Światło-czułość

Grzegorz Turnau rozmawia z Tomkiem Sikorą, fotografikiem: Brzydota w człowieku nie istnieje. Ludzie, którzy uważają się za brzydkich, wyrządzają sobie ogromną krzywdę, bo zaczynają być brzydcy wewnętrznie...

16.12.2008

Czyta się kilka minut

Realizowana wspólnie z Marcinem Mroszczakiem sesja do „Alicji w krainie czarów” („fotografia inscenizowana w czasach PRL była sposobem na ucieczkę od rzeczywistości”) / fot. Tomek Sikora /
Realizowana wspólnie z Marcinem Mroszczakiem sesja do „Alicji w krainie czarów” („fotografia inscenizowana w czasach PRL była sposobem na ucieczkę od rzeczywistości”) / fot. Tomek Sikora /

Grzegorz Turnau: Dziwna to będzie rozmowa. Znamy się od ponad 20 lat, rozmawiamy normalnie, spędzamy czasem wspólne wakacje - aż tu nagle wywiad. Teraz też siedzimy w domu na wsi, w jeden z nielicznych wolnych dni. Czy Tomek Sikora mógłby powiedzieć, co rozumie pod pojęciem wolnego dnia?

Tomek Sikora: Ciężkie pytanie. Wolny dzień to chyba taki, kiedy nie muszę się niczym martwić, niczym przejmować, natomiast cała energia idzie...

Na pracę!

Na robienie sobie przyjemności. Taka mądra kartka leży na Twoim fortepianie, polecenie od żony, żebyś sobie zrobił jakąś małą przyjemność i był miły dla siebie. To byłaby fantastyczna definicja wolnego dnia - być dobrym dla siebie i nie być obciążonym innymi zadaniami do wykonania...

Czy to ma coś wspólnego z dyscypliną?

Z brakiem dyscypliny. Ale brak dyscypliny u mnie wyzwala dyscyplinę na innym szczeblu, na poziomie kompletnie wolnego myślenia. Czegoś, co potem kończy się jednak pracą, powstawaniem pomysłów.

Miałem na myśli to, że według moich obserwacji nie pracujesz tylko wtedy, kiedy jesz, śpisz i kiedy oglądasz sport w telewizji. Reszta życia upływa Ci na nieustannym wymyślaniu pretekstów, sytuacji, szukaniu motywów i obiektów do fotografowania. Nawet wczoraj zrobiłeś serię portretów mojego kota, ale tylko dlatego że pił wodę z kranu, czyli robił coś względnie - znawcy kotów mogą zaprzeczyć - nietypowego. Wszędzie szukasz pracy i rzeczy nietypowych. Czy zgadzasz się z taką wizją?

Trochę się zgadzam, a trochę nie. W zasadzie pracą jest wszystko: żucie jest pracą, picie jest pracą. Jeśli mówimy o pracy zawodowej, to się nie zgadzam. Ale jeśli mówimy o pracy dla przyjemności, czyli czymś, co mnie stawia na nogi i pozwala tak fantastycznie funkcjonować - jak najbardziej. To jest ciągła obserwacja rzeczywistości, zastanawianie się, czy powinienem to zarejestrować, czy nie. I czy jest to dla mnie ważne.

Żyjesz trochę w stanie między nałogiem a pasją. Czy nie masz czasem wrażenia, że istnieje jeszcze życie, w którym nie ma aparatu fotograficznego? Twoje życie, człowieka wolnego od narzędzi pracy?

Do niedawna myślałem, że tak, ale okazuje się, że nie. Nawet kiedy słucham muzyki, w pewnym momencie zaczyna mnie ona nieprawdopodobnie stymulować do jakichś wizji i wtedy mam najlepsze pomysły. Może jedynie sport mnie trochę wyłącza. Chociaż... W telewizji każdy obserwuje twarze, emocje. Ale ja wychodzę poza ekran, jestem w stanie być bardzo blisko zawodnika. Zawsze szalenie się sportem pasjonowałem. Kiedyś miałem przyjemność jako fotoreporter uczestniczyć w różnych zawodach. Tam obserwuje się wyczyn i wszystko, co się wokół niego dzieje - z bliska. I wygląda to zupełnie inaczej niż w telewizji. Tam się ogląda zawodnika przed i po. Nie w sytuacji wywiadu, kiedy - nawet jak jest strasznie spocony - uśmiecha się i trochę pozuje, udaje. Więc dla mnie transmisja nie jest pełnym relaksem, bo próbuję jeszcze widzieć tę drugą stronę, to, co się dzieje w szatni...

Wskakujesz do filmu po prostu...

Tak. Wskakuję do tego filmu.

I to jest też jedna z rzeczy, o którą chcę zapytać. W niedawno wydanym albumie "Światłoczuły", stanowiącym wybór Twoich najważniejszych prac wraz z wywiadem oraz porcją kapitalnych anegdot i wspomnień, znalazłem takie zdanie: "Stwarzam sytuację, odchodzę od niej i ją fotografuję, a raczej dokumentuję". Czy to jest Sikora w skrócie?

W pewnym sensie tak. Dla mnie to jest w ogóle ideał fotografowania. Najczęściej nie muszę niczego stwarzać, sytuacja już istnieje. Ale jeśli istnieje i ja w nią wejdę, i zrozumiem całkowicie, a potem odejdę - to jestem w stanie ją wspaniale zdokumentować. Jeśli wejdę i nie zrozumiem, to nie ma co w ogóle brać do ręki aparatu. Mówiąc o "stwarzaniu", bardziej miałem na myśli fotografię aranżowaną, a nie kawałek życia...

To jest jednak twoja specjalność - wymyślanie fabularnych historii, scen, sytuacji...

I to jest ideał. Czas często na to nie pozwalał, ale w 90 procentach - teraz, jak patrzę wstecz - mogłem tak działać. Nie działałem często z różnych powodów. Świadomość, że to jest najlepsza metoda, dotarła do mnie w późnym wieku. Miałem chyba 27 lat, kiedy po raz pierwszy zrozumiałem, że aby stworzyć zdjęcie, trzeba najpierw stworzyć zabawę. Ale to musi być wspólna zabawa, wspólne przeżycie biorących udział w sesji osób. I w pewnym momencie ja muszę stać się osobą zupełnie przeźroczystą, dyskretnie odejść, żeby ci ludzie tego nie odczuli, nie zauważyli. I fotografować.

Ale są też w "Światłoczułym" Twoje pierwsze zdjęcia reportażowe, pamiętna seria kadrów spod warszawskiej Rotundy po wybuchu, gdzie już nie było miejsca na stwarzanie sytuacji. Ta sytuacja zastała Cię z aparatem w ręku.

To musi być innego rodzaju proces, emocje inne od tych, które towarzyszą reżyserowi, kreatorowi robiącemu to, co sobie zaplanował.

Tu przywołałeś zupełnie szczególną sytuację reporterską, bo to była tragedia ludzka i mój system samoobrony na tyle mnie zdominował, że nie pamiętam samych wydarzeń - tego, co zobaczyłem po przybyciu na miejsce. Dopiero po wywołaniu filmów w ciemni zobaczyłem te obrazy, te sytuacje, które fotografowałem. To było na tyle mocne, że gdzieś tam głowa sobie z tym poradziła. Ja bym tego pewnie nigdy nie sfotografował, gdybym patrzył, gdybym widział to, na co patrzę. Nawet przez aparat. W normalnym, typowym reportażu to jest tak, że my jesteśmy tylko dokumentalistami tego, co nam życie przyniosło, stworzyło.

