uproszczoną wizję skrzywdzonych i krzywdzicieli, i - co wydaje mi się szczególnie bolesne i niepokojące - ma to być historia o swoich i obcych. Atawizm podziału na swoich i obcych, który odkąd 7 mln lat temu zeszliśmy z drzew, pomagał nam przetrwać na poziomie natury, jest jednym z najbardziej destruktywnych atawizmów na poziomie kultury.

W Rwandzie, na Wołyniu, niezależnie od skali i czasu, opowieści budowane na tym atawizmie nieodmiennie ściągały nas w dół. Z badań prof. Czapińskiego wynika, że pogląd, iż gdzieś "jest za dużo obcych", faktycznie okazuje się przyciągać ludzi identyfikujących się z PiS. Ale obawiam się też tego, że ludzie związani z PO będą budować swoje narracje na odcinaniu się od historii negatywistycznej, a po drugie na pragmatyzmie do bólu.

Brakuje miejsca na historie takie, jakie kiedyś snuł Jacek Kuroń: nie objaśniające przyczyny katastrofy, lecz niosące wizję na najbliższe 15 czy 30 lat. Nie opowiadają ich ani politycy, ani przedsiębiorcy, ani duchowni, ani szkoła.

Czy historie o innowacyjności i jasnej przyszłości nie są aby historiami metropolitalnymi? Co z prowincją? Czy dalej jeszcze obowiązuje podział na "Polskę A" i "Polskę B"?

I obowiązuje, i się rozmywa. Wielu polskich socjologów i psychologów społecznych zauważa, że w Polsce dobrze się ma konserwatywne nastawienie. Przy czym nie chodzi o konserwatywne poglądy społeczno-ekonomiczne, tylko o związanie raczej z przeszłością i tradycją niż przyszłością, raczej ze stereotypizacją zjawisk niż dostrzeganiem ich kreatywnej złożoności, a w kwestiach obyczajowych - o sztywność, dogmatyzm i nieakceptowanie wpisanej w naturę świata wieloznaczności. Takie nastawienie charakteryzuje przynajmniej połowę Polaków, i jest względnie niezależne od wieku oraz od wielkości aglomeracji. Są jednak przesłanki pozwalające sądzić, że ten typ konserwatyzmu nie narasta. Tyle da się z umiarkowanym optymizmem powiedzieć...

Bo także w małych miejscowościach jesteśmy świadkami procesów każących zrewidować stereotyp Polaka. Nie chodzi tylko o wspomniane poczucie szczęścia czy spełnienia, lecz także o poprawiający się stosunek do pracy. Pierwsze przykazanie Balcerowicza - "bierzcie sprawy w swoje ręce" - okazało się jednak naszą receptą na kryzys?

Tak, a epoka Facebooka sprzyja temu, że nie trzeba koniecznie przebijać się do wielkich metropolii, by zaistnieć z innowacyjnym pomysłem, i mieszkając w małej miejscowości wygrać konkurs w Kalifornii. Owszem, wymaga to przebicia się przez własne opory. Ciekawy paradoks zauważyła Henryka Bochniarz już jakieś osiem lat temu, spędzając wiele czasu na Mazurach. Regularnie widywała tam rano schludnie ubrane dziewczyny i młode kobiety, jadące do szkół i do pracy w Olsztynie, gdy tymczasem młodzi faceci brali wtedy dorywcze prace albo czekali, aż otworzą sklep z piwem. Małe miasteczka i kobiety z tych miasteczek to zarzewie naszego odcięcia się od owych stereotypów.

A co z naszą etyką? Kraj będący "kolebką Solidarności" sprawiał ostatnio wrażenie, że na problemy Grecji czy Tunezji patrzy głównie przez pryzmat tego, czy będzie można dzięki temu taniej spędzić tam wczasy.

Człowiek od egotyzmu trzylatka do transcendencji mistrza duchowego przechodzi przez wiele etapów. Najpierw jesteśmy otwarci na tyle, by troszczyć się o rodzinę, potem o swoją firmę, o społeczność, następnie o kraj. I jeżeli narracje oparte o podział "swój-obcy" nie zatrzymają nas w tym miejscu, dopiero potem można mówić o solidarności europejskiej czy ogólnoludzkiej. Nie wymagajmy od siebie pod tym względem za wiele.

Żyjemy w świecie, gdzie emocje jakichś odległych inwestorów decydują o wysokości mojej raty kredytu. To rodzi frustrację i poczucie bezradności. Jak sobie z tym radzić?

Ma pan kosmiczną przestrzeń do zarządzania zwierzęciem w sobie i bycia roztropnym w każdej godzinie swojego życia. Jak każdy z nas, jeśli tylko przestaniemy się upierać, że jesteśmy wyłącznie racjonalni, i uświadomimy sobie, że wielką przestrzenią do zarządzania jest dla nas z jednej strony świadomość wartości i celów, które mamy w życiu cyzelować, a z drugiej zwierzęce instynkty i ego. Co z tego, że nie mam wpływu na giełdy czy Międzynarodowy Fundusz Walutowy, skoro w moim mikrokosmosie mogę dokonywać olbrzymich postępów i czuć się naprawdę podmiotowym?

JACEK SANTORSKI jest psychologiem społecznym i psychologiem biznesu. Prowadzi z Dominiką Kulczyk-Lubomirską Grupę Firm Doradczych VALUES. Właśnie ukazało się drugie wydanie jego książki "Dobre życie".

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 30/2011