Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →
W tle tego zamieszania znajduje się rzecz zasadnicza: pytanie, co tak naprawdę stało się w Brukseli? Bez odpowiedzi na nie trudno ocenić, czy była to porażka - jak chce opozycja, sukces - jak chce rząd, czy też - moim zdaniem - nieudany kompromis, którego będziemy żałować. Odpowiedź znajduje się po części w tzw. "Joaninie": mechanizmie, dzięki któremu grupa członków Unii może odwlec podjęcie decyzji przez Radę Europejską. W ramach, jak twierdzi rząd, umowy zawartej z Polską w Brukseli, mechanizm ten miał zostać wzmocniony przez stworzenie możliwości odwlekania decyzji Rady na okres dwóch lat, a nie jedynie - jak ma to miejsce dzisiaj - przez rozsądny czas, czyli kilka miesięcy. Niestety, z niezrozumiałych względów, po umowie tej nie ma śladu w mandacie opracowanym przez prezydencję niemiecką na konferencję międzyrządową - choć mandat ten jest niezwykle szczegółowy, a inne państwa zadbały, aby ich "kompromisy" znalazły się na piśmie. Na dodatek zarówno strona niemiecka, jak i reszta partnerów unijnych są zdziwione nie tylko faktem istnienia umowy, ale w ogóle rozmową na ten temat.
Jak było naprawdę, wiedzą tylko ci, którzy na szczycie byli i negocjowali. Dzisiaj jedno wydaje się pewne: nie chcieliśmy ginąć za pierwiastek, będziemy żyć szczęśliwie z Niceą (przez 10 lat) i bez "Joaniny" (na zawsze).