Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →
Jest stwierdzeniem pozadyskusyjnym, że od przedstawiciela polskiego rządu wypowiadającego się na arenie międzynarodowej oczekujemy kompetencji i merytorycznego “trafiania w sedno" poruszanych zagadnień, a nie krytycznej opinii o własnym kraju, sformułowanej w zaskakująco uproszczony sposób - już nawet nie dziennikarski, lecz zwyczajnie propagandowy. To musiało zaszokować i wywołać protesty.
Krytyczna opinia pani minister, wyrażona w wywiadzie dla Reutera (o jej udziale w konferencji nikt już nie starał się dokładniej poinformować) sprowadzała się do przypisania katolicyzmowi bycia “pośrednią, kulturową przyczyną" zjawiska przemocy wobec kobiet. Źródłem zła ma być patriarchalizm religii katolickiej (innych zresztą również). Nieporozumienie tkwiące w takim ujęciu wręcz zniechęca do dyskusji, wspiera się bowiem na uproszczeniach (żeby nie podejrzewać koniecznie ignorancji) i pomieszaniu rozpatrywanych kwestii. O czym mówimy: o korzeniach chrześcijaństwa, o jego nauce, czy o praktyce wieków? A jeśli o tym drugim, to który czas przywołujemy jako reprezentatywny? Przeszłość procesów czarownic czy epokę dzisiejszą, z jej doświadczeniem i rachunkami sumienia, z jej świadectwami solidarności z kobietą i nauczaniem Jana Pawła II? Bo sformułowany przez profesorkę uniwersytetu zupełnie na serio sąd, iż Kościół nie przejmuje się przemocą wobec kobiet, bo to Kościół, który do Boga zwraca się słowem “Ojcze", jest naprawdę zbyt beznadziejny, by dało się z nim podjąć polemikę. Mówić o źródłach nauki Kościoła nie zauważając Maryi i otaczających Chrystusa kobiet, to po prostu mówić o tym, czego się nie zna do końca.
Ktoś z gorliwych parlamentarzystów pospieszył zaskarżyć to stwierdzenie w imię obrazy uczuć religijnych. Jest to chyba wielka przesada, a w dodatku odbiera nadzieję, że pani minister odpowiedzialnego resortu (bo urząd do spraw równego statusu kobiet i mężczyzn ma w Polsce co robić) mogłaby znaleźć więcej sprzymierzeńców dla swoich działań, jakiś wspólny mianownik bodaj w wymiernym zakresie troski i starań, a nie tylko zniechęconych przeciwników, bardzo chętnie zresztą dających wyraz albo politycznym nadziejom (już padły wnioski o odwołanie min. Środy), albo urazom antyfeministycznym. Szkoda.
I to jest na razie ostatnie z owych prostych stwierdzeń. Przemoc wobec kobiet jest faktem także w Polsce. Faktem bolesnym i palącym. Ci, co się z nim borykają - nie mając ani czasu, ani ochoty na wojny ideologiczne - wiedzą, jak potrzebne jest współdziałanie. Powinno ono być obowiązkiem sumienia. My, katolicy, mamy tu jeden grzech na swoim koncie. Aż dziw, że nie został on nam przy tej ostatniej okazji wytknięty. Wiele katolickich ruchów obrony rodziny faktycznie słyszeć nie chce o zjawisku przemocy w rodzinie. Traktowane jest ono jako podejrzany donos na rodzinę, godzący w same jej fundamenty. I prowadzi nieraz do zamykania oczu na bardzo bolesne meldunki. To nie jest powszechne: mamy również zjawisko współpracy (choćby “La Strady" z Caritas, o czym niedawno pisaliśmy). Ale tam, gdzie jej brak, winy należałoby szukać także po własnej stronie. Mniej to przyjemne niż głośne piętnowanie “wrogów", ale na pewno uczciwsze. I bardziej chrześcijańskie.
Pozostaje problem, poruszony z tej okazji przez Piotra Skwiecińskiego (“Rzeczpospolita" z 10 grudnia): czy naprawdę zaczyna nam grozić “eliminowanie katolików z życia publicznego"? W Europie już, a w Polsce może niebawem? Trochę zaskakujące, że pisze to redaktor domagający się akurat dymisji pani minister Środy. Ale problem wart konfrontacji i przemyślenia. O tym jednak za tydzień.