Karol, historia rodzinna

Był jednym z ojców polskiej niepodległości, ale gdy nie dostał zaproszenia na obchody jej stulecia, w ogóle się nie przejął. Miał ważniejsze sprawy: spacery z wnukiem, rozmowy z synem i synową, pielenie grządek i karmienie kotów.

06.05.2019

Czyta się kilka minut

Z matką, Warszawa 1947 r. / PAP
Z matką, Warszawa 1947 r. / PAP

Poznałam go w 2013 r., kiedy z żoną Małgorzatą wpadł do „Tygodnika” na kawę. Drobny, uśmiechnięty, ujmująco uprzejmy; na powitanie pocałował mnie w rękę. Niedługo miała ukazać się jego autobiografia, „Zajeździmy kobyłę historii. Wyznania poobijanego jeźdźca”. Gdy usłyszał, że będę ją recenzować, popatrzył na mnie zdumiony i zapytał: „A panią takie zamierzchłe dzieje w ogóle interesują?”. Zapewniłam, że bardzo interesują, ale nie wyglądał na przekonanego. Gdy recenzja pojawiła się w druku, zadzwonił, żeby powiedzieć: „Chciałem pani podziękować i pogratulować tekstu. Czynności proste, ale potrzebne. Wydała mi się pani dzieckiem, gdy się widzieliśmy, ale daj boże takie dzieci. No, już nie będę pani peszył”. Cytuję dokładnie, bo zapisałam sobie te słowa.

Podobny telefon wykonał pięć lat później, gdy wysłałam mu do autoryzacji nasz ostatni wywiad: „Kalina, to jest genialne! Ja tu świetnie wypadam, a nie wydaje mi się, żeby to była moja zasługa”. Oczywiście, że była: w spisanej wersji poprawiał jedynie szczegóły, nic nie zmieniał i niczego nie usuwał. Po prostu zawsze wiedział, co chce powiedzieć – cecha rzadka nawet wśród autorytetów.

URODZIŁ SIĘ W 1937 R. W MOSKWIE jako Kirył Budniewicz, syn rosyjskiej Żydówki, literaturoznawczyni Natalii Wilter, i Rosjanina, podchorążego szkoły oficerskiej Aleksandra Budniewicza. Nie był planowanym dzieckiem: matka wspomniała mu kiedyś nieopatrznie, że przyszedł na świat dzięki dekretowi Stalina o zakazie aborcji.

Miał 17 dni, gdy ojciec został aresztowany. Jak miliony ofiar wielkiej czystki, Aleksander trafił na osiem lat do łagru. Dwa lata później w domu pojawił się „diadia Zyg” – Zygmunt Modzelewski, polski komunista, który po wyjściu z moskiewskiego aresztu trafił przez znajomych pod opiekę Natalii. Miał za sobą udział w wojnie z bolszewikami, podziemną działalność w Komunistycznej Partii Polski, przymusową polityczną emigrację, studia w Paryżu i dwa lata stalinowskich tortur.

Po wybuchu wojny niemiecko-radzieckiej Kirył dla bezpieczeństwa został wysłany do kominternowskiego domu dziecka nad Wołgą. Pojechała z nim moskiewska niania Katia – zatrudniła się na stołówce, żeby nie zostawiać go samego wśród obcych i żeby miał się do kogo przytulić. „Kochałem Katię Fiedusiejewą wielką, całkowicie odwzajemnioną miłością i myślę, że w sprawach uczuć zawdzięczam jej bardzo dużo” – wspominał 70 lat później. Mówił o niej w ostatnich wywiadach: miał wyrzuty sumienia, że jako dorosły za krótko podtrzymywał z nią kontakt.

