Lubię patrzeć z góry

Kacper Kowalski wśród laureatów World Press Photo 2015. Polak zdobył w swojej kategorii 2. nagrodę za cykl „Efekty uboczne”, o którym w "TP" rozmawiał z nim Filip Springer

21.04.2014

Czyta się kilka minut

Z serii „Toxic Beauty”: 2013.06.16; 16:59:43 UTC, 350 m n.p.m., miejsce 51.233378, 19.344372 / Fot. Kacper Kowalski
Z serii „Toxic Beauty”: 2013.06.16; 16:59:43 UTC, 350 m n.p.m., miejsce 51.233378, 19.344372 / Fot. Kacper Kowalski

Kacper Kowalski (ur. 1977 r.), który za swój cykl otrzymał 2. nagrodę w kategorii "Projekty długoterminowe", porzucił zawód architekta na rzecz latania i fotografii. Os 2006 r. fotografuje krajobrazy z góry, a na jego zdjęciach uwidaczniają się niemal graficzne wzory, kształty i symetrie, odzwierciedlające skomplikowane relacje człowieka z Naturą.

Latając widzę świat, w którym ludzie to nic nie znaczące robaczki na scenie natury, Matki Ziemi.

FILIP SPRINGER: Fotografujesz jeszcze na ziemi?

KACPER KOWALSKI: Właściwie już nie, miewam aparat w rękach, ale nie za bardzo wiem, co z nim zrobić, jak użyć. Ale kiedyś fotografowałem. Robiłem portrety, dokumentowałem życie wokół mnie. Niedawno znalazłem swoje najwcześniejsze zdjęcia, jeszcze z lat 90. Wśród nich jest wiele kadrów, w których przez obiektyw spoglądam pod swoje stopy – to takie na poły abstrakcyjne kompozycje, fotografowane prostopadle do powierzchni gruntu. W elementach rzeczywistości – liściach, kamieniach, śladach stóp, starałem się odkryć jakiś wzór. Dziś robię właściwie to samo, tylko wysokość, z której patrzę, trochę się zmieniła.

Co Ci przeszkadza tu na dole, że musiałeś się unieść do góry? Z góry świat wygląda bez wątpienia ciekawiej. Jest piękniejszy. Nie boję się tego słowa. Lubię i wolę patrzeć na świat z góry.

Oglądając Twoją książkę „Efekty uboczne”, pomyślałem, że robisz właściwie coś, czego fotografia na ziemi już nie jest w stanie nam dać – zabierasz odbiorcę w nieznane miejsca, pokazujesz odległe krainy.

Cały świat został już sfotografowany, z najlepszego miejsca, w najlepszym świetle, w najlepszych momentach. Jedziesz do Barcelony, chcesz zobaczyć Sagrada Familia. Patrzysz i jesteś rozczarowany. Bo wcześniej widziałeś setki perfekcyjnych zdjęć. Fotografowie uzbrojeni w świetny sprzęt weszli w niedostępne miejsca, wyczekali idealny moment i zrobili zdjęcia, które zapierają dech w piersiach. A ty jesteś zmęczony, pogoda akurat nie dopisuje, do Sagrady wije się kolejka turystów, takich jak ty. Urok, którego się spodziewałeś, jest dla ciebie niedostępny.

Nie kusi Cię czasem, by wylądować i sprawdzić?

Kilka razy, po przelocie nad jakimś miejscem, wracałem tam lądem i sprawdzałem. Zwykle byłem rozczarowany. Z góry wyglądało to lepiej.

„Efekty uboczne” to przede wszystkim książka o konsekwencjach styku człowieka z naturą. Szukałeś takich sytuacji celowo czy same wchodziły w kadr?

W Polsce dość trudno sfotografować naturalną naturę, bo niemal cały krajobraz jest już jakoś przetworzony. Nawet las nie jest już zwykle naturalnym lasem, tylko przemysłową uprawą drewna. W tym sensie właściwie wszystko, co fotografuję, jest efektem jakiegoś przetworzenia, działania człowieka, intencjonalnego bądź nie, ale zawsze pozostawiającego ślad.
Zanim kupiłem swój pierwszy napęd, latałem korzystając tylko z sił przyrody. Najczęściej w pobliżu klifu we Władysławowie. Tam robiłem pierwsze zdjęcia. Spoglądałem w dół i widziałem scenografię ukształtowaną przez naturę, w której człowiek jest aktorem. Czasem ten aktor na tę scenografię wpływa, czasem nie, ale ich wzajemna relacja interesowała mnie najbardziej. Takie zdjęcia sprawiały mi najwięcej frajdy. Gdy pracowałem nad książką, układałem zdjęcia, dostrzegłem, że to ten wątek zyskuje na znaczeniu, staje się wiodący. Okazało się, że to on buduje moją opowieść, choć pewnie na samym początku byłem jej świadomy.

