Kręte ścieżki rajskich wygnańców

Wojna z terroryzmem jest do wygrania, ale nie jest do wygrania ta wojna z terroryzmem, którą rozpoczął i nadal toczy Bush i którą, dodajmy, chętnie by zakończył pozostawiając innym kłopoty ze sprzątaniem pobojowiska, gdyby wiedział jak. Tyle tylko, że wbrew etykietce nie jest to wojna o wytrzebienie terroru, ale wojna o prolongatę warunków z jakich lęgnie się nieład globalny, który z kolei służy za wylęgarnię terrorystom.
Zygmunt Bauman /
Zygmunt Bauman /

JAROSŁAW MAKOWSKI: - Irak to drugi Wietnam - krzyczą amerykańskie gazety. I, co ważniejsze, Amerykanie przebąkują o odwrocie. Cywilny administrator Paul Bremer powiedział kilka dni temu, że “w sposób oczywisty nie jest możliwe pozostawanie w kraju, w którym nie jesteśmy mile widziani". Czy USA powinny wyjść z Iraku?

ZYGMUNT BAUMAN: - Odpowiedź na to pytanie zależy od odpowiedzi na inne: dlaczego Ameryka do Iraku weszła? Dziś wielu ludzi nad tą zagadką łamie sobie bezskutecznie głowy...

  • Gospodarcza hegemonia i altruistyczny humanizm

- Niektórzy mają prostą odpowiedź: Ameryka weszła, gdyż Saddam Husajn był tyranem. Mordował i torturował swych obywateli. Rozpętał dwie wojny z sąsiadami - w 1980 r. z Iranem, w 1990 r. z Kuwejtem. Czy nie są to wystarczające powody?

- Inne powody inwazji podawano w owym czasie. Okazały się, wszystkie po kolei, pretekstami obliczonymi na pozyskanie publicznego poklasku, choć z wątłym w rzeczywistości pokryciem.

Broni masowej zagłady prawdopodobnie w Iraku nie było, o czym ci, co twierdzili, że była, wiedzieli lub mogli wiedzieć, gdyby chcieli (zresztą zgodnie z pijackim zwyczajem szukania banknotu nie tam, gdzie się go zgubiło, ale pod najbliższą latarnią, bo tam jasno - nie wyprawiono wojska tam, gdzie się ową broń zagłady naprawdę wytwarza i składuje...).

Irackiego Saddama Bin-Laden nienawidził, podobnie jak amerykańskiego Busha, i gdyby o urwanie łba terrorowi szło, byłby Saddam Busha najgorliwszym sojusznikiem.

Sprzątnąć okrutnego dyktatora w imię praw człowieka? Gwałci się dziś na świecie prawa człowieka na potęgę w licznych innych miejscach, ale jakoś nie spędza to snu z powiek tym, co wyprawę do Iraku zarządzili. W styczniu 1997 r. wysoki urzędnik Departamentu Stanu zwierzył się poufnie dziennikarzom, że celem Ameryki jest przeobrażenie Afganistanu w protektorat na wzór Arabii Saudyjskiej. Gdy mu wskazano, że w Arabii Saudyjskiej demokracji nie ma, a kobiety się upokarza i prześladuje, odpowiedział: “we can live with that" (“jakoś to wytrzymamy" w wolnym, ale raczej dokładnym przekładzie polskim). Gdy w końcu bomby zaczęły się sypać na afgańskie głowy, Bush obiecał Afgańczykom, wraz z wolnością od tyranii, “hojność i wspaniałomyślność Ameryki i jej sprzymierzeńców" po tym jak się okrutnych talibów przepędzi. Dziś, jak opisuje John Pilger, jeden z coraz mniej licznych reporterów wciąż jeszcze sprawami Afgańczyków zatroskanych, “dawni watażkowie odzyskali pełnię władzy, uścisk fundamentalistów się wzmaga, a krwawe potyczki stały się codzienną rutyną". Jak donoszą obserwatorzy z Human Rights Watch, najemnicy watażków nagminnie a bezkarnie porywają ludzi i przetrzymują w improwizowanych więzieniach, żądając okupu za ich zwolnienie - a równie bezkarne gwałty na kobietach, nieletnich dziewczętach i chłopcach są zjawiskiem powszechnym i codziennym.

