Idźcie i nadawajcie w imię moje

Teleewangeliści nie roztrząsają skomplikowanych kwestii moralnych. Idzie o to, by słuchacz pojął, z jak wielką intensywnością można doświadczać prawdy Objawienia.

18.02.2008

Czyta się kilka minut

Komu zdarzyło się spędzić wieczór przed telewizorem z platformą cyfrową, ten zapewne prędzej czy później zabrnął w kanały oznaczone numerami 300 i większymi - i zobaczył to, co Amerykanie nazywają teleewangelią. Stacje takie jak 3ABN czy TBN specjalizują się w transmisjach z tzw. mega-churches, gigantycznych zgromadzeń skupionych wokół ożywionych charyzmą mówców. Owi kaznodzieje wyglądają jak ożywione figurki świętych z parafialnego odpustu: mają różowe policzki, białe jak śnieg zęby, ich włosy przypominają trwałą konstrukcję. Są niebywale sprawni fizycznie i wokalnie: potrafią przemawiać godzinami i czynią to z wprawą pierwszorzędnych wykonawców estradowych. Gest, chód, tempo wypowiedzi, wreszcie sama modulacja głosu - wszystko to sprawia, że nawet sceptyczny widz musi co najmniej zatrzymać się i spojrzeć. I wysłuchać choć kilku zdań, zanim przerzuci kanał.

Tele-Nowina

Televangelism nie narodził się wraz z telewizją. Jego korzenie sięgają znacznie głębiej: tradycja wędrownych kaznodziejów organizujących tak zwane revival (odrodzenie) jest stara jak same Stany Zjednoczone (i zainspirowała wiele popularnych książek i filmów, m.in. "Elmera Gantry’ego", "Apostoła" i "Neonową Biblię"). Wraz z pojawieniem się radia, głoszenie Dobrej Nowiny uzyskało dostęp do środka o niespotykanym dotąd zasięgu. I ta szansa została w pełni wykorzystana. Religijne audycje, składające się przede wszystkim z kazań rozważających konkretny problem moralny, były niesłychanie popularne i w istocie każda stacja dbała o to, by taką audycję umieścić w swej ramówce. Wraz z pojawieniem się telewizji zadziałał analogiczny mechanizm.

Warto jednak zdać sobie sprawę z instytucjonalnych przyczyn obecności religii na falach, a potem na ekranach Ameryki. Otóż w 1934 r. Federalna Komisja d/s Komunikacji (FCC) wydała rozporządzenie o mediach, zgodnie z którym zostały one zobowiązane do "służenia interesom publiczności". Nie było (jak u nas) mowy o "misji", ale rozumiało się samo przez się, że jednym z rzeczonych interesów jest stymulowanie religijnych postaw obywateli. Milczące porozumienie polegało na tym, że nadawcy oddawali pewną ilość darmowego czasu antenowego religii, a prawodawcy - widząc dbałość o zalecany przez siebie "interes publiczny" - przedłużali licencję na kolejny rok.

Nadawcy nie współpracowali z pojedynczymi kaznodziejami: wpierw kontaktowali się z oficjalnymi radami danego wyznania, a jako że w USA dominują protestantyzm, katolicyzm i judaizm, za programy religijne odpowiedzialne były instytucje powołane przez hierarchie im właściwe (np. National Council of Catholic Men). Miało to ten efekt, że telewizyjne ramówki odzwierciedlały faktyczne proporcje pomiędzy wyznaniami, nawet jeśli sami zainteresowani (pastorzy, księża, rabini) skarżyli się często, że nadawców interesują jedynie "ogólne prawdy wiary".

Moment przełomowy, którego doniosłość nie została od razu rozpoznana, nastąpił w 1960 r., kiedy to FCC wydało rozporządzenie zrównujące w prawach audycje pożytku publicznego nadawane w czasie darmowym z takimi, do nadawania których czas antenowy należało wykupić. Nadawcy otrzymali gwarancję, że proporcja pomiędzy tymi dwoma rodzajami audycji, jaką zdecydują się zachować w swojej ramówce, nie będzie miała wpływu na coroczne odnawianie licencji.

Biznes wiary

Rezultat, rozpisany na lata, był taki, że właściciele stacji zaczęli wybierać opcję bardziej opłacalną: sprzedawali czas chętniej, niż go udostępniali. Z drugiej strony rynkowego łańcucha sytuacja przedstawiała się analogicznie: kupować mogli ci, których nie tylko było na to stać, ale dla których strategia biznesowa była równie ważna, co głoszone przesłanie. W ten sposób, krok po kroku, religijna telewizja w USA została zdominowana przez kościoły ewangelikalne.

