Komentarze

06.01.2002

Czyta się kilka minut

Obywatele 12 krajów Unii Europejskiej, uczestniczących w Unii Gospodarczej i Walutowej, mają już w portfelach jeden wspólny pieniądz. I nie tylko oni: wkrótce euro trafi też do kieszeni... mieszkańców Bałkanów, gdzie dotąd oficjalnym (Kosowo i Macedonia) bądź nieformalnym, lecz w praktyce dominującym środkiem płatniczym była marka niemiecka. My, Polacy, musimy niestety jeszcze poczekać. Ale za kilka, może kilkanaście lat, jeśli Polska wejdzie do Unii, jeśli Polacy powiedzą ,,tak” w unijnym referendum, i jeśli spełnimy kryteria ekonomiczne „Eurolandu” - co leży w najlepiej pojętym interesie polskiej gospodarki i społeczeństwa - również w Polsce euro zastąpi złotówkę, z korzyścią dla zwykłych obywateli, nie tylko przedsiębiorców i turystów, ale także tych niezamożnych (euro jest stabilniejsze, inflacja będzie taka jak np. we Francji, a polityka monetarna Europejskiego Banku Centralnego jest niezależna od wyskoków polityków).

Od 1 stycznia - w 50 lat po powstaniu pierwszej, skromnej wspólnoty europejskiej (W spólnoty Węgla i Stali, powołanej przez Francję, Włochy, Niemcy i Bene-lux) - Polska graniczy z jednym, wielkim rynkiem. W historii kontynentu zdarzało się już, że kilka państw wprowadzało jeden pieniądz. Jednak kolejność była odwrotna: krok ten poprzedzony był związkiem politycznym (np. unią polsko-litewską). Teraz Unia Gospodarcza i Walutowa wyprzedza integrację polityczną. Ale jeśli euro okaże się stabilne, wymusi z czasem coraz głębszą integrację polityczną.

Kto wie, czy równie ważny nie okaże się aspekt psychologiczny tej wielkiej operacji monetarno-logistycznej. W wymiarze gospodarczym euro nie jest rewolucją, ale logicznym dopełnieniem procesu integracji ekonomicznej i „europejskiej globalizacji”, jaka w latach 90. dokonała się w sferze handlu, finansów, transportu, komunikacji itd. - wszędzie, tylko nie w sferze polityki. Natomiast euro ma szansę, o ile trafi nie tylko do portfeli, ale także do umysłów i serc ponad trzystu milionów ludzi, przyspieszyć powstawanie poczucia wspólnoty - samoświadomości quasi-państwowej Unii Europejskiej, która wymusi tworzenie także struktur politycznych Unii.

Euro wieńczy również w jakimś sensie proces przeformułowywania relacji międzynarodowych Starego Kontynentu: jeszcze sto lat temu zadaniem ,,klasycznej” polityki zagranicznej w Europie było pomnażanie „siły i chwały” państw, wspieranie ich partykularnych interesów, zaprowadzanie pokoju, gdy wojna była nieopłacalna i szukanie sojuszników, gdy dochodziło do konfliktu. Jeśli teraz wprowadzenie euro przyspieszy budowanie wspólnej polityki zagranicznej Unii Europejskiej, to niewiele pozostanie z klasycznej definicji tej polityki - oraz z klasycznej definicji suwerenności.

Z kolei w krajach Unii euro może przyspieszyć proces przemian takich pojęć jak „naród”, ,,duma narodowa”, „tożsamość narodowa”, pomniejszając wydatnie szanse tych polityków, którzy pragnęliby odwoływać się do nacjonalizmu, czy szerzej ideologii narodowej. Tutaj euro - przyczyniając się do dalszego zrównania standardów życia w Unii - przyspieszyć może także trwające już od dawna (za sprawą rozwoju turystyki, otwarcia granic, mediów, rozwoju komunikacji) ujednolicenie politycznych mentalności. Mieszkańcy „Eurolandu” będą mieli przecież wspólne problemy. Co nasze dzieci, których socjalizacja przypadnie już w realiach obowiązywania euro, będą rozumieć pod pojęciem świadomości narodowej? Jedno wydaje się pewne: nie będzie to raczej ten rodzaj dumy, którą buduje się na opozycji wobec innych krajów i narodów. W realiach Unii Europejskiej ze wspólną walutą trudniej będzie jednemu narodowi uzyskać władzę nad innymi.

Wojciech Pięciak

Świąteczny kicz
Już na miesiąc przed Bożym Narodzeniem sprzedawczynie w wielu polskich supermarketach - młode dziewczyny, ale i kobiety po pięćdziesiątce - noszą na głowach czerwone czapeczki z wielkim białym pomponem. Nie są to już, jak się okazuje, zwykli pracownicy centrum handlowego, ale „mikołajki”. Niektóre kasjerki czują się zażenowane śmiesznym, uwłaczającym ich wiekowi strojem. Milczą, bojąc się o miejsce pracy. Za to przy wszystkich stoiskach słychać radosne, wzywające do zakupów: „Pójdźmy wszyscy do stajenki”.

Potem, w świątecznej telewizji, pełnej choinek i gwiazd betlejemskich, teledysk: długonoga, kokieteryjnie wygięta dziewczyna w srebrzystym kostiumie kąpielowym śpiewa „Lulajże Jezuniu”. W chwilę później kolejny amerykański film o Mikołaju. Tym razem zadanie rozniesienia prezentów dzieciom na całym świecie przypada nieświadomemu nowych zadań ojcu małego chłopca, który po rozwodzie rodziców mieszka z matką. Gdy okazuje się, że nieodpowiedzialny tata przemienił się przy pomocy syna w oczekiwanego przez wszystkich Mikołaja, rodzice - teraz już grzecznie i kulturalnie - ustalają wreszcie, jak będą dzielić się dzieckiem. Inny Mikołaj (a właściwie jego wysłannik: adwokat Elfstein) oszukuje właściciela sklepu, aby dać drugą szansę kieszonkowcom. I znów happy end. Na okrasę odrobina tradycji: górale ze skrzypcami przy glinianych misach i „Oj Maluśki, Maluśki”, tenor oparty o pałacowe schody i „Mędrcy świata, monarchowie”...

Kiedyś śpiewano tę kolędę dopiero po Trzech Królach. Teraz we wszechogarniającym medialno-komercyjnym chaosie wszystko może być wszystkim i zawsze. Byle prościej, bardziej sentymentalnie, marketingowo. Święty Mikołaj to sympatyczny staruszek zza kręgu polarnego, który otworzył wigilijną działalność gospodarczą. Opłatek - okazja do autopromocji. Szopka - pomysł na reklamę firmy budowlanej. Święta Bożego Narodzenia stają się swoją własną karykaturą. Zbyt łatwo na to przystajemy.

AGNiESZKA SABOR

Płacz po Argentynie
W pierwszych na świecie, a prowadzonych jeszcze przed II wojną światową badaniach porównawczych, Argentyna - z dochodem narodowym w przeliczeniu na mieszkańca wyższym niż Włochy czy kraje skandynawskie - plasowała się na dziewiątym miejscu w świecie. Kapitalizm argentyński charakteryzował się znacznymi dysproporcjami w podziale bogactwa, ale dynamika rozwoju tego kraju była imponująca.

A potem pojawili się dobrzy ludzie: Juan Domingo i Eva Peron ze swoim programem justicializmu (sprawiedliwości społecznej). W trosce o biednych ograniczona została rola rynku. Państwo zaczęło kontrolować ceny, a płace wyznaczała „komisja trójstronna”, składająca się z przedstawicieli państwa, pracodawców i związków zawodowych. Rozszerzono ustawodawstwo pracy i zwiększono wydatki socjalne budżetu. Było bardzo dobrze. Z jednym wyjątkiem: gospodarka przestała się dynamicznie rozwijać i popadła w długotrwałą stagnację. W jej następstwie Argentyna obsunęła się na sześćdziesiąte-siedemdziesiąte miejsce w świecie, a jej PKB na głowę mieszkańca jest blisko trzykrotnie niższy niż we Włoszech.

Ów monotonnie powolny rozwój przerywały jedynie dwa cykle. Pierwszy to cykl polityczny, polegający na przemiennym dochodzeniu do władzy populistów, którzy gospodarkę do reszty rozkładali, oraz polityków odpowiedzialnych. Ci drudzy rozpoczynali nową fazę cyklu ekonomicznego, wprowadzając programy stabilizacyjne. Ponieważ jednak rodziły one niezadowolenie społeczne, populistom łatwo było powołać się na gniew ludu, przejąć władzę i zacząć wszystko od początku (da capo al fine).

Taka zabawa wcześniej czy później musiała się źle skończyć. Zadłużenie Argentyny stale rosło, koszty obsługi długu były coraz większe, coraz trudniej było także wrócić do twardej polityki fiskalnej i monetarnej (zauważmy, że Argentyna, w środku kryzysu gospodarczego, pomiędzy marcem a majem 2001 roku obniżyła realne stopy z 18,1 do 8,61 proc. - i byli w Polsce politycy, którzy stawiali nam ją za wzór...).

No i stało się to, co stać się musiało. Gospodarka 40-milionowego kraju znalazła się w rozsypce. Podziałało to jak zimny prysznic także na niektóre polskie rozgorączkowane głowy. Pojawiło się pytanie: czy Polsce nie grozi coś podobnego? Odpowiedzi są dwie. Pierwsza, na dziś, brzmi: nie, jeszcze nam to nie grozi. Druga dotyczy jutra i aby jej udzielić, wystarczy zastanowić się, czy powojenna historia Argentyny czegoś nam nie przypomina?

Michał Zieliński

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Dziennikarz, kierownik działów „Świat” i „Historia”. Ur. W 1967 r. W „Tygodniku” zaczął pisać jesienią 1989 r. (o rewolucji w NRD; początkowo pod pseudonimem), w redakcji od 1991 r. Specjalizuje się w tematyce niemieckiej. Autor książek: „Polacy i Niemcy, pół… więcej
Dziennikarka, historyk i krytyk sztuki. Autorka książki „Sztetl. Śladami żydowskich miasteczek” (2005).

Artykuł pochodzi z numeru TP 1/2002