W ciągu trzech lat kolektywistycznego i nacjonalistycznego wychowania stał się wielkoruskim patriotą. Z tego czasu pochodziły jego pierwsze wspomnienia. Np. taka scena: na spacerze spotykają kolumnę wynędzniałych niemieckich jeńców, koledzy zaczynają rzucać kamieniami, a on stoi bez ruchu, niezdecydowany, czy ma do nich dołączyć. „Może przypomniałem sobie, że mama zawsze mówiła, żeby nie bić słabszych – zastanawiał się w autobiografii. – Moja bierność nie wynikała jednak z etycznego wyboru, z dumnej odmowy udziału w czymś złym. Była wyrazem niezdecydowania, którego wstydziłem się okropnie”.

W domu dziecka poznał też pierwszą miłość, córkę włoskiego komunisty. Spotkał ją pół wieku później: „Po wykładzie, jaki wygłosiłem w Rzymie, podeszła do mnie jakaś przystojna Włoszka. Powiedziała, że nazywa się Lucetta Negarville i że od dawna się znamy. Widząc, że nie kojarzę, przeszła raptem na nienaganną ruszczyznę: »Kiriusza, ty mienia nie uznajosz? Ja – Łusza!«. Nogi się pode mną ugięły”.

DO MOSKWY WRÓCIŁ W 1944 R. Kilka miesięcy później Zygmunt Modzelewski został mianowany ambasadorem komunistycznej Polski. Na podwórku ambasady Kirył pierwszy raz w życiu bawił się z polskimi dziećmi. I pierwszy raz usłyszał, że jest Żydem. „Poszedłem do mamy i zapytałem, co to słowo oznacza. Mama zaczęła od tego, że ona sama jest Żydówką, podobnie jak moja babcia i nieżyjący dziadek. Żydzi to nic złego, po prostu narodowość, jak choćby Rosjanie, a ja nie muszę się martwić, bo można być i jednym, i drugim, to się wcale nie wyklucza. Usiłowałem przyjąć to do wiadomości, ale jakoś mi nie szło – pisał w autobiografii. – Zresztą mój kolega z podwórka ambasady wyraził się w tej sprawie jasno, bez niedomówień – nie mogę być Rosjaninem, skoro on mnie zaklasyfikował jako Żyda. To był znak wykluczenia. Nalepienie takiej etykietki miało mnie odciąć od korzeni, które uważałem za swoje. Trzeba to było odrzucić. I tak mi zostało”.


Czytaj także: "Rzeczpospolita niesolidarna" - rozmowa Rafała Wosia z Karolem Modzelewskim w wydaniu specjalnym "Smak wolności"


Pod koniec 1945 r., na chwilę przed wyjściem Aleksandra Budniewicza z łagru, matka zabrała Kiryła do Warszawy. Zygmunt Modzelewski robił tam polityczną karierę: był ministrem spraw zagranicznych, rektorem Instytutu Nauk Społecznych przy KC PZPR i członkiem Rady Państwa. A dla przybranego syna – „przewodnikiem w polskości” i intelektualnym autorytetem.

Biologicznego ojca Kirył poznał jako dziesięciolatek, na wakacjach w Rosji. „Pokazano mi obcego pana w spłowiałym demobilu i oznajmiono: »To jest twój tata. Teraz musisz zdecydować, czy chcesz spędzić życie w Rosji z tatą, czy wolisz wrócić z mamą do Polski«. Pamiętam tylko tyle, że ze strachu wtuliłem się w matczyną spódnicę”. Drugi i ostatni raz widzieli się dziewięć lat później, też w Moskwie: spacerowali po mieście, zrobili sobie wspólne zdjęcie u fotografa, rozmawiali o łagrach, Stalinie i nowej rodzinie ojca. W opublikowanym pośmiertnie w „Gazecie Wyborczej” wywiadzie Modzelewski wspominał: „Nie umiałem powiedzieć do niego »tato«, chociaż koniecznie chciał. Niby mógłbym, bo mój ojczym, ojciec Zygmunt Modzelewski już nie żył, no ale mi nie wychodziło”.

W PIERWSZYCH LATACH W WARSZAWIE Kirył stał się Karolem, doskonale opanował język i zafascynował się polską literaturą. Ale polskim patriotą poczuł się dopiero w październiku 1956 r. Był wtedy studentem historii Uniwersytetu Warszawskiego, marksistą-rewizjonistą i delegatem Zarządu Uczelnianego ZMP, odpowiadającym za kontakty z robotnikami Fabryki Samochodów Osobowych na Żeraniu. Uczestniczył w naradzie robotniczego aktywu, podczas której ustalano strategię na wypadek radzieckiej interwencji: przywódca protestów Lechosław Goździk proponował atak na czołgi koktajlami Mołotowa i metalowymi półfabrykatami z tutejszej kuźni. „Wtedy poczułem więcej niż dumę narodową – opowiadał mi Modzelewski w wywiadzie dla „Pisma”. – Poczułem gotowość do walki zbrojnej. Jeśli butelkę z benzyną w jednym ręku oraz odkuwkę w drugim można uznać za broń”. Gdy spytałam, czy jego patriotyzm – nie z krwi, a z wyboru – czymś się wyróżnia, roześmiał się: „To nie jest sprawa, którą można określić hematologicznie”.

W czasie gomułkowskiej „małej stabilizacji” wstąpił do PZPR i zaczął karierę naukową: był doktorantem u Andrzeja Gieysztora, prowadził zajęcia ze studentami, badał historię średniowiecza.

ALE O PAŹDZIERNIKOWYCH IDEAŁACH NIE ZAPOMNIAŁ. W 1964 r. razem z Jackiem Kuroniem, z którym zaprzyjaźnił się już na początku studiów, zaczęli pisać rewolucyjny manifest. Zauważali, że „biurokracja okradła klasę robotniczą z organizacji – upaństwowiła robotnicze organizacje, z ośrodków walki klasy robotniczej uczyniła je narzędziami swojej dyktatury przeciw robotnikom”, i postulowali rządy proletariatu. Tekst chcieli powielić i rozdać w fabrykach; nie wiedzieli, że wśród kolegów mają wtykę SB. Aresztowani na 48 godzin i usunięci z partii, postanowili odtworzyć broszurę, już nie jako konspiracyjną instrukcję, ale „List otwarty do Partii”, który przekazali uczelnianym organizacjom. Tym razem nie potraktowano ich ulgowo: Kuroń dostał trzy lata, Modzelewski pół roku więcej.

W więzieniu, 1965 r.

Wychowano ich w przekonaniu, że odsiadka nobilituje. „Mury i kraty były ważnymi dekoracjami, a kajdanki – ważnymi rekwizytami w teatrzyku mojej młodzieńczej wyobraźni” – pisał w „Zajeździmy kobyłę...”. Więzienie w Barczewie różniło się jednak od wyobrażeń wyniesionych z romantycznych lektur: nie siedział z „politycznymi”, ale z pospolitymi przestępcami. Musiał poznać zasady i słownik grypsery, nauczyć rozróżniać „człowieka” od „cwela” i uważać, żeby nie stać się tym ostatnim.

Dopiero teraz przekonał się, jak to jest być robotnikiem, a nawet strajkującym robotnikiem. Pracował w przywięziennym zakładzie obróbki drewna i razem z resztą zmiany odmówił przebrania się w strój roboczy, gdy kolejny dzień zabraniano im dostępu do papierosów. Akcja okazała się sukcesem: strażnicy zaprowadzili brygadę do kantyny.

Kiedy wyszedł warunkowo w sierpniu 1967 r., był już sławny, i to nie tylko w Polsce. „List otwarty” został wydrukowany przez paryską „Kulturę”, a z czasem stał się tekstem kultowym dla komunizującej młodzieży po tamtej stronie żelaznej kurtyny.

Na wolności czekały na Modzelewskiego żona Bogna i córeczka Ewa. Nie wiedział, że ma dla nich tylko kilka miesięcy. Z tego czasu została fotografia: idą w trójkę, roześmiani, warszawską ulicą. Kadr jest trochę krzywy, ostrość nie najlepsza – zdjęcie zrobił z ukrycia agent SB.