Oral Roberts, Jimmy Swaggart, Pat Robertson, zmarły niedawno Jerry Falwell - oni wszyscy stali się żywymi symbolami teleewangelizacji, nazywanej w USA "elektronicznym kościołem". Ich wpływ na wiernych był potężny, podobnie jak i finansowe wpływy, które owym wiernym zawdzięczali. Ich kościoły finansowane były całkowicie od wewnątrz, poprzez system dotacji. Każde bowiem kazanie telekaznodziei kończy się wezwaniem do wypisania czeku, a quasi--osobista korespondencja z wiernymi ogniskuje się wokół cyklicznie wytwarzanego poczucia kryzysu ("Jesteśmy zagrożeni bankructwem, pomóżcie!"), przezwyciężanego dzięki szczodrości darczyńców.

W istocie, Falwell i jego następcy (bądź imitatorzy) wyglądają bardziej na biznesmenów niż na duchownych. Zgodnie zresztą z głoszoną przez nich teologią, według której, po pierwsze - nie jest potrzebny wyświęcony pośrednik pomiędzy wiernym a Stwórcą, a po drugie - finansowy dobrobyt ma być znakiem Bożej przychylności.

Styl ich kazań jest niepodzielnie charyzmatyczny: doświadczenie wiernego nie polega na spotkaniu z nauczycielem bądź przewodnikiem, który może wskazać drogę, ale bardziej na obserwacji żaru trawiącego kogoś, kto tę właściwą drogę już odnalazł. Teleewangeliści nie roztrząsają skomplikowanych kwestii moralnych, bo moralność jest w ich nauczaniu jasna i rozstrzygnięta. Idzie o to, by słuchacz pojął, z jak wielką intensywnością można doświadczać prawdy Objawienia.

Owa szczególna tradycja kaznodziejska ma swoje korzenie w rozwarstwieniu, jakie nastąpiło w amerykańskim protestantyzmie: podziale na tradycje genteel i ungenteel. Ta pierwsza, wywodząca się z Europy, podkreślała autorytet pastora jako subtelnego interpretatora Pisma: człowieka skromnego, surowego i poważanego. Wraz z napływem imigrantów tradycja genteel przekształciła się w swoje potężne przeciwieństwo - nauczanie oparte na przywództwie charyzmatycznych jednostek, których poczynania często graniczyły z egzaltacją.

Paradoks polega na tym, że to właśnie owa egzaltacja najbardziej niepokoi tych wszystkich, którzy poczynania teleewangelistów (jak i wielu ewangelikalnych chrześcijan) śledzi niejako z zewnątrz. W opisywanym na tych łamach "Obozie Jezusa" mogliśmy zobaczyć, jak kształtowane są sumienia młodych wyznawców ewangelikalizmu: opozycje nigdy nie są subtelne, wybory nigdy nie jawią się jako złożone - jest tylko niebo i piekło, zbawienie i otchłań. Kto nie z nami, ten przeciwko nam.

Albo - albo

Ta manichejska egzaltacja jest kamieniem węgielnym teleewangelii. To ona przysparza jej najwięcej wyznawców. To ona również sprawia, że krytycy ewangelikalnych chrześcijan tak chętnie witają skandale wybuchające raz po raz wokół znanych kaznodziejów (w latach 80. największy z nich dotyczył Jima Bakkera, który ostatecznie trafił do więzienia za sprzeniewierzenie funduszy).

Jednocześnie ten sam element czyni duchowość ewangelikalną szczególnie obcą dla ludzi choćby śladowo identyfikujących się z katolicyzmem. Jest w katolickiej Mszy pewien moment, którego moc dotyka nawet uparcie odwiedzających kościół agnostyków, podobnych niżej podpisanemu. To nagłe zamilknięcie tuż po zakończeniu homilii. O tę chwilę niespodziewanej ciszy, którą wierni muszą wypełnić swoim "Bóg zapłać", a którą delikatnie cieniują kroki kapłana odchodzącego od ambony. Ta cisza wydaje się tak potężna, bo nosi w sobie pokorę nauczyciela, który przyznaje, że - podobnie jak wierni - sam zmaga się z wątpliwościami. I że wyrazem tych właśnie wątpliwości było wygłoszone dopiero co kazanie. Nie ma aplauzu, nie ma nawet "zakończenia" - jest modlitwa. Telewizja natomiast, jak każdy spektakl, domaga się finału, mocnego akordu na koniec. Mocnych braw, numeru konta, napisów. Jeśli nie nawróciłeś się po wysłuchaniu tyrady Falwella, masz poczucie winy. Zmieniasz kanał.

Nauczanie oparte na rewersie pokory jest skazane na wywoływanie reakcji skrajnych - i to chyba jest najważniejszy zarzut, jaki pod adresem teleewangelii można wysunąć.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 03/2008