Zarzucony priorytet

Euro zastąpi złotego w naszych portfelach, kiedy spełnimy kryteria zawarte w traktacie z Maastricht. To wystarczy. Zmiany ustaw i zasad funkcjonowania systemu finansowego, niezbędnych do uczestnictwa w unii monetarnej, np. stworzenie niezależnego banku centralnego czy sprawnego systemu bankowego, przeprowadzono w ramach harmonizacji prawa polskiego z unijnym jeszcze przed wstąpieniem Polski do Wspólnoty.

24.07.2005

Czyta się kilka minut

 /
/

Wbrew pozorom, przystąpienie do strefy euro nie jest przez to łatwiejsze. Kryteria z Maastricht mierzą jedynie, czy dany kraj prowadzi stabilną i nastawioną na długookresowy rozwój politykę gospodarczą. Na politykę gospodarczą z kolei wpływ ma wiele czynników, często związanych nie z gospodarką, lecz polityką.

Za duży deficyt, za wysoki dług

Najczęściej wymienia się cztery kryteria, które musi spełnić kraj, by zostać członkiem strefy euro, więc niewielu wie, że tak naprawdę jest ich pięć. Dwa z nich, nazywane fiskalnymi, dotyczą budżetu państwa. Po pierwsze: deficyt budżetowy, czyli przewaga wydatków państwa nad jego przychodami, nie może przekraczać 3 proc. PKB. Dzięki temu dowiadujemy się, w jakim stopniu żyjemy na kredyt - ile długu zaciągamy corocznie, by sfinansować wydatki budżetu. Ciągłe i nadmierne zadłużanie się państwa spowalnia wzrost gospodarczy, ponieważ pieniądze pożyczane przez budżet można byłoby wykorzystać efektywniej, np. umożliwiając przedsiębiorstwom inwestowanie, dzięki czemu powstałyby nowe miejsca pracy. Poza tym, deficyt budżetowy zwiększa łączne zadłużenie państwa - tzw. dług publiczny, który będą spłacać przyszłe pokolenia. Utrzymywanie deficytu ma więc również wymiar moralny, sprowadzający się do pytania: czy możemy żyć na kredyt, który będą spłacać ci, którzy przyjdą po nas? Ekonomiści nie potrafią odpowiedzieć jednoznacznie, zgadzają się jednak, że deficyt budżetowy nie może być zbyt wysoki.

Drugie kryterium fiskalne dotyczy właśnie wielkości długu publicznego. Zadłużenie państwa nie może przekroczyć 60 proc. PKB, ponieważ wysoki dług publiczny negatywnie wpływa na gospodarkę. Jeżeli nasze wydatki przekraczają wielkość przychodu, część z nich musi sfinansować kredyt. Państwo z kolei, by sfinansować deficyt budżetowy, emituje obligacje. Kto więc finansuje dług publiczny? Kupujący obligacje inwestorzy, w znacznej części zagraniczni, którzy chcąc nabyć obligacje emitowane w złotych, sprzedają waluty obce na rynku walutowym. Gdy, z jakichś powodów, uznają, że dany kraj może długu nie spłacić albo mieć kłopoty z jego obsługą, dochodzi do kryzysu zaufania. Inwestorzy gwałtownie się wycofują, co prowadzi do kryzysu walutowego i wysokiego wzrostu stopy procentowej. Stąd jest już blisko do kryzysu gospodarczego. Właśnie nadmierne zadłużenie było jedną z głównych przyczyn kryzysu azjatyckiego, jaki ogarnął kraje-tygrysy azjatyckie w latach 1997-98. To samo stało się w Turcji i Argentynie.

Polska spełnia kryterium wysokości długu publicznego, ale przez ostatnie pięć lat wzrost długu publicznego zbliżał się niebezpiecznie do progu 60 proc. Warto też zaznaczyć, że rząd zmienił niedawno sposób liczenia jego wysokości na bardziej korzystny. Dzięki temu relacja długu do PKB zmniejszyła się, ale jest to poprawa jedynie statystyczna, która nie rozwiązała problemów budżetu, wręcz przeciwnie - ingerencja osłabiła motywacje polityków do naprawy finansów państwa. Co więcej, po upadku planu byłego ministra pracy i gospodarki Jerzego Hausnera i zwiększeniu, w związku z rokiem wyborczym, hojności posłów, problemy budżetu są na tyle poważne, że grożą zwiększeniem zadłużenia.

