Grzegorz Nawrocki: śpiewanie o depresji i Alzheimerze nie jest sexy

Pamiętam, że kiedy po raz pierwszy puściłem „Moja mama ma depresję” kilku bliskim mi osobom, zupełnie ich zamurowało - mówi wieloletni lider rockowej grupy Kobiety.

12.02.2023

Czyta się kilka minut

 / LUKASZ SUPRUN / MATERIAŁY PRASOWE
/ LUKASZ SUPRUN / MATERIAŁY PRASOWE

JAN BŁASZCZAK: Czy Twoja mama miała artystyczne zacięcie?

GRZEGORZ NAWROCKI: Powiedziałbym raczej, że miała niepohamowaną, zupełnie nieokrzesaną potrzebę ozdabiania rzeczywistości wokół siebie. Konstruowała niewiarygodne ołtarzyki, nosiła ciężkie kamienie, żeby ozdabiać ogródek, dużo szydełkowała. Kuzynka śmiała się z niej, że mogłaby dziergać pokrowce na auta. To szydełkowanie wyniosła zapewne ze swojej młodości z Kaszub.

Jako pierwsza z rodziny przeprowadziła się do Gdańska?

Kiedy była dzieckiem, zafascynowała się nauczycielką, która trafiła do ich wsi z Kresów, założyła szkołę i uczyła wszystkich przedmiotów. Moja mama była w nią tak wpatrzona, że Aniela została później moją matką chrzestną. I postanowiła, że nie będzie chłopką – też będzie nauczycielką. Aby nią zostać, zaczęła się bardzo przykładać do nauki. W wieku lat trzynastu udało jej się wyjechać z ukochanych Kaszub. Ukończyła liceum pedagogiczne w Gdańsku. Tu poznała też mojego tatę, który był mechanikiem samochodowym i zawodowym kierowcą.

Dom rodzinny?

Spędziłem dzieciństwo na nowym osiedlu, w Gdańsku Oliwie. Nasze mieszkanie miało 36 metrów kwadratowych. Dzieliłem z bratem mikroskopijny pokój, w którym znajdowała się wielka trzydrzwiowa szafa, stół do odrabiania lekcji i tapczan. Przez kilka lat pomieszkiwał też z nami starszy kuzyn, który dojeżdżał z Kaszub do Gdańska. Mieszkaliśmy na kupie, jak jakieś plemię, ale było pięknie.

Pamiętasz muzykę w domu?

Bardziej książki. Mój ojciec i starszy brat wciągali literaturę. Ja jako dzieciak miałem totalny odjazd, żeby grać na pianinie. Nasz pokój był jednak za mały. Cierpiałem straszliwie z tego powodu i ostatecznie wymusiłem na rodzicach, żeby zapisali mnie na lekcje muzyki. Chodziłem grać do wspaniałego człowieka, profesora z prawdziwego zdarzenia. Nazywał się Rakowski – przeżył obóz koncentracyjny, jeździł na wózku inwalidzkim i palił hurtowo papierosy w szklanej lufce. Żeby się u niego uczyć, musiałem przejść casting, podczas którego sprawdził, czy mam słuch i poczucie rytmu. Nie przyjmował każdego. Dużo rozmawialiśmy, oglądaliśmy razem Wyścig Pokoju. Uczył mnie gry na akordeonie, czytania nut, a nawet trochę mnie podszkolił na tym pianinie.

Rodzicom zależało, żebyś rozwijał się w tym kierunku?

Wiedzieli, że mam dryg. A poza tym... z natury byłem bardzo porywczy i już wtedy dużo łobuzowałem. Rodzice musieli więc uznać, że będzie lepiej, jeśli zajmę się muzyką, a nie chuliganerką. W połowie lat 70. takie lekcje to musiał być duży wydatek, poświęcenie. Jestem im za to bardzo wdzięczny.

Piosenki, które pisałeś przez lata z zespołem Kobiety czy solo, wcale nie są chuligańskie.

Mój wieloletni przyjaciel Olaf Deriglasoff często powtarza, że ludzie nie zdają sobie sprawy z tego, jakim byłem zwierzęciem. Przez długie lata miałem w sobie silny destrukcyjny element. A może nawet autodestrukcyjny? Sam raczej nie zaczynałem, ale jak się mnie czepiali, to reagowałem i nawet lubiłem oberwać. W czasie, kiedy zakładaliśmy Kobiety, to jest pod koniec lat 90., powoli zaczynałem się z tego bagienka wydobywać. Powoli się uczłowieczałem.

„Marcello”, „Pozwól sobie”, „Łajka”, „Bohater gorących romansów” – to wszystko utwory ciepłe, subtelne, pełne delikatności.

Być może właśnie dlatego, że dorastałem w takim środowisku, gdzie bójki były na porządku dziennym. Moi koledzy z podwórka byli brutalni i często pochodzili z patologicznych rodzin. Nie musiałem potwierdzać swojego męstwa mocną, agresywną muzyką. Raczej śmieszyły mnie polskie zespoły z lat 90.: kozie bródki, przepocone flanelowe ­koszule – nie gustowałem w męskiej szatni. ­Ponieważ w podstawówce trenowałem judo i chodziłem do szkoły sportowej, aż za dobrze znałem zapach testosteronu. Estetycznie to było dla mnie nieznośne.

Z drugiej strony taki rodzaj ekspresji zawsze miał liczne grono odbiorców. Kobiety od początku były przede wszystkim ulubionym zespołem dziennikarzy działów kulturalnych.Śpiewaliście o Fellinim, do tego – wpadające w ucho melodie.

Przestałem się doszukiwać przyczyn, dlaczego z Kobietami nie osiągnęliśmy większego sukcesu. Nigdy nie będę tego wiedział... i może dobrze. Ale nie żałuję. Oczywiście, wchodziłem w dorosłość z pewnym mitem rock’n’rollowca: chciałem być piękny, zdolny, bogaty i podbić świat, jak Jim Morrison. Przez kilka lat się nawet na to nabierałem. Na szczęście później zrozumiałem, że nie jestem tak przystojny i zdolny, pogoń za sławą jest dość żenująca, a ludzie, których poznawałem w branży, mieli zupełnie inne priorytety niż ja. Odczarowanie przyniosło mi niewyobrażalną ulgę. Teraz inaczej pojmuję tworzenie muzyki, uprawianie sztuki.

Czyli jak?

Jednym z moich idoli jest Paweł Alt­hamer. Nie znam go osobiście, ale to jest gość, który otworzył mi czaszkę. Dotarło do mnie, że można uprawiać sztukę jak rolnik uprawia ziemię. Można bratać się z ludźmi, stwarzać więzi społeczne. Codzienne czynności mogą stać się formą spełnienia. Chcę robić to bezceremonialnie, z potrzeby serca.

Jak mama?

Ona nawet kiedy podawała nam mielonego z ziemniakami, starała się nadać temu daniu jakąś estetyczną formę, może i kiczowatą, ale dla niej piękną. Gdyż uprawianie sztuki – nieważne czy masz rozbuchaną wystawę w hipsterskiej galerii, czy pomalujesz garnek – mamy wpisane na twardym dysku jako pierwotną potrzebę. Wydaje mi się, że kapitalizm nam to odebrał, wmawiając, że mogą się tym zajmować jedynie ci najbardziej uzdolnieni, najpiękniejsi. Bo wtedy to się może opłacać.

Rodzice śledