Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →
Hillary Clinton zachowuje się tak, jakby maksymę fińskiego marszałka powtarzała sobie codziennie. Bo choć cuda się zdarzają, to w tym przypadku cudu raczej nie będzie: niemal wszystkie znaki na firmamencie Partii Demokratycznej, a zwłaszcza matematyka, zdają się wskazywać, że kandydatem Demokratów w listopadowych wyborach będzie Barack Obama. W skomplikowanej procedurze tzw. prawyborów czarnoskóry senator zyskuje coraz więcej głosów delegatów i tzw. superdelegatów, którzy latem namaszczą kandydata tej formacji. Coraz silniejsze są naciski na Clinton, by ustąpiła i zakończyła rywalizację z Obamą.
Patrząc z punktu widzenia Demokratów, rzecz nie tylko w tym, aby Clinton ustąpiła, ale także by wsparła Obamę. Bo nawet przegrywając, ma sporo atutów. Amerykańscy komentatorzy, np. pisujący dla "TP" Edward Luttwak, wskazują, że Clinton wygrała z Obamą w prawie wszystkich najważniejszych dla Demokratów stanach (raz, że najludniejsze; dwa, że zwykle w wyborach prezydenckich głosują na kandydata Demokratów), a Obama wygrywał w stanach, które prawdopodobnie i tak zagłosują na Republikanina. Nawet jeśli więc Clinton w końcu zrezygnuje, jej głos będzie się liczyć. Być może zresztą o to właśnie gra - aż Obama zaproponuje jej np. stanowisko wiceprezydenta.
A jest jeszcze jedna okoliczność. Teoretycznie "gdzie dwóch się bije, tam trzeci korzysta": rywalizacja Obama-Clinton powinna wykrwawiać Demokratów, a zyskiwać na niej powinien John McCain, kandydat Republikanów. Tymczasem kolejne badania opinii publicznej zadają kłam tej opinii: McCain przegrywa w (sondażowym) starciu z Obamą, a z Clinton w najlepszym razie remisuje. Była Pierwsza Dama może sobie pozwolić na dalszą walkę.