Niektórzy fotograficy sami szukają miejsc, zdarzeń, które będą warte dokumentacji. Ale Ty, po krótkim epizodzie z reportażem, nigdy potem do tego nie wracałeś, nie jeździłeś w miejsca wojen, w miejsca kataklizmów, w miejsca niebezpieczne. Zacząłeś pracować inaczej.

Tak, ale reportaż to niekoniecznie wojna. Cały czas mnie w tę stronę ciągnie. Co jakiś czas wychodzę z aparatem na ulicę i robię zdjęcia, które są bardziej opowiadaniem o człowieku w pewnych sytuacjach. Trzykrotnie latałem z Australii do Singapuru, żeby fotografować bardzo drastyczne wizualnie religijne święto hinduskie, które się nazywa Taipusan. Ludzie się na nie przygotowują miesiącami po to, żeby móc w trakcie kulminacyjnej nocy przebijać swoje ciało różnymi ostrymi narzędziami i konstruować stelaże, na których potem dźwigają w procesji po kilkadziesiąt kilogramów różnych kwiatów i owoców.

I nie ma śladu krwi. Oni są w stanie tak się do tego przygotować, że ciało nie reaguje, krew jest kompletnie zatrzymana. Niesamowicie to wygląda. Ponieważ ja o tym słyszałem, ale nie mogłem w to uwierzyć, postanowiłem pojechać i zobaczyć to na własne oczy. I pierwszy raz zrobiłem kilkadziesiąt zdjęć, z których ani jedno nie było ostre. Oczywiście warunki były ciężkie, ale główną przyczyną było to, że się trząsłem jak galareta. Zrobiło to na mnie nieprawdopodobne wrażenie. Mimo że ludzie nie giną i czują się po tym dobrze. Natomiast sama atmosfera, to, co się dzieje na przełomie nocy i dnia, kiedy jest jeszcze ciemno, jest po prostu niewiarygodne. Zaczyna się przy paru lampach, widać tylko kontury postaci, słychać nieprawdopodobną muzykę hinduską, opartą głównie na instrumentach dętych i na bębenkach. Muzyka cały czas narasta i w momencie kulminacyjnym oni się zaczynają przekłuwać. Do tego ogromna ilość zapachów, dymów. Tego się nie da opowiedzieć.

Czyli sytuacja, której nie musiałeś stwarzać.

Strasznie dużo energii mnie kosztowało to, żeby w ogóle stamtąd nie uciec. Ogarnia człowieka taki strach i zwątpienie...

Wspomniałeś o podróżach. Jako człowiek nieznośnie wręcz pracowity jesteś w ciągłym ruchu. Ten ruch, poza obłędnym podróżowaniem, w dużej części na piechotę, to jest także ruch w ramach sztuki fotografii. Od reportażu do "fotomalarstwa" (zdjęcia z Maroka). Od reklamy do projektów fabularnych (takich jak "Alicja" czy "Świńskie opowiastki"). Od wędrujących wystaw (takich jak "Przejrzystość rzeczy") po scenografię (czyli słynną kuchnię w krakowskiej Alchemii). A ostatnio zacząłeś robić aparatem krótkie filmy i teledyski. Niewiele osób poza branżą zdaje sobie sprawę z tej różnorodności. Czy umiałbyś określić wspólne cechy tych odległych stylistycznie i technicznie projektów? Z czego składa się świat Tomka Sikory?