- Zarówno Afganistan pod wodzą talibów, jak i Irak pod wodzą Husajna, nie należały do praworządnych krajów.

- Były obrzydliwymi tyraniami. Sęk jednak w tym, że nie przestały... I nie one jedne.

- Pan Profesor nie wierzy w dobre intencje Białego Domu. Nie przyjmuje za dobrą monetę, że “jastrzębiom Busha" naprawdę idzie o walkę z terrorem, który wszystkim nam zagraża. Idzie w końcu o zaprowadzenie w Iraku demokracji, co może pociągnąć za sobą i takie skutki, że w całym tym zapalny regionie będzie spokojniej.

- Poniektórzy sceptyczni obserwatorzy wojny twierdzą, że idzie o ropę... Tzvetan Todorov, z drugiej strony, uważa taki motyw za absurdalny: gdyby istotnie inicjatorom przyświecał, nie wystawiałoby to ich rozumowaniu pochlebnego świadectwa ze względu na błędność/obłędność obrachunku: “wojna jest zbyt kosztowna, okupacja, jaka po niej następuje, finansowo rujnuje, i wszystkie zyski, jakie da się zaczerpnąć z tańszej benzyny, z góry już wydatki wojskowe pochłoną".

Todorova można jednak zganić za zbytnio monetarne podejście i myślenie na zbyt krótką metę. Jeśli się poza te ograniczenia wyjdzie, to baczną uwagę, jaką politycy amerykańscy skupili ostatnio na Afganistanie, Iraku, Syrii, Arabii Saudyjskiej i byłych republikach sowieckich Azji Środkowej i Zakaukazia, da się naftą, zdaniem Davida Harveya, od początku do końca wyjaśnić. Rzecz w tym, że tempo eksploatacji światowych zasobów naftowych już od 1980 r. przewyższa przyrost źródeł wydobycia. Większość znanych źródeł ropy będzie do reszty wyczerpana w ciągu najbliższych 10-20 lat - i tylko bliskowschodnie szyby dawać będą naftę jeszcze przez lat pięćdziesiąt. A tu Chińczykom zmotoryzowanie dwumiliardowego narodu wpadło do głowy, a tu wszystkim starym i nowym Europom i nowo narodzonym tygrysom apetyt na benzynę rośnie w miarę jej spalania... Czy istnieje lepszy sposób na pozbycie się konkurencji i przedłużenie amerykańskiej hegemonii światowej o kolejne półwiecze, pyta Harvey, od wyłączności “kontroli nad ceną i rozdziałem kluczowego dla gospodarki materiału, od którego konkurenci są zależni?".

Ale można innych jeszcze wykładni przyczyn wojny irackiej próbować. Do mnie szczególnie przemawia wzgląd na to, że w dzisiejszej gospodarce i polityce, a szczególnie w powszechnej dziś polityce do obsługiwania gospodarki sprowadzonej, obserwujemy swoiste odwrócenie zasady “instrumentalnego racjonalizmu", jaka wcześniejszym etapom ery nowoczesnej przyświecała. O wizje przyszłości, cele długofalowe i wysiłki na długą metę w dzisiejszym świecie głucho i krucho - więc miast dobierać środki do długofalowych celów, coraz częściej dobiera się cele bieżące do posiadanych środków.

Mocy imperialnej nie mierzy się dziś obszarem administrowanych terenów, bo imperium światowe istnieje dziś o tyle, o ile o swej potędze nieustannie światu przypomina. Moc militarna Ameryki skrojona jest wciąż jeszcze na miarę wymogów wojen starego typu, terytorialnych i zaborczych - poszło się na wojnę dawnego pokroju po prostu dlatego, że do takiej właśnie manifestacji imperialnej potęgi miało się środki... Sprawa w tym, że aby się zmierzyć z terroryzmem na serio, trzeba by myśleć po nowemu i działać po nowemu. O ileż łatwiej dowieść własnej mocy zasypując Irak bombami i w mgnieniu oka ścierając przeciwnika w proch...