Zderzenie człowieka z przyrodą w Polsce jest dramatyczne?

Początkowo wydawało mi się, że tak. Leciałem i widziałem trasę szybkiego ruchu poprowadzoną bez żadnego szacunku dla krajobrazu, od linijki, jak projektantowi było wygodnie. Ale potem pojechałem do Chin i nabrałem pokory. Bo oni zmieniają tam krajobraz w straszny, przerażający sposób. To jest kwestia środków i możliwości. W zderzeniu z chińskim rozmachem i arogancją to nasze zmaganie się z naturą wydaje mi się miękkie, wręcz subtelne, nawet trochę śmieszne.

Muszę Ci się przyznać, że przez wiele lat traktowałem fotografię lotniczą dość pobłażliwie. Odrzucała mnie jej estetyczna niezwykłość, za jej urzekającym pięknem nie widziałem nic więcej.

Spotykam się często z zarzutem, że moje fotografie są zbyt ładne, przeestetyzowane. Ale to jest tylko konwencja, która jest konieczna dla skonstruowania dramaturgii całej opowieści. To tak jak z dobrym filmem. Zaczyna się od sielskiego obrazu rodziny jedzącej niedzielny obiad przy stole. Im dłużej jednak z nimi siedzisz, im dokładniej się przyglądasz, tym bardziej odkrywasz, że coś tu zgrzyta, atmosfera robi się duszna, ujawniają się problemy i dramaty. Z fotografowaniem z góry musi być podobnie. Te kompozycje to tylko złudzenie, pierwszym wrażeniem może i jest zachwyt, ale po chwili przychodzi refleksja, że być może to, co jest na zdjęciu, już takie zachwycające nie jest.

Mam świadomość, że lecąc i patrząc z góry, jestem w nietypowej, uprzywilejowanej sytuacji. Korzystam z tego, latając mogę pokazywać ludziom nieznany świat. Lubię im przy okazji robić rebusy i zadawać zagadki. Staram się nie mówić do końca, chcę, by sami zdecydowali, na co tak naprawdę patrzą – ładny, formalny obrazek czy opowieść o zderzeniu człowieka z naturą.

O czym mówią te ślady, efekty działania człowieka, które fotografujesz? Dowiadujesz się czegoś o nas?

Przede wszystkim staram się nie wartościować, a jedynie obserwować. Bo ludzie kochają się oszukiwać, są hipokrytami. Pamiętasz historię z prosiaczkiem w Macro ģ Cash&Carry? Sprzedawali tam zafoliowane całe prosiaki. Zrobiła się wielka afera, krzyczano, że to mordercy, że męczą zwierzęta. Na poziomie dramatu zwierząt sytuacja prosiaczka w folii niewiele się różni od sytuacji pociętej na plasterki polędwicy.

Tyle że widok całego martwego prosiaczka z zakręconym ogonkiem uświadamia nam tę niewygodną prawdę, że za przyjemnością zjedzenia kanapki z mięsem stoi cierpienie innej istoty.

Z patrzeniem z góry jest podobnie. W kadrze często pojawiają mi się bardzo złożone problemy. Jak jednoznacznie ocenić z wysoka degradację krajobrazu, którą powoduje odkrywkowa kopalnia węgla w Bełchatowie. Wygląda to strasznie, ale przecież każdy z nas chce mieć ciepło w domu, chce mieć prąd. A ludzie w okolicy chcą mieć pracę. Pracują w tej kopalni. Albo wyrąb lasu – z góry wygląda to jak zatrważająca rzeź drzew, a niekiedy jest ona niezbędna, by las mógł się prawidłowo rozwijać. Niech każdy patrząc na te zdjęcia dojdzie do swoich wniosków.

„Efekty uboczne” wyzwalają w człowieku pokorę, uświadamiają, że jest malutką częścią czegoś większego, na co nie ma wpływu. Niby o tym wiemy, ale nagle to sobie dzięki tym zdjęciom uświadamiamy.