Trudno mówić o swoich pracach, ale na ogół ludzie je rozpoznają, kojarzą ze mną. Mimo że czasami są tak odległe jak czarno-biały portret i kolorowy pejzaż. Po pierwsze dlatego, że wszystkie są dalekie od doskonałości technicznej. Dla mnie doskonałość kończy się w momencie, kiedy rodzi się dziecko, potem jest już tylko gorzej. Dlatego nigdy nie gloryfikowałem doskonałości i nie będę do niej dążył, bo to jest coś nienaturalnego i sztucznego. Wszystko, na co patrzymy, jest dowodem upływu czasu - podstawowego elementu życia. I dlatego tak ważne jest, by fotografia była czymś bardzo emocjonalnym, notatką z tego, co dla mnie najważniejsze. Jeśli np. tworzę jakiś obraz, aranżuję sesję, ustawiam jakąś sytuację, nie chcę zabijać spontaniczności uczestników nadmiarem techniki, wieloma lampami, aparaturą, która ich sparaliżuje. Nie chcę też zabijać własnej spontaniczności. A zabiera ona tyle energii, że nie można sobie pozwolić na to, by robić zdjęcia dłużej niż 15-20 minut. Potem człowiek jest już kompletnie do bani i nie odbiera tak, jak powinien. Dokładnie w takiej samej sytuacji jest ta druga strona, czyli ludzie, którzy są fotografowani.

Czasem to są profesjonaliści, którzy umieją powtarzać stany psychiczne, doskonali aktorzy.

Porozmawiaj z aktorem i zapytaj go, ile razy może w ciągu dnia zagrać tę samą scenę i czy za każdym razem będzie tak samo. Jednak z jakiegoś powodu w filmie kręci się trzy, cztery duble i wybiera jedną, najlepszą wersję. Wydaje mi się, że na ogół ta pierwsza powinna być najlepsza. Jeśli nawet muszę przygotować jakieś tam światła, to nigdy nie robię tego w trakcie sesji, kiedy modele są już na planie, żeby nie niszczyć ich świeżości. Przygotuję to sobie wcześniej z asystentem, oni wchodzą i od razu - hulaj dusza, szybciutko pach, pach, pach i po zabawie.

Wracając do Twojego pytania: drugi element, taki dosyć istotny - moje fotografie są zabrudzone, już jak gdyby zużyte, dotknięte tym "upływem czasu". Jak mam czystą odbitkę, to najchętniej bym ją rzucił na podłogę i przeszedł się po niej parę razy. Unikam czystości i doskonałości technicznej. Ona się rzadko rzeczywiście pojawia. A jeśli już się pojawia, to w związku z trzecim elementem - chodzi o plastyczność zdjęć. Wiele osób nie zwraca na to uwagi. Ja mam to chyba z domu, po mamie malarce i ojcu rzeźbiarzu. Wychowywałem się w estetyce bardzo pięknej plastyki, fantastycznej formy. Obserwowałem ojca, który pracował miesiącami nad tym, żeby forma była jak najprostsza, ale żeby opowiadała jak najwięcej. I to jakoś przylgnęło do mnie i nie mogę po prostu przejść do porządku dziennego nad zdjęciami, które są puszczone plastycznie.

To można docenić, zaglądając do tej książki. Nieustannie pracujesz z ludźmi, jesteś kreatorem, reżyserem. Później jeszcze gotowe zdjęcia przetwarzasz, operujesz kolorem, nanosisz je na tekturę, ściany, większe i mniejsze przedmioty, nawet na nocnik czy zapalniczkę. Ludzie są najważniejsi i zawsze pokazujesz ich z czułością, nie ma tam perwersji, złości, strachu. Twój świat jest dziwny, śmieszny, czasem melancholijny, ale nigdy nie jest mroczny, nie jest tragiczny. Tak jakby wszystko miało się dobrze skończyć. A jak według Ciebie się skończy?

Gdybym nie wierzył, że się dobrze skończy, to prawdopodobnie nie usłyszałbym tego pytania. Jestem jednak optymistą, oczywiście mam pewne załamania, okresy zwątpienia, ale szybko jestem w stanie się z nimi uporać, bo jeśli nie mogę czemuś zaradzić, to nie chcę się tym męczyć. Trzeba przejść nad tym do porządku dziennego, żeby się nie osłabiać, żeby nie osłabiać swojego pozytywnego nastawienia do życia.