- Nie można jednak wykluczyć, że w Iraku uda się zaprowadzić jakiś rodzaj demokratycznych rządów. 30 czerwca zostanie przekazana im władza. Może się więc okazać, że niesprawiedliwą wojnę uratuje sprawiedliwy pokój?

- Jest to pytanie z kategorii: “czy gdyby koń trojański się oźrebił, utrzymanie koni byłoby na tyle tanie, że przestałyby nas nękać korki samochodowe?". Nie warto nad takimi pytaniami się zastanawiać do czasu, gdy bomby i upokorzenia zaczną wzniecać umiłowanie do demokracji, a drewniane konie seksualnie się rozmnażać. Ani na jedno, ani na drugie na razie się nie zanosi.

  • Nowoczesny Winkelried

- Bush zapowiedział, że nie spocznie dopóki nie pokona terroryzmu. A Irak uczynił głównym polem tej bitwy. To dlatego, jak utrzymują niektórzy, nie walczymy z terrorem w Paryżu, Londynie czy Warszawie, za co winniśmy wdzięczność Ameryce. Pan Profesor także wierzy, podobnie jak prezydent Bush, że wojnę z międzynarodowym terrorem można wygrać?

- Wojna z terroryzmem jest do wygrania, ale nie jest do wygrania ta “wojna z terroryzmem", którą rozpoczął i nadal toczy Bush i którą, dodajmy, chętnie by zakończył pozostawiając innym kłopoty ze sprzątaniem pobojowiska, gdyby wiedział jak. Tyle tylko, że wbrew etykietce nie jest to wojna o wytrzebienie terroru, ale (z zamiaru czy zaniedbania) wojna o prolongatę warunków z jakich lęgnie się nieład globalny, który z kolei służy za wylęgarnię terrorystom.

Nie są do wygrania działania zaczepne, jak długo dyktuje je zasada, że - jak Bush oświadczył - “losy tego narodu nie zależą od decyzji, które inni podejmują" i jak długo, jak to Benjamin Barber zauważył, politycy amerykańscy dzielą się tylko na “orłów" i “sowy".

Jak wiadomo, oba gatunki ptaków są mięsożerne i na zwierzynę polują - tyle że “orły" znane są z tego, iż są porywcze, zuchwałe i na konsekwencje nie baczą, gdy “sowy" uchodzą za stworzenia ostrożne, rozważne i instynktownie kunktatorskie. Politycy amerykańscy różnią się między sobą taktyką, ale zgadzają się co do tego, że Ameryka i jej “naród wybrany" ma prawo bronić swych interesów gdzie, kiedy i jak zdecyduje (mając też wyłączne prawo do podejmowania takiej decyzji).

Nie jest do wygrania wojna, której cywilny nadzorca Paul Bremer oświadcza, że “panujemy nad tą sceną... i narzucimy temu krajowi naszą wolę". Taka wojna volens nolens użyźnia glebę, na jakiej terroryzm się pleni i sama staje się obfitym źródłem zjawisk, przeciw którym ją podjęto.

Francuski filozof Jacques Derrida poddaje w wątpliwość samo pojęcie “wojny z terroryzmem". Wszystkie odmiany wojny były zawsze i nie mogą nie być terytorialne, gdy terroryzm zasadza się na zerwaniu więzi między gwałtem a terenem. Jürgen Habermas idzie dalej jeszcze. Twierdzi, że posługując się terminem “wojna z terroryzmem" popełniamy groźny błąd, i to podwójny; błąd z normatywnego punktu widzenia, bo awansujemy kryminalistów do rangi “żołnierzy", “przeciwnika", i z pragmatycznego punktu widzenia, jako że nie można toczyć wojny przeciw “siatce", której się nie jest w stanie umiejscowić.

Barber zwraca uwagę na jeszcze dodatkową okoliczność. Terroryści osiągają swe cele nie tyle przez własne wyczyny, ile dzięki wysiłkom ich zapobieżeniu podejmowanym przez “wroga": reakcjom, które czynią skwapliwie swym głównym i najskuteczniejszym narzędziem. Celem strategicznym terrorystów jest sparaliżowanie “wroga", wtrącenie go w ustawiczny “stan alarmowy" i przepojenie niepewnością i strachem. By tę strategię z powodzeniem realizować, uważa Barber, “terrorysta może siedzieć bezczynnie w górskiej pieczarze lub slumsie w Karaczi i przypatrywać się, jak wróg sam się unicestwia pod wpływem strachu wzbudzonego początkowym aktem i podsycanego przez sprytnie dobrane zapowiedzi dalszych". Wszystkie służby bezpieczeństwa i środki masowego przekazu “wroga" zadbają, by strach się nie ulotnił i samounicestwianie się nie ustało...