W czasach rządu Jerzego Buzka, kiedy szybkie wstąpienie Polski do strefy euro było jednym z priorytetów, deficyt budżetowy w 2000 r. wynosił 1,5 proc., w 2004 r. wzrósł do 4,7 proc. i o spełnieniu kryterium deficytu budżetowego nie było nawet co mówić. Zapisany w ustawie budżetowej na 2005 r. deficyt wyniesie ok. 3,7 proc., a z przyjętych założeń do budżetu na 2006 r. wynika, że deficyt wyniesie 2,8-3,4 proc. Ponieważ jednak żyjemy w roku wyborczym, chyba nie ma się co łudzić, że posłowie ustalą na tyle niskie wydatki, by w 2006 r. osiągnąć ustaloną w Maastricht wielkość deficytu budżetowego.

Finansowa kuracja zdrowotna

Kolejne dwa kryteria, często nazywane monetarnymi, dotyczą stabilności cen, czyli wysokości inflacji i długoterminowej stopy procentowej. Inflacja nie może przekraczać więcej niż o 1,5 punktu procentowego średnią z trzech krajów Unii Europejskiej, które miały najniższą inflację. Jak to wygląda w praktyce? W maju tego roku najniższą inflację w krajach UE zanotowano w Finlandii (0,3 proc.), Szwecji (0,9 proc.) i Danii (1,1 proc.). W maju kryterium inflacyjne wyniosło więc 2,3 proc. (średnia z trzech krajów 0,8 proc. + 1,5 proc.). Ponieważ po wstąpieniu do UE podskoczyły u nas ceny, od tego czasu nie spełniamy tego kryterium. Biorąc jednak pod uwagę, że inflacja dość szybko maleje i nie widać zagrożeń dla tego procesu w przyszłości, wkrótce kryterium powinno być osiągalne.

Kraje uwzględniane przy wyliczaniu kryterium inflacyjnego bierze się też pod uwagę przy liczeniu kryterium stopy procentowej. Długoterminowa stopa procentowa (zwykle jest to oprocentowanie 10-letnich obligacji) nie może być wyższa o więcej niż 2 punkty procentowe od średniej z tych krajów. W maju kryterium to wynosiło 6 proc., a Polska przekraczała je tylko o ułamek procentu. Ponieważ w czerwcu Rada Polityki Pieniężnej obniżyła stopy procentowe, oprocentowanie obligacji znacząco spadło, tak więc już wkrótce spełnimy i to kryterium.

Do kwietnia 2004 r. Polska spełniała oba kryteria monetarne. Po wstąpieniu do UE, gdy wzrosły ceny, już nam się to nie udaje. Kryteria fiskalne i monetarne są ze sobą ściśle powiązane: wysoki deficyt budżetowy sprawia, że zapotrzebowanie na finansowanie długu wzrasta, a coraz większe potrzeby pożyczkowe prowadzą z kolei do wzrostu oprocentowania obligacji (stopy procentowej). Wysoki deficyt budżetowy podwyższa też inflację, ponieważ nadmierne wydatki państwa podwyższają ceny. Jak zatem z tego wynika, utrzymywanie deficytu budżetowego utrudnia spełnienie obu kryteriów monetarnych.

Ostatnie kryterium zapisane w traktacie z Maastricht, o którym rzadko się wspomina, dotyczy kursu walutowego. Kurs złotego do euro przez dwa lata poprzedzające wprowadzenie wspólnej waluty nie może się zmieniać bardziej niż o 2,5 proc. (Polska będzie się starała wynegocjować szerszy zakres wahań kursu złotego - 15 proc.). To test stabilności naszej waluty, a zarazem sprawdzian, czy uporządkowaliśmy wszystkie sprawy z budżetem. Jeżeli inwestorzy będą mieli podstawy, by wątpić w utrzymanie przez Polskę stałego kursu, mogą przeprowadzić atak spekulacyjny na naszą walutę i odsunąć w czasie nasze wejście do strefy euro. Możemy do tego nie dopuścić - wystarczy ograniczyć deficyt budżetowy, utrzymywać dług publiczny na bezpiecznym poziomie i dbać o stabilność cen, czyli rzetelnie spełnić pozostałe kryteria.

Spełnienie kryterium kursu walutowego będzie z pewnością nie lada wyzwaniem. W Polsce kurs walutowy jest płynny, a więc całkowicie kształtowany przez rynek, bez interwencji banku centralnego. Przed wstąpieniem do strefy euro będziemy musieli usztywnić kurs walutowy i utrzymać go w takim stanie przez dwa lata. Nie będzie z tym kłopotów, o ile uzdrowimy nasze finanse publiczne.

Kiedy już będziemy w unii...

