Lafit we wnętrzu

1.

26.09.2006

Czyta się kilka minut

Z Etoile biorę szybką kolej podmiejską RER, która przerzuca mnie w kilkanaście minut do celu. Wysiadam na stacji Maisons-Laffitte. Chłodniej tu niż w Paryżu, wilgotniej. Główną ulicą, lekko na lewo, pod górkę. Podmiejskość. Przykurzone domki zasnute usychającą zielenią jesieni. Idę i idę, patrząc na numery: gdzież wreszcie będzie ta 91 Avenue de Poissy? Jest.

Naciskam dzwonek. Serce bije jeszcze głośniej. Dom inny od sąsiednich. Jakby Polską zawiało. Może układ zieleni, krzewy, grządki róż, świerk...? Ktoś prowadzi mnie do gabinetu Zofii Hertzowej. Wzdłuż schodów migają portrety koryfeuszy "Kultury" pędzla Józefa Czapskiego. Żałuję, że nie mam ukrytej kamery. On sam na górze u siebie, już bardzo chory. Na lewo mijam biurko Redaktora. Pracuje w przeszklonej, werandowatej przestrzeni.

Na "dzień dobry" wybrałam panią Zofię. Dyplomatycznie. Kierowałam się zapiskami Wacława Zbyszewskiego: "...ma ona jakąś piekielną witalność... Może Giedroyc mógłby cudem jakimś znaleźć równie idealną kucharkę, sekretarkę, administratorkę oraz panią domu w jednej osobie, ale takiego dynamo na pewno znaleźć by nie mógł". Niestety, nie polubiła mnie ("Pani ma ten typ dziennikarstwa, który drażni"). Niemniej odpowiada na pytania bez ogródek.

- Czy dręczą wyrzuty sumienia, że zaniedbywała Pani męża dla pracy z Redaktorem? - zaczynam obcesowo. (Pan Zygmunt przed śmiercią chwalił się w korespondencji do Czesława Miłosza, że Zosia odwiedzała go w chorobie na górze i ze cztery razy dziennie!). - Tak, mam - pada natychmiastowa odpowiedź.

Wstaje o świcie obudzona mruczandem spaniela Faxa. "Jerzy jeszcze wcześniej. Rzuca ziarno kogutowi, który przybłąkał się do nas. Ja boję się, że się zaziębi, a Jerzy boi się, że zaziębi się kogut" - mówi. Wspólnie jedzą lekkie śniadanie i czekają na pocztę. Każdy zabiera swoją kupkę korespondencji i rozchodzą się do siebie. Redaktor natychmiast dyktuje maszynistce odpowiedzi. Żadnego listu nie pomija. Ona zabiera się za finanse. Wieczory? Czytują kryminały francuskie. Biernie język znają, z mówieniem kiepsko.

Fax wpada i porywa coś z biurka. Mocno ściskam magnetofon.

Coś mnie trzyma w tym otoczeniu. Nie chce mi się wychodzić. Ksiądz Klimuszko powiedział o Laskach, że czuje tam Boga. Ja czuję tu coś szczególnego, jakiś genius loci. I już wiem, że miejsce to zostanie we mnie. Że będę tu wracać, jak się da.

Wychodząc do ogrodu, zerkam na Redaktora. Pochylony nad maszynopisem, końcówka papierosa w kąciku ust, popielniczka pełna petów, fular na szyi, marynarka tweedowa. I te oczy: do połowy zakryte ciężkimi powiekami, ostro niebieskie i bezmiernie smutne. Może ten smutek w oczach nasunął Michnikowi tezę o pesymizmie Giedroycia jako jego sile napędowej? Moim zdaniem, nic błędniejszego! Jak może człowiek, którego nie opuszcza pewność, że za życia jego pokolenia Polska uzyska niepodległość, być pesymistą?! Będzie to powtarzać niezmiennie w czasach najostrzejszych wyczynów komuny.

W ogrodzie natykam się na grzędę rozmarynu. Ten zapach! Moja ulubiona przyprawa. Chciałabym urwać; rozglądam się. Łapię spojrzenie pani Zofii: można, można - uśmiecha się przyzwalająco. (Zmielony laficki rozmaryn długo mi służył w kuchni).