- Pokazał Pan Profesor, jak z terrorem walczyć się nie powinno. Jakie jednak podjąć działania, by go eliminować? Czy tylko zwalczać biedę? Radykalnych organizacji islamskich nie zasilają biedacy, ale ludzie zazwyczaj dobrze sytuowani, ziejący jednak nienawiścią do USA i zachodniej cywilizacji.

- Czego ma to dowieść? Czy kiedyś w historii było inaczej? Na wszystkich barykadach najtłoczniej było z reguły od studentów, pistolety wszystkich niemal zamachowców tkwiły w wypielęgnowanych dłoniach. Ale wytrącano pistolety z dłoni i rozbierano na dobre barykady dopiero wtedy, gdy brano się serio za sprawy, w imię których po pistolety i barykady sięgano.

  • Powszechna odpowiedzialność

- Ameryka strzeliła sobie w stopę. Okazało się, że amerykańscy chłopcy w bardzo wymyślny sposób torturowali irackich więźniów. Żołnierze państwa, które miało nieść wolność i demokrację, przerodzili się nagle w oprawców. Na całym świecie podniósł się krzyk oburzenia. Czegóż jednak innego spodziewać się w czasie wojny? Zimną krew zachował Fouad Ajami, amerykański politolog arabskiego pochodzenia, który uważa, że obecny “gniew Arabów to po prostu paliwo podsycające ich ogień, siła sama w sobie, obojętna na głos rozumu". Neokonserwatywni publicyści krytykowali nawet Busha za przepraszanie Irakijczyków. Ale jak można żądać od innych przestrzegania praw człowieka, skoro samemu się je łamie?

- Właśnie... Od powoływania się na wzniosłe wartości, jakie towarzyszyło wojskowej ekspedycji, zalatuje dziś drwiną - i hipokryzją...

Choć jeśli o tubylców idzie, owe aksjologiczne zaklęcia od dawna musiały wydawać się podejrzane. Weźmy choćby sposób, w jaki władze okupacyjne chyłkiem i bez skrupułów rozporządziły majątkiem narodowym Iraku. Albo dekrety gubernatora Bremera zakazujące wszystkim przyszłym władzom Iraku ograniczania prawa cudzoziemców do wywozu zarobionych w Iraku kapitałów, które były już wystarczającym powodem do wątpliwości. To tylko nam, widzom telewizyjnym, potrzeba było przeraźliwych, mrożących krew w żyłach wizualnych dokumentów natrząsania się z ludzkiej godności, by nas z moralnej znieczulicy otrząsnąć.

O dziwo, w samym Iraku i w krajach ościennych publikacja zdjęć nie spowodowała wybuchu oburzenia, jakiego byliśmy skłonni wraz z Amerykanami się spodziewać! Co dla nas było obuchem w łeb, tubylców nie zaskoczyło. “Czegóż innego po okupantach mogliśmy oczekiwać?" - pytali. “Wiedzieliśmy, że przyszli i zostali tu po to, by nas niszczyć".

Być może pańskie pytanie nie jest czysto retoryczne, i dałby Bóg, by nie było... Może z ujawnienia tępego okrucieństwa, jakiego się amerykańskie wojsko dopuściło, da się jeszcze wyciągnąć pożytek - i to nie mały. Może ten smutny epizod pozwoli, okrężną wprawdzie i pożałowania godną drogą, dowieść szczerości naszego humanizmu i naszych wartości, naszego etycznego sumienia i naszego poczucia odpowiedzialności. Stanie się tak, jeśli ujawnienie zbrodni da asumpt do dogłębnego rachunku sumienia i gruntownej rewizji zarówno polityki wobec planety, jak i sposobów jej realizowania. I jeśli, miast sprowadzać sprawę, niesławnym wzorem, do “błędów i wypaczeń", potrafimy pokazać światu, że do rewizji takiej zabieramy się na serio i mamy zamiar dobrać się do korzeni.