Znalazłem w tej książce jeszcze jedno zdanie, które może się okazać ważnym punktem tej naszej dziwnej rozmowy. Mówisz: "ja mimo wszystko lubię rzeczywistość". Na Twoich zdjęciach - pracowicie odrealnionych, czy to już w trakcie sesji, czy w postprodukcji - jest jednak tęsknota do życia w innej bajce. Jest ucieczka, może się mylę, do dzieciństwa, czyli - jak mówi Pilch - "czasów, w których wszyscy jeszcze żyli". Wiem, jak pieczołowicie odtworzyłeś pracownię Twojego ojca Stanisława, czyniąc z niej stałą ekspozycję muzealną w Żywcu. Ocaliłeś w ten sposób fragment swojego dzieciństwa. Na ile ten światłoczuły (czy "światoczuły") Tomek wciąż tam mieszka? Na ile to jest cały czas świat, którego nie chcesz opuścić i dlatego też ta inna bajka w Twoich zdjęciach jest tak wyraźna, chociaż "mimo wszystko lubisz rzeczywistość"?...

Ten powrót chyba bardziej wziął się z tego, że chciałem uratować coś przed zapomnieniem nie tylko dla mnie, ale dla pokoleń, bo ojciec był wspaniałym twórcą. Bardzo chciałem utrwalić jego dzieło w postaci rekonstrukcji pracowni, jej atmosfery, w miejscu, za którym tęsknił, gdy losy rzuciły go do Warszawy. I tak się stało, dzięki szczęśliwemu zbiegowi okoliczności. Bardzo mi dobrze ze świadomością, że ojciec na to wszystko patrzy, jest szczęśliwy i cieszy się z tego powrotu do ziemi dzieciństwa. Ja się urodziłem gdzie indziej, czuję się w Warszawie bardzo dobrze. Nie mam aż takiej potrzeby powrotu do dzieciństwa, do młodości.

Natomiast mam potrzebę jakiejś ucieczki w świat zupełnie nierzeczywisty w momencie, kiedy rzeczywistość mnie męczy. A powodów do tego, żeby rzeczywistość nas męczyła, jest wiele. Jeśli karmiłbym się tylko negatywnymi aspektami życia i nie miałbym tego wentyla, odskoczni, to nie wiem, w jakim byłbym stanie teraz. Może bym pił intensywnie? To jest takie antidotum.

Pamiętam dokładnie taką rozmowę z Marcinem Mroszczakiem w kawiarni "Mazovia". Była połowa lat 70. Kupiliśmy sobie kawę, siedzimy i nagle obaj prawie równocześnie zaczynamy mówić to samo. Że trzeba coś zrobić, żeby się nie dać tak zgnoić jak ci ludzie, których widzimy codziennie w "Ścieku", którym nic się w życiu nie udało zrobić, bez przerwy piją i narzekają na rzeczywistość, która faktycznie nie była wtedy atrakcyjna. I obaj powiedzieliśmy sobie, że my się po prostu nie damy, że my sobie, a przy okazji wielu znajomym, stworzymy taki świat, który nas z tego wyciągnie. I w każdej chwili, jak tylko jest coś niemiłego, to wskakujemy do tamtego worka i jest nam świetnie.

Tak się to stało. Ja wtedy miałem 27 lat. Uważam, że 27 lat to jest zaczarowany wiek. Pamiętam, jak to się w ciągu kilkunastu dni wszystko przekręcało w mojej głowie, takie rozliczenie się z przeszłością, uważne spojrzenie w tył i zastanowienie się, co dalej, skoro nadal jestem młody, mam dużo energii i teraz mogę naprawdę fajne rzeczy robić. I odrzuciłem mnóstwo takich, które właśnie mogły mnie pociągnąć w dół.

To też Ci dało taką siłę, motywację do tego, żeby wszystko zacząć od nowa w Australii? Bo to jednak była decyzja nieprawdopodobna: facet z plecakiem, ze skromnym portfolio...

Siedem kilo mój bagaż ważył.