Rozglądam się dalej. Widzę barak, służący za archiwum, jak się później przekonam, pękający w szwach; dowodzony przez młodego Jacka Krawczyka. Pełni rolę "pamięci" i "fizycznego" - wyprowadza psa, podlewa ogród... Niebawem zobaczę, jak pracuje jako archiwista: ledwie wymówię pozycję zasygnalizowaną mi przez Redaktora - już Jacek kładzie ją przede mną. Jestem pewna, że bez jego pomocy nie powstałyby owe wiekopomne i pasjonujące tomy korespondencji Redaktora z naszą emigracyjną elitą. Za czasów komunikowania się klasyczną pocztą zdarzało się, że Redaktor korespondował z Juliuszem Mieroszewskim w Londynie po dwa razy dziennie! I listy dochodziły tego samego dnia.

No i jest jeszcze na posesji mały domek zwany pawilonikiem - mroczna, ciemna chatka. Do izby idzie się po stromych schodkach. Siedziba Gustawa Herlinga-Grudzińskiego, gdy przyjeżdża co trzy miesiące, żeby zająć się nadesłaną literaturą piękną.

Chatka gościła i innych przybyszów. Na przykład umierającego Andrzeja Stawara. - Pewnego dnia zadzwonił z dworca - dowiaduję się w ciągu dalszych rozmów od Redaktora - żeby go odebrać. Pojechał Zygmunt, przywiózł go taksówką. Zawezwaliśmy pogotowie. Rak żołądka wielkości arbuza. Stan beznadziejny. W szpitalu przesiadywałem u niego. Zostawił papiery do mojego uznania. Prócz rękopisów było sporo pieniędzy. Papiery zatrzymaliśmy zgodnie z jego wolą, a pieniądze przekazaliśmy siostrze w Polsce. Kupiliśmy kwiaty i leżał w kaplicy szpitalnej. Zawiadomiliśmy ambasadę, żeby zajęła się pochówkiem. W miesiąc po śmierci wydrukowaliśmy jego spuściznę jako "Pisma ostatnie".

2.

Posiłek południowy personel jada na handlowym skwerku w kafejce. Do stołu w Laficie siada jedynie trójca: pan Jerzy, pani Zofia i pan Henryk, brat Redaktora, o szesnaście lat młodszy, zwany powszechnie Dudkiem. Co jedzą, nie wiem. Jadłospis ustala pani Zofia, która nawet gdy ma wytrawną kucharkę, lubi zaglądać do garnków. Podobno przy większych okazjach Redaktor nie gardzi śledzikiem pod zmrożoną wódeczkę. Dopiero pod koniec życia będzie skazany na ścisłą dietę.

Na Korneju, czyli w pierwszej, ubożuchnej siedzibie "Kultury", w starej parkowej części Maisons-Laffitte pamiętającej Ludwika XIV - co się jadło, nie miało znaczenia. Kiedy skończyły się deputaty wojskowe, pani Zofia kładła do garnka włoszczyznę, pomidory, surowy ryż i ochłap mięsa, zalewała wszystko zimną wodą i tak powstawało coś, co miało przypominać upragnioną pomidorówkę, do której tęsknili jak do Polski. Stołowników było wielu, bo na początku "Kornej" przyjmował wszystkich wygnańców, jak leci. Bieda była bowiem powszechna. Wszyscy wspominają niewygody rozpadającej się rudery. Wszyscy, prócz właścicieli. Książki były? Były. Artykuły nadchodziły? Nadchodziły. Czegóż chcieć więcej? Niosło ich poczucie posłannictwa, a cóż może być bardziej interesującego?

Trwaliby na Korneju, gdyby wymówienie nie zmusiło ich do wyprowadzki. Szczęśliwy traf sprawił, że urządzili się w części miasta nowszej, brzydszej, lecz wygodniejszej. Ale to już osobna historia.

3.

Następnego dnia melduję się z rana. Redaktor wskazuje mi krzesło przy sobie i czeka. Fax nie czeka: lokuje się u moich stóp i przystępuje do akcji. Liże mi nogi i podgryza na przemian. Nie zważam. Grunt, że tu jestem. Choć nie znam jeszcze powiedzenia ks. Twardowskiego: "spieszcie się kochać ludzi, tak szybko odchodzą", trawestuję je na swój sposób: "spiesz się pytać, bo nie wiesz, jak długo zniesiesz karesy Faxa". Biorę głęboki oddech:

- Traktuje Pan ludzi instrumentalnie?

- Ma się rozumieć, że tak.

- Kogo najbardziej ceni Pan z emigrantów? - Wśród kilku nazwisk na pierwszym miejscu wymienia Adama i Lidię Ciołkoszów.