- Dziś intelektualiści europejscy biją na alarm, że Ameryka łamie prawa człowieka, że zachowuje się na scenie międzynarodowej, jak słoń w składzie porcelany. I krzyczy to Europa, która też na sumieniu ma wiele grzechów. Choćby przyzwolenie na czystki etniczne, jakie miały miejsce na Bałkanach.

- I dlatego się Europa wstydzi. Ale też moc i walory moralne Europy tkwią nie w bezgrzeszności, ale w tym, że grzeszność swych dróg umiała dostrzec, że znalazła w sobie odwagę, by ją potępić, z niej się pokajać - i aby szukać sposobu na pokutę i poprawę, a najczęściej i znajdować go. Europa dopracowała się cywilizacji najbardziej samokrytycznej ze znanych - i dlatego z kolejnych zapaści czy potknięć moralnych umiała się odradzać. I tym razem wstrząs moralny może się stać początkiem nowego odrodzenia; w nowej sytuacji wypełnionej po brzegi planety, na której losy wszystkich od wszystkich zależą i odpowiedzialność moralna jest już - czy o tym wiemy, czy nie i czy o tym chcemy wiedzieć, czy nie - bezwarunkowa i powszechna.

- Prezydent Bush także zdaje sobie sprawę, że nic tak nie nadwerężyło poczucia moralnej wyjątkowości USA i wiarygodności amerykańskiej misji w Iraku, jak owe zdjęcia, które obiegły świat. “Amerykanie tacy nie są" - zapewnia. Dlatego sprawcy tortur zostaną ukarani.

- Oby do tego doszło... Oby - bo są niestety sygnały, że może do tego nie dojść. Rumsfeld za główne “zaniedbanie swego obowiązku" uznał - a i kajał się publicznie głównie z tego - że powinien się domyśleć, iż fotografie kompromitujące sprawców zostaną prędzej czy później podane do wiadomości publicznej. Zwlekał jednak, i nic nie zrobił, by zapobiec szkodzie wyrządzonej prestiżowi Ameryki. Nie korzył się więc, że nikczemność pod jego dowództwem popełniono, lecz że sprawców na gorącym uczynku złapano i publikę powiadomiono. A zaś ujawnione złoczyństwa większość mediów amerykańskich próbuje sprowadzić do nie w porę zauważonej garstki zwyrodnialców wśród więziennych strażników, a w końcu pewnie i do paru pokazowych procesów, które zrzucenie winy zwiastować będą, a nie jej naprawę i zapobieżenie przyszłym grzechom.

- Dlaczego Pan Profesor nie lubi Ameryki?

- Za chwilę pomówi mnie Pan pewnie o antysemityzm, gdyż oburzeniem i troską napawają mnie bezeceństwa dokonywane na Palestyńczykach pod izraelską okupacją...

- Przecież Pan Profesor wie, że nie o pomówienia mi idzie. Pytam o Pański sprzeciw wobec amerykańskiej inwazji i polityki Białego Domu.

- Sprawy są bardziej zawiłe niż się zdaje tym, co twierdzą, że kto nie popiera inwazji Iraku, działa na rzecz terrorystów. A więc i z niechęci do Ameryki!

  • Inwazja mocy

Troską napawa, że - jak to już pół wieku temu sugerował Arnold Toynbee - Ameryka jest jak ów przyjazny, a potężny pies, który za każdym machnięciem ogona wywraca w pokoju jakiś mebel. Albo, jak sam Pan wspomina: jest jak ów przysłowiowy słoń w składzie porcelany. Bardzo lubię słonie, stworzenia pociesznie niezręczne, przyjazne człowiekowi i dobroduszne - ale zgrozą mnie napawa myśl o słoniu wśród stosów porcelany, a bez postronka...

- Być może nasza, ludzi zachodniej cywilizacji, walka z terrorem byłaby skuteczniejsza, gdyby Ameryka i Europa mówiły i działały razem. Jednak reakcja USA po ataku na WTC i reakcja UE po ataku na Madryt są odmienne. Pierwsi pokazali siłę i determinację, drudzy słabość i uległość. Czy Europejczycy są tchórzami, a terroryści będą zmieniać wyniki naszych demokratycznych wyborów, jak to się stało w Hiszpanii?