PO WYJŚCIU OD RAZU WRÓCIŁ DO POLITYCZNEJ DZIAŁALNOŚCI: razem z Kuroniem stali się duchowymi przywódcami studenckich kontestatorów. Grupa, wśród której najbardziej wyróżniał się Adam Michnik, przeszła do historii pod nazwą komandosów: mieli zwyczaj spadać niczym desant na organizowane przez partię i ZMS zebrania i rozbijać dyskusje niesłusznymi pytaniami.

Pod koniec stycznia 1968 r. młodsi koledzy przynieśli Modzelewskiemu wiadomość, że władze zdecydowały o zdjęciu z afisza „Dziadów” Dejmka. „Moje mieszkanie było na podsłuchu – opisywał w autobiografii – więc wyrwałem kartkę z zeszytu i napisałem: »Zawiadomcie kogo się da, że spotykamy się przed spektaklem w hallu teatru, próbujemy wcisnąć się na widownię i po przedstawieniu skandujemy hasło: NIEPODLEGŁOŚĆ BEZ CENZURY!«”. To jedna z sytuacji, które dały początek tzw. wydarzeniom marcowym.

W pomarcowym procesie znów został skazany na trzy i pół roku. Tym razem trafił do zakładu dla recydywistów w Wołowie. Z początku umieszczono go w izolatce, uważał więc, że ma komfortowe warunki: rano praca fizyczna, towarzystwo i świeże powietrze, po południu – praca naukowa, cisza i książki o historii średniowiecza. Bawiła go tabliczka, którą powieszono mu na drzwiach: „Starszy celi – Modzelewski Karol s. Zygmunta”. Po kontroli bezpieki przeniesiono go jednak do kilkunastoosobowej celi i roboty na hali produkcyjnej, przy wiertarce stołowej. W gumofilcach, uszance i kufajce wyrabiał wymagane 240 procent normy. Dostał papiery ślusarza, którymi lubił się chwalić, ale nie udało mu się zrobić kursu spawacza, bo wydział penitencjarny uznał jego podanie za „jaja z więziennictwa”.

Lata w kryminale nie złamały mu charakteru, ale rozbiły życie rodzinne. Gdy wyszedł w 1971 r., zabrał walizki od żony i wyprowadził się do matki. Wydawało mu się, że rozstanie jest bezbolesne, ale dla córki takie nie było: relacji z Ewą nigdy nie udało mu się odbudować.

NA UNIWERSYTET NIE MIAŁ JUŻ WSTĘPU, ale przyznano mu etat w Instytucie Historii Kultury Materialnej PAN we Wrocławiu. Latem 1973 r. na wykopaliskach w Sobótce poznał drugą żonę, Olę Janik: z zawodu położną, z zamiłowania archeolożkę. Przeprowadził się dla niej do Sobótki.

W 1976 r. dostał służbowe mieszkanie we Wrocławiu, w średniowiecznym więzieniu na rogu Nożowniczej i Więziennej. Był zachwycony tą ironią losu. Za prawdziwe kraty nie chciał już trafić, nie angażował się więc w powstający Komitet Obrony Robotników. Michnikowi i Kuroniowi miał powiedzieć, że „działania opozycyjne można podejmować w sposób odpowiedzialny tylko wtedy, gdy się z góry zakłada ewentualność więzienia i czuje do tego gotowość; inaczej istnieje ryzyko, że nie sprostamy próbie”.

Oczywiście, czuł moralny dyskomfort: „Wybór między wartościami zawsze boli, a czasem pobolewa po latach niczym pourazowy reumatyzm. Ale nie żałuję” („Zajeździmy kobyłę...”). Wartością, którą wybrał, była praca naukowa: obronił doktorat o organizacji gospodarczej państwa Piastów, habilitował się na podstawie rozprawy o społeczeństwie ­longobardzkiej i karolińskiej Italii, zebrał materiały do książki „Chłopi w społeczeństwie polskim”.