- A kto upamiętnił się źle? - Wolałby nie odpowiadać. Mówi, że dziś nie wydrukowałby tekstu "Spod stołu" Krzysztofa Wyszkowskiego i Krzysztofa Czabańskiego o rzekomych nieuczciwościach Okrągłego Stołu.

- Co to jest moralność w polityce?

- Zwykła moralność. To chyba zrozumiałe, że cynizm w polityce skutkuje na bardzo krótką metę.

- Zna się Pan na ludziach?

- Niestety nie. Ale pragmatyczne wskazówki Piłsudskiego są wytyczną mojego postępowania.

- Uważa się Pan za przegranego?

- W sensie oddziaływania. Ale sprawy, które wysuwałem, wytrzymały próbę życia.

Twarz nadal nieruchoma. Jedynie dłonie pracują: przygniata końcówkę peta do popielniczki i zapala nowego papierosa

Cool 48: - Masonem nie byłem i nie jestem. (Bo zadałam mu takie pytanie).

Po chwili: - Jeżeli robię na Pani wrażenie masona, to dlatego, że lubię formy konspiracyjne. Ale ideowe. Bez rozdawania posad! Bez prywaty i nepotyzmu.

- Z wieloma ludźmi jest Pan na ty?

- Prawie z nikim. Choć z Zosią siedziałem w Korpusie biurko w biurko, dwa lata zajęło, nim przeszedłem z nią na ty. Gombrowicz zaproponował, żebyśmy mówili sobie po imieniu, no ale to był Gombrowicz.

- A Adam Michnik?

Rozkłada ręce: - Przecież on od razu zaczął mówić do mnie "Jerzy".

Takie oto są nasze rozmowy. Daję tu ich próbkę w wielkim skrócie. Gdy nie mogę komunikować się bezpośrednio, rozmawiamy listownie. Raz nie wytrzymał i napisał: "Niech pani zrozumie, że ja żyję ciągle w różnych gorsetach i jak się rozluźni, to się rozsypię". List pisany własną ręką na maszynie, to widać.

Gdy zobaczyłam, jak się porusza: szurał - na ustach zawisło mi pytanie, czemu nie odwiedza Polski. Głębszy powód był jednak taki, że nie zniósłby hołdów. Brzydziły go. Był człowiekiem nieśmiałym, ale niezwykle serdecznym. Wystarczyło poskarżyć się na migrenę, już słał leki. Tak, nie znosił puszenia się i czołobitności. Wtedy się zamykał. Może dlatego Sławomir Mrożek uznał go za osobę nieprzemakalną? Znów muszę się nie zgodzić. Choć nie było w nim - prawda! - niczego z brata łaty, był na wskroś dobry. I bezpośredni. Ale nie przymilny. Nie znosił grać "młodego". Przywołam słowa ze swojej książki "Książę z Maisons-Laffitte": "Czułam tu starość nie pomnikową, nie żałosną, ale hardą i twórczą. Starość, bez której młodość staje się czymś niepełnym, okaleczonym i bezpłodnym...".

4.

Opowiadał mi Gustaw Herling, że "młody" Giedroyc, czyli Dudek, za życia Redaktora nie istniał dla lafickiej społeczności. Nigdy nie zabierał głosu w czasie burz mózgów przy stole. "Nie można było stwierdzić, czy mądry, czy niemądry". Ja również w czasie pobytów zauważyłam jego "milczącą nieobecność". Wykonywał swoją pracę biurową i punkt czwarta dematerializował się niepostrzeżenie. Wracał do siebie do Paryża. Gdy raz niechętnie zgodził się na rozmowę ze mną, uderzyła mnie jednak jego doskonała znajomość bieżącej prasy polskiej i bogata polszczyzna.

Po śmierci pana Jerzego i pani Zofii, kiedy objął po nich spuściznę, usłyszałam go w radio i nie chciałam wierzyć. Energiczny, pewny siebie, jakbyśmy dziś powiedzieli - asertywny. W doskonałej symbiozie z Jackiem Krawczykiem wydają "Zeszyty Historyczne".

Ewa Berberyusz jest reporterką; współpracownikiem m.in. "Tygodnika Powszechnego", "Kultury" i nowojorskiego "Nowego Dziennika". Autorka m.in. zbioru szkiców o Jerzym Giedroyciu pt. "Książę z Maisons-Laffitte". Ostatnio opublikowała autobiograficzną książkę "Moja teczka".

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 40/2006