I zaczynający wszystko od zera - o tym można poczytać w książce. Ale wracam jeszcze do tego spojrzenia na rzeczywistość, którą mimo wszystko lubisz. Powiedziałeś: "trzeba po prostu oswoić się z tym płaszczem, który nam w tym życiu ktoś włożył, rozwijać się niezależnie od tego, co się nosi". Czy to jest Twoje wyznanie wiary? Bo mówisz, że jest "ktoś" i że jest jakiś sens tego rozwoju.

Absolutna wiara. Ja nie wiem, z czego ona się bierze, może z niewiedzy na temat tego, jak powstał świat, bo tego nadal nikt nie wie. Nawet - podejrzewam - mój brat, astronom. Operuje ogromną wiedzą naukową na ten temat, ale jak go zapytasz... To nie jest do ogarnięcia. Z cząsteczek jesteśmy, z wybuchu? Ja mam taką głowę, w której to się nie bardzo mieści, więc po prostu łatwiej mi jest uwierzyć, że ktoś nam to wszystko uszył i wymyślił. I pod takim kątem podziwiam świat. Jak patrzę na różne zwierzęta, na ich zachowanie, na ich przystosowanie do życia, to po prostu uważam, że to był nie tylko ktoś, ale to był największy geniusz, niedościgniony, i nie chce mi się wierzyć, żeby to wynikało z ewolucji.

Czyli podziwiasz doskonałość przyrody, natomiast nie uznajesz doskonałości człowieka. Mówisz: doskonałość nic nie daje, zagłusza zamiast otwierać...

Podziwiam doskonałość projektu, pomysłu na stworzenie czegoś; może nie tyle doskonałość, co geniusz tego pomysłu. A w fotografii rzeczywiście doskonałość zagłusza, nie otwiera.

Pięknie powiedziane, tylko czy nie sądzisz, że to z kolei otwiera niebezpieczną przestrzeń dla hochsztaplerów, którzy - niewiele potrafiąc - stwierdzą, że im brudniej, fałszywiej, bardziej krzywo i nierówno, tym lepiej? Gdzie się spotyka pokora wobec niedoskonałości z dążeniem do piękna, do mistrzostwa, do ideału? Czy odrzucasz ideał, czy przed nim uciekasz?

Odrzucam podtrzymywanie mitu doskonałości, bo to jest rzecz sztuczna. To, co robi amerykańska fotografia, to, do czego doprowadził rozwój technologii, a co polega na tym, że na fotografii jedzenie wygląda o wiele lepiej niż na talerzu, który przed nami stoi - moim zdaniem zabija wyobraźnię kompletnie. Jestem przeciwko temu, żeby każdy młody fotograf, który ma to w podstawie szkolenia, musiał zaczynać myślenie o fotografii od nastawienia ostrości i od tego, że zdjęcie musi mieć całą gamę przejść tonalnych, bo na tym polega doskonałość. Cała technologia dążyła do tego, żeby móc sfotografować Rynek krakowski tak, by był odwzorowaniem 1:1 w każdym szczególe. Pytanie: po co to robić? Jak staniesz na Rynku, widzisz dokładnie to samo co na tej fotografii, ale tam jeszcze jest jakaś temperatura, jakiś zapach, tam działają wszystkie twoje zmysły. Więc ten odbiór jest piorunująco większy niż taka kartka pocztowa. Zdjęcia, które są doskonałe technicznie, nie otwierają we mnie żadnego kanału emocjonalnego, są zimne i do mnie nie przemawiają. Zdjęcia, które pokazują rzeczywistość troszeczkę inaczej, zaskakują mnie dzięki temu, że nie są skończone, że pozostawiają pewną swobodę interpretacji. Zaczynam podejmować dialog z takim zdjęciem, ono mnie do czegoś zmusza. A jak jest dialog, to jest emocja. Emocja decyduje o tym, że człowiek o czymś pamięta albo zapomina. Jest najważniejszym nośnikiem.