Polecamy: wywiady, wspomnienia, artykuły w specjalnym serwisie "TP" po śmierci Karola Modzelewskiego


Miał zabierać się do pisania, gdy wybuchły strajki 1980 r. Dowiedział się o nich na urlopie, z włoskiej gazety czytanej w zakopiańskim empiku. Pojechał do gdańskiej stoczni. „Ze zdumieniem i zachwytem patrzyłem, jak robotnicy ze strajkowej służby porządkowej wylewali na ziemię jedna po drugiej trzy butelki wódki, którą ktoś przemycił do strajkującego zakładu. Dookoła stali stoczniowcy i – choć widać było, że im żal marnowanego dobra – aprobowali postępowanie swoich kolegów zbrojnych w biało-czerwone opaski. Podczas strajku obowiązywała prohibicja”.

ZOSTAŁ OJCEM CHRZESTNYM SOLIDARNOŚCI (zaproponował nazwę, podpatrzoną w tytule biuletynu strajkowego) i pierwszym rzecznikiem prasowym związku. Znów był gotowy na proces i celę.

Na zjeździe Solidarności, 1981 r.

Gdy 13 grudnia 1981 r. ZOMO otoczyło sopocki Grand Hotel, w którym kierownictwo „S” nocowało po obradach w stoczni, Modzelewski poszedł do pokoju Mazowieckiego. Była tam już cała grupa kolegów, zastanawiających się, co ich czeka. „Zapytałem, czy ktoś chce wziąć prysznic – wspominał. – Spojrzeli na mnie okrągłymi ze zdumienia oczami i zaprzeczyli. »To może ja« – powiedziałem i wszedłem do łazienki. Nie zachowałem się ładnie wobec kolegów. Z nich wszystkich tylko ja znałem regulamin więzienny i wiedziałem, że łaźnia jest raz na tydzień”.

Najpierw internowano go w Strzebielinku, potem na Białołęce, wreszcie trafił do aresztu na Mokotowie. Tam napisał planowaną przed Sierpniem książkę o chłopach (w 1990 r. dostał za nią tytuł profesora). Wcześniej, w styczniu 1982 r., urodził mu się syn z nieformalnego związku. Nawet go nie zobaczył; wiedział tylko, że ma na imię Adam.

Śledztwo toczyło się pod zarzutem „zamiaru obalenia przemocą ustroju PRL”, ale władze wycofały się z pomysłu pokazowego procesu. Modzelewskiego i pozostałych dziesięciu oskarżonych objęła amnestia z lipca 1984 r. Na wolności z przykrym zdziwieniem zauważył, że jego Solidarności już nie ma – coraz mniej było zaangażowanych robotników, coraz więcej inteligentów-antykomunistów. Rewolucyjny zapał znowu w nim ostygł.

III RP rozczarowała go już na początku: neoliberalne idee, które fascynowały tylu kolegów, uważał za truciznę, a plan Balcerowicza za zdradę ideałów. Miał za złe Kuroniowi, że jako członek rządu Mazowieckiego żyruje antypracowniczą transformację. Powtarzał, że w III RP z francuskiej triady została jedynie wolność, bo równość i braterstwo wykreślono. Marzył o demokratycznej lewicy z prawdziwego zdarzenia. Współtworzył Unię Pracy, ale szybko został politycznym outsiderem. Dawni przyjaciele nie chcieli go słuchać, dawni przeciwnicy zaczęli doceniać. Bolały go komentarze niektórych znajomych, gdy w 1998 r. razem z Kuroniem przyjmował z rąk Aleksandra Kwaśniewskiego Order Orła Białego.

DOPIERO W DOJRZAŁYM WIEKU TRAFIŁA MU SIĘ DOJRZAŁA MIŁOŚĆ. Jako senator co tydzień występował w audycji wrocławskiej dziennikarki Małgorzaty Goetz, którą poznał jeszcze w czasach pierwszej „S”. Pobrali się w 1994 r.: to był najtrwalszy i najszczęśliwszy z jego związków.