Bardzo lubię myśleć o ludziach jak o robaczkach, takich tymczasowych użytkownikach tego niewielkiego fragmentu przestrzeni, który pojawia mi się w wizjerze aparatu. Patrzenie z góry takie myślenie ułatwia. Dość często mówi się, że barbarzyńskim traktowaniem planety szkodzimy jej. Ale tak naprawdę szkodzimy tylko sobie. Jak przesadzimy z jej eksploatacją, to sami się wyeliminujemy, znikniemy z jej powierzchni. Przez kilka milionów lat będzie tu jakaś zimna pustynia, a potem życie znów się odrodzi, w innej formie. Matka Ziemia sobie bez nas poradzi.

Szukam w tych zdjęciach dowodów na to, że to nasze spotkanie z przyrodą może też mieć znamiona współżycia, a nie walki.

Ale człowiek już tak chyba ma, że musi się w przestrzeni jakoś zaznaczyć. Od małego: popatrz, jak silna jest potrzeba małego dziecka, by przejść po dziewiczym śniegu. Sam mam dzieci. Zawsze na wiosnę obserwuję, jak z wytrwałością rozdeptują kruchy lód pokrywający kałuże. Dla samej radości zostawienia swojego śladu. Takie działanie siłą rzeczy ma znamiona niszczenia.

Polacy mają tak jeszcze bardziej. Jak już coś budują, to w taki sposób, by odróżnić się od innych, zaznaczyć swoją obecność w krajobrazie. Zlanie się z tłem jest dla nas najstraszniejszym koszmarem.

To dlatego nie jesteś już architektem?

Nie, po prostu nie wytrzymywałem w pracowni, ślęcząc nad rysunkami, gdy za oknem robiła się pogoda do latania.
I w pewnym momencie sobie uświadomiłem, że architektura nie jest moją największą pasją. Jest nią natomiast latanie i fotografowanie. Ale to architektoniczne skrzywienie mi trochę zostało. Architekt posługuje się rzutem, pewnym dwuwymiarowym uproszczeniem rzeczywistości. Ja fotografując robię właściwie to samo. Chodząc po ziemi, wyobrażam sobie, jak te miejsca wyglądają z góry. Czasami żałuję, że nie jestem nad sobą, bo wiem, że wyszłoby z tego dobre zdjęcie.

Jak wygląda twoja szafa z ubraniami?

Proszę?

Jest uporządkowana?

Nie, raczej nie. Panuje w niej radosny bałagan

A zdjęcia robisz jak od linijki.

To też jest doktryna architektoniczna. Żeby wszystko było prosto, uporządkowane, na swoim miejscu. Ale moją domeną jest chaos. Co chwilę na przykład wymyślam nowy system katalogowania zdjęć, ale dlatego, że tego poprzedniego już nie pamiętam. Co rano budzę się i uświadamiam sobie, że wszelkie próby ogarnięcia chaosu wokół mnie podjęte wczoraj są już nieaktualne, że muszę zacząć od nowa. Taki dzień świstaka.

Może to Twoje fotografowanie też jest próbą porządkowania rzeczywistości?

Lot od startu do lądowania to zamknięta forma. Nie może trwać więcej niż dwie godziny, przebiega wzdłuż trasy, którą wcześniej trzeba zaplanować. Moim celem jest lądowanie w miejscu, z którego startowałem. Dobrze się w tym czuję. Ten zdefiniowany początek i koniec daje poczucie pewności.

A między nimi jestem po prostu latającym spojrzeniem. Potem ląduję i przeglądając zdjęcia dowiaduję się, co wydarzyło się po drodze. Część tego procesu dzieje się poza racjonalną świadomością. Lubię ten stan.

Może to ucieczka od chaosu na dole?

Myślę, że tak właśnie jest. Latając czuję się czasem, jakbym polował – mam swój magiczny portal, znikam w mojej krainie, przynoszę łupy. Wszystko tam jest łatwe – widzę temat na ziemi, wystarczy się po niego schylić. Nadlatuję, przymierzam, bach, i jest zdjęcie. Ale sam lot jest formą ucieczki. Moja koleżanka uważa, że to taka forma medytacji. I tak myślę o tych zdjęciach.
Ludzie nie mogą się wznieść, więc robię to za nich. Patrzą moimi oczami, ale każdy dostrzeże coś innego. O nic więcej mi nie chodzi.

Fotografie poniżej: Kacper Kowalski / World Press Photo

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 17/2014