Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →
Właśnie teraz, pod koniec października i na początku listopada, nasi bratankowie obchodzą 50. rocznicę swojego najważniejszego powstania narodowego: z 1956 r. Obchodom towarzyszą emocje, jakich w Polsce nie widziano od lat 80.: gaz łzawiący i wielotysięczne demonstracje, które przeradzają się w bitwy z policją, gdzie nie ma pardonu (bilans jednego dnia: 130 rannych, w tym wielu ciężko). I autentyczny gniew, autentyczna nienawiść między "obozami", które dzieli zarówno teraźniejszość, jak i historia. Tu nie ma miejsca na jakieś centrum, na jakieś "pomiędzy": z jednej strony są "antysemici, faszyści, pogrobowcy idei Wielkich Węgier" (by użyć języka polityków lewicy o prawicowych konkurentach), a z drugiej "stalinowskie moralne truchła, nowobogacka mafia" (to prawica o lewicy).
Ten podział nie pojawił się wśród Węgrów wczoraj: trwa on od lat, a z wyborów na wybory jest coraz ostrzejszy. Owszem, podziały i spory są w polityce czymś normalnym. Nienormalne jest już jednak, gdy konkurent staje się odczłowieczonym wrogiem, uosobieniem czystego zła, gdy polityk mówi językiem, jakiego próbkę zaprezentował niedawno premier-socjalista na ujawnionych nagraniach, i gdy właściwie kompletnie nic merytorycznego już z tego sporu nie wynika, poza kolejnymi emocjami.
Jeśli ktoś sądzi, że polskie spory nie mogą być gorsze, niech przyjrzy się Węgrom. Może to będzie przestroga.