Kupili małe mieszkanie w bloku na warszawskich Bielanach. Gdy odwiedziłam ich tam w zeszłym roku, Modzelewski zaserwował mi anegdotę o zbieraniu gotówki na ten dom. Za namową Kuronia pożyczył dolary od Michnika, który był przekonany, że nigdy już tych pieniędzy nie zobaczy. Kiedy tylko Modzelewski odkuł się na „saksach”, jak nazywał zagraniczne wykłady, przyszedł ze zwrotem. Michnik popatrzył zdziwiony i wyjąkał: „Prze... przecież dy... dy... dysydenci nie oddają pieniędzy”.

Właśnie w tym mieszkaniu któregoś zimowego dnia 2002 r. pojawił się Adam Modzelewski. Miał 20 lat i chciał poznać ojca. Przez następne kilkanaście lat próbowali nadrobić stracony czas.

W 2004 r. ukazała się książka, którą Karol Modzelewski uważał za największe zawodowe osiągnięcie. „Barbarzyńska Europa”, nagradzana i tłumaczona, odsłaniała ukryte korzenie europejskiej cywilizacji. Jeszcze większą karierę zrobiła opublikowana dziewięć lat później „Kobyła”, napisana pod wpływem żony i przy wsparciu syna. Gdy odbierał za nią Nagrodę Nike, miał łzy w oczach. Wyglądał na oszołomionego: był zawodowym humanistą, ale nigdy nie uważał się za zawodowego literata.

CHWILĘ WCZEŚNIEJ PRZESZEDŁ PIERWSZY UDAR MÓZGU. Potem były kolejne: nazywał je pieszczotliwie „udarkami”, bo choć miały liczne konsekwencje, nie paraliżowały trwale ruchu ani mowy. Ale trapiły go też inne dolegliwości – po latach w ciele odzywały się więzienne przeżycia „multirecydywisty”.

Chyba właśnie ze względu na pamięć śledztw i spacerniaków (które ostatnio coraz częściej mu się śniły) tak głośno przestrzegał przed możliwością powrotu państwa policyjnego. I pewnie dlatego bez wahania w 2016 r. stanął w obronie oskarżonego o korupcję Józefa Piniora, przyjaciela z Solidarności. Gdy dostał telefon o rozprawie aresztowej, wsiadł w pociąg do Poznania, żeby złożyć poręczenie. Zabrał tylko kapcie – leki, których zapomniał, dowiozła mu żona.

Gdy dwa lata później nie dostał zaproszenia na państwowe obchody stulecia niepodległości, w ogóle się nie przejął. Miał ważniejsze sprawy na głowie: spacery z wnukiem, rozmowy z synem i synową, pielenie grządek i karmienie kotów na działce („Tak na mnie patrzą, że muszę do nich chodzić” – mówił w wywiadzie dla „GW”). Marzył o psie – obiecywał sobie, że gdy tylko przestanie tak często wyjeżdżać z Warszawy, weźmie jakiegoś kundla ze schroniska.

A jednak do końca czuł obowiązek wypowiadania się w sprawach publicznych. Ostatni raz zobaczyłam go w telewizji 17 kwietnia – w materiale „Faktów” dotyczącym zakazu używania logo, jaki Solidarność wydała Europejskiemu Centrum Solidarności. „Nazwa przylepiła się do związku, który ostatnio był łamistrajkiem w strajku nauczycielskim – mówił na tle działkowego żywopłotu. – Tamtej Solidarności już nie ma i nie ma co udawać, że ktoś jest jej przedłużeniem, bo nie ma przedłużenia. No nie przetrwała, jak widać. Smutne? Żeby pani wiedziała, jak mnie było smutno”. Pomyślałam: „Całe szczęście, że jest jeszcze Karol Modzelewski”. ©℗

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Absolwentka dziennikarstwa i filmoznawstwa, autorka nominowanej do Nagrody Literackiej Gryfia biografii Haliny Poświatowskiej „Uparte serce” (Znak 2014). Laureatka Grand Prix Nagrody Dziennikarzy Małopolski i Nagrody „Newsweeka” im. Teresy Torańskiej,… więcej

Artykuł pochodzi z numeru Nr 19/2019