- Sięga pan po kryteria, które były być może na miejscu w koszarach gladiatorów z rzymskiego Koloseum, ale które tylko Neronowie i Kaligule uznać mogli za chwalebne zasady ludzkiego współżycia! A przecież dopiero co mówiliśmy o wartościach, jakie nieść mamy spragnionemu wartości światu. Czy to o takich wartościach mowa była?

Magdalena Bunting, jedna z najwnikliwszych angielskich dziennikarek, dziękowała 13 marca Hiszpanom za umożliwienie nam wyboru. Między politykami zapewniającymi o “gniewnej zemście", a kobietą z madryckiego tłumu, która zwierzyła się, że ogarnęła ją nie tyle nienawiść, lecz gorycz i smutek. I że ogniem ognia się nie zagasi.

W oczach i poczynaniach Europejczyków zasada “might is right" (“moc ma rację") straciła swój dawny autorytet; pomogła im w tym historia Europy, w której słono za rządy owej zasady płacili - choć kąśliwi krytycy, jak amerykański politolog Robert Kagan, zauważą skwapliwie, że odrzucenie zasady zbiegło się w czasie ze spadkiem Europy, niegdyś wszechwładnego pana ziemskiego stworzenia, do drugiej ligi planetarnych zawodników - a więc że oręż potępiono, gdy (bo?) zabrakło go w europejskim arsenale.

Trudno krytykom nie przyznać po części racji: rzeczywiście, nowa sytuacja sprzyjała przebudzeniu z Hobbesowego zacietrzewienia. Ale z równym powodzeniem można rzec, że dopomogła ona otrzeźwieć, dojrzeć, wnikliwiej na świat i na swoje w nim miejsce i swoje wobec niego obowiązki popatrzeć.

- Najważniejsze zagrożenie, zdaniem Pana Profesora, przed jakim jutro staniemy?

- Być może połączenie buty i wojowniczości z ogromem amerykańskiej militarnej potęgi, a pokojowych sentymentów i chęci dogadywania się ze względną słabością Europy, stanowią łącznie najpoważniejsze zagrożenie dla planety. Źle wróży naszemu wspólnemu planetarnemu domostwu sytuacja, w której zdolność do czynu oraz chęć działania etycznego wycofują się do osobnych obozów, podejrzliwie przy tem łypiących na siebie wzrokiem.

Szczególnie to groźne dziś, gdy instynkt samozachowawczy i popęd moralny potrzebują siebie nawzajem jak nigdy dotąd i gdy ani jeden, ani drugi nie może żywić nadziei na zadośćuczynienie bez wzajemnej współpracy. Na wypełnionej szczelnie planecie, gdzie nic, co się dzieje, nie jest obojętne dla niczyich losów, chęć przetrwania i impuls etyczny dyktują te same wzory zachowania i tę samą strategię współżycia. Bezpiecznej egzystencji nie da się już dziś osiągnąć, a tym bardziej zapewnić, wysiłkami jednego kraju czy nawet porozumienia kilku krajów. Nikt bezpiecznym nie będzie, póki się wszyscy mieszkańcy planety nie wyzbędą strachu przed niedolą, krzywdą i upokorzeniem.

Nie łatwe to zadanie, i droga do niego daleka. Ale kto wygnańcom z raju łatwe życie obiecywał?

Prof. Zygmunt Bauman (ur. 1925) jest socjologiem, filozofem, eseistą. W marcu 1968 r. został usunięty z Uniwersytetu Warszawskiego. Po wyjeździe z kraju objął Katedrą Socjologii na Uniwersytecie w Leeds. Za książkę “Nowoczesność i Zagłada" otrzymał Europejską nagrodę Amalfi w dziedzinie nauk społecznych, a w 1998 r. Nagrodę im. Teodora W. Adorno przyznawaną we Frankfurcie nad Menem. Ostatnio opublikował: “Razem, osobno" (2003) i “Życie na przemiał" (2004), obie w Wydawnictwie Literackim.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 22/2004