Przystąpienie do strefy euro zależy jedynie od tego, czy nowy rząd uzna przyjęcie wspólnej waluty za jeden z priorytetów. Jeżeli tak, po wyborach deficyt budżetowy powinien zostać ograniczony do 3 proc. PKB w 2006 r. Dla wypełnienia pozostałych kryteriów nie ma obecnie zagrożeń, zatem już od 2007 r. moglibyśmy wypełniać kryterium kursu walutowego. Gdyby do tego doszło, euro mogłoby się pojawić w naszych portfelach już w 2009 r. i nie jest to data nierealna. Estonia, Litwa i Słowenia miesiąc po wstąpieniu do UE zaczęły spełniać kryterium kursu walutowego. O wypełnienie czterech pozostałych postarały się jeszcze przed wstąpieniem do Wspólnoty. W maju tego roku dołączyły do nich Cypr, Malta i Łotwa. Tam właśnie euro pojawi się najszybciej, otwierając możliwości, jakie stwarza unia walutowa.

Nie brakuje sceptyków zastanawiających się, czy warto wkładać tyle wysiłku w to, by móc płacić tą samą walutą, co większość unijnej Wspólnoty. Jak na tym skorzysta przeciętny Polak?

Przede wszystkim jego portfel stanie się cięższy, tak dosłownie, jak w przenośni. Najwyższy nominał bilonu euro, podobnie jak złotego, wynosi pięć. Za pięć euro można jednak kupić znacznie więcej niż za pięć złotych (pięć euro to równowartość ponad 20 złotych). Poza tym, że będziemy nosić w portfelach dużo więcej monet, cięższych wszak od banknotów, nasze portfele obciążą też wyższe zarobki. Choć, niestety, nie stanie się to od razu po wprowadzeniu euro. Wspólna waluta w połączeniu z brakiem barier w przepływie towarów, usług i pracowników sprawi, że płace wyrównają się na całym obszarze Unii. Oczywiście, będzie to długotrwały proces, ale jego pierwsze symptomy już są zauważalne. Coraz więcej przedsiębiorstw z Niemiec czy Francji przenosi produkcję do nowych krajów członkowskich; dzięki temu powstają nowe miejsca pracy, oferując wyższe płace, niż gdyby produkcji nie przeniesiono.

Po przystąpieniu do strefy euro zagraniczni przedsiębiorcy powinni być bardziej skłonni do inwestowania w Polsce. Obecnie wiąże się to z ryzykiem walutowym: z powodu dużych zmian kursu złotego do euro potencjalne zyski z inwestycji w nowy zakład produkcyjny mogą “zjeść" straty wywołane niekorzystną zmianą kursu walutowego. Wspólna waluta taki problem eliminuje. Posługiwanie się euro oznacza też, że przestaniemy tracić na prowizjach za wymianę pieniędzy. Wybierając się na urlop do któregokolwiek z krajów unii monetarnej nie będziemy już przeliczać każdej ceny, by oszacować, czy zakup jest opłacalny. Co też ważne, euro jest akceptowane w wielu krajach poza Europą.

Nie możemy też zapominać o sprawach większej wagi, dotyczących nas niezależnie od tego, czy lubimy wyjeżdżać za granicę. Wejście Polski do unii monetarnej oznacza, że polską politykę pieniężną będzie kształtował Europejski Bank Centralny. Inflacja raczej nie powinna nam wówczas grozić, bo na tak dużym obszarze walutowym jest o nią o wiele trudniej niż w małej gospodarce otwartej, jaka jest w Polsce. Stabilne ceny oznaczają z kolei niższe stopy procentowe, a więc tańsze kredyty. Czym jest wysokość miesięcznej raty kredytowej, pisać nie trzeba, biorąc pod uwagę, że większość Polaków musi zaciągnąć kredyt, by np. kupić mieszkanie. Co też ważne, zarówno niska inflacja, jak niskie stopy procentowe sprzyjają długookresowemu wzrostowi gospodarczemu, a więc temu, by wszystkim żyło się z czasem coraz lepiej. I to jest główny powód, dla którego powinniśmy jak najszybciej przyjąć euro.

DAWID ŻOCHOWSKI (ur. 1976) jest doktorem ekonomii; pracuje w Katedrze Ekonomii Szkoły Głównej Handlowej i w Departamencie Systemu Finansowego NBP. Specjalizuje się w teorii cykli koniunkturalnych i prognozowaniu zmian aktywności gospodarczej.

Poglądy wyrażone w tekście są poglądami autora, niekoniecznie zbieżnymi ze stanowiskiem NBP.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 30/2005