Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →
Cały Kościół chyba nie martwi się o to, że młodych zabraknie, przecież tyle ich na pielgrzymkach, na imprezach z pieczołowitością organizowanych przez energicznych hierarchów, na Copacabanie... Ten optymizm przypomina mi radość na Titanicu, w końcu katolików ubywa, zwłaszcza młodych.
Mam 18 lat i jestem członkiem bardzo szerokiej w Polsce grupy młodzieży chcącej się uczyć, ludzi nie odrzucających religii jako „zabytku kultury animistycznej”. W tej grupie są młodzi poszukujący duchowości, jak i tacy, którzy akceptują „tylko” chrześcijańską moralność. I jedni, i drudzy rzadko zauważają wspomniane działania Kościoła. Bo Kościół wymierza je w swych członków, w młodych katolików. Kościół w parafiach i w wielkich wydarzeniach skierowany jest głównie na pogłębianie duchowości u ludzi, u których „drzewo wiary” jest już wcale niemałe, a tu chodzi chyba także o pobudzenie małych nasion do wzrostu.
Od kiedy nie praktykuję, nikt nie zwrócił się do mnie, by ufność do Kościoła mi przywrócić. Nawet moja dziewczyna, pobożna katoliczka, nie wie, jak ze mną rozmawiać. Ale nic dziwnego, skoro nawet księża nie wiedzą, w jaki sposób mogliby wzbudzić wiarę w młodych. Tego tematu nie ma ani na katechezach, ani chyba w seminariach... Smutne jest też to, że o chrześcijaństwie najwięcej dowiedziałem się rozmawiając z nieortodoksyjnym luteraninem czy czytając litewskich poetów, a nie rozmawiając ze świadomymi katolikami.