Mówisz, że w tej sferze współczesnej fotografii dominuje bezlitosna ostrość, że fotografia wygląda już lepiej niż rzeczywistość. Czym jest dla Ciebie brzydota? Wracam tutaj do tej czułości, życzliwości, z jaką traktujesz ludzi po drugiej stronie aparatu, mówię o efekcie, jaki to potem wywołuje. Czy istnieje brzydota?

Na pewno nie istnieje brzydota w człowieku. Mówię to z całą odpowiedzialnością. Jeśli są ludzie, którzy uważają się za brzydkich, to wyrządzają sobie ogromną krzywdę i ta stworzona przez nich negatywna opinia o nich samych powoduje, że oni zaczynają być brzydcy wewnętrznie. Oni przestają wierzyć w siebie, budują w sobie ogromne poczucie strachu, a jak jest strach, to się rodzi agresja w samoobronie i to do niczego dobrego nie prowadzi.

Powróćmy jeszcze do tego płaszcza. Przecież to nie my wymyśliliśmy sobie, jak będziemy wyglądali. Ktoś nam to dał. Jedna żaba jest piękna, druga jest brzydka, mniej atrakcyjna. Z jakichś powodów wolimy patrzeć na piękną zieloną żabę w czerwone kropki niż na ropuchę. Nie wiadomo, skąd to się bierze. A może dziś, w tym systemie kolorowych, bezdusznie pięknych przedmiotów, większą radość sprawi nam patrzenie na ropuchę niż na taką kolorową żabę? Tego nie wiem, bo nie sprawdziłem. Natomiast jedno jest pewne, że my cały czas szukamy, dla nas cały czas atrakcyjnym jest coś, co jest nowe. Pewien punkt widzenia i określenia w pewnym momencie nam się nudzi i szukamy czegoś nowego, bardzo często przeciwstawnego.

To zresztą widać w odbiorze mody dyktowanej przez ludzi, którzy się tym zajmują, w doborze modelek. Kiedyś nie chcieliśmy patrzyć na chude, zupełnie aseksualne dziewczyny, potem chcieliśmy patrzyć tylko na takie, bo już mieliśmy dosyć tych seksownych, potem odwrotnie. To wszystko zależy od tego, co kto wymyśli. Jeśli nam zaproponowano jakąś nową opcję, to przyjmowaliśmy ją nie tylko dlatego, że ten dyktator ma jakieś ogromne nazwisko. Nazwisko pozwala mu przeforsować te pomysły w mediach i na olbrzymich pokazach. Natomiast my to możemy kupić lub nie, a jednak kupujemy, bo cały czas szukamy czegoś nowego. Taka jest natura ludzka. Okaleczymy się strasznie, jeśli nawzajem o sobie będziemy mówili, że jesteśmy brzydcy. Ilu ja ludzi otyłych, garbatych, ułomnych poznałem i fotografowałem. Jeśli w pewnym momencie przebrniemy przez pryzmat wyuczonego patrzenia i określania człowieka, pryzmat niestety narzucony nam przez media, przez okładki różnych magazynów, to chyba odkryjemy to, co jest najważniejsze w człowieku. Za pomocą przekazu energetycznego albo werbalnego poznamy jego prawdziwą wartość. To, co jest schowane pod płaszczem. To, co powinno być najważniejsze.

I to jest to, co jest schowane w Twoich zdjęciach. Bywałem Twoim modelem, robiliśmy szereg zdjęć i pamiętam doskonale, że stwarzanie przez Ciebie sytuacji, którą potem dokumentujesz, wiąże się często z wyprawami po skałach, po wodzie, po śniegu, z fizycznym zmęczeniem po prostu... Zawsze przeżywałem te nasze sesje jako kapitalną przygodę. A Ty? Czy Ty naprawdę jeszcze lubisz podróżować?

Ubóstwiam podróżować, z tym że te podróże pomału przeradzają się jednak w wewnętrzne. Mam nadzieję, że to jest taki naturalny proces. Kafka powiedział, że wystarczy usiąść na krześle, a życie samo przyjdzie do ciebie. Te podróże są absolutnie bezcenne w otwieraniu się na świat i w akceptowaniu tego wszystkiego, co jest. Jeśli ja bym nie jeździł do Chin, do Azji, to nie byłbym w stanie na swój sposób odebrać informacji, którą podaje mi jakiś dziennikarz w telewizji czy w radio. Nie byłbym w stanie tego skorygować, przyjąć po swojemu, bo nie da się ocenić kraju i związać się z nim emocjonalnie, jeśli się tam nie było, jeśli się nie chodziło po tej ziemi, jeśli się nie rozmawiało z ludźmi, nie dotykało ich.

Najlepszym dowodem jest to, jak z moją żoną Małgosią zareagowaliśmy, siedząc przed telewizorem w Australii, kiedy pokazywano masakrę na placu Niebiańskiego Spokoju w Chinach w 1989 r. Siedzieliśmy i łzy nam płynęły po twarzy. Dlaczego? Dlatego, że byliśmy tam dziewięć miesięcy wcześniej i spędziliśmy dużo czasu wokół tego placu, w tych uliczkach, gdzie teraz czołgi z dużą szybkością robiły to, co robiły. Podziwialiśmy te rodziny, które żyły na zewnątrz domostw, jak tylko świeciło słońce. W środku było ciasno, brudno, ciemno. Strasznie się z tym miejscem związaliśmy. I nagle patrzymy, jak to miejsce jest niszczone i ci ludzie, których prawdopodobnie widzieliśmy, oddają życie nie wiadomo za co, traktowani w okrutny sposób. A w chwilę potem oglądamy w wiadomościach powódź - już nie pamiętam, czy to jest Afganistan, czy Pakistan - gdzie też ludzie giną. Ale ponieważ ja tam nie byłem, to ja się od razu z tego wyłączam. Gdybym odbierał każdą informację tak emocjonalnie, tobym po prostu tego nie wytrzymał psychicznie.

Teraz jest pytanie: na ile człowiek się rozwija, jeżdżąc po świecie i traktując każdy zakątek jak swój dom, a mieszkańców jak najbliższą rodzinę, a na ile potem osłabia się w przeżywaniu każdej tragedii, która w tych wszystkich zakątkach ma miejsce. Może przesadzam, a może jednak powstaje taka skorupa, która chroni przed nadmierną reakcją? Taka, jaką przez moment zbudowała mi moja psychika w przypadku Rotundy. Podróżowanie jest szalenie potrzebne po to, żeby szanować inne kultury, żeby widzieć, że religia jest każdemu potrzebna. I to, że ona się w jednej kulturze nazywa tak, a w drugiej inaczej, nie ma żadnego znaczenia. Ludzie są tacy sami i potrzebują tego samego.

Tomek Sikora (ur. w 1948 r. w Warszawie) jest fotografikiem, autorem plakatów, okładek płyt i ilustracji książkowych. W 1982 r. wyemigrował do Australii, gdzie w latach 90. zyskał miano jednego z najlepszych fotografów reklamowych (obecnie współpracuje z agencjami z Australii, USA, Nowej Zelandii, Belgii, Singapuru, Hongkongu i Polski). Opublikował szereg książek ze swoimi pracami, stworzył projekt "Przejrzystość rzeczy" oraz - wraz z Andrzejem Świetlikiem - "Galerię Bezdomną", o których pisaliśmy w "TP" nr 49/08. Obszerny album jego prac pt. "Światłoczuły" opublikowało właśnie wydawnictwo Znak. Więcej informacji: www.tomeksikora.com .

Realizowana wspólnie z Marcinem Mroszczakiem sesja do "Alicji w krainie czarów" ("fotografia inscenizowana w czasach PRL była sposobem na ucieczkę od rzeczywistości").

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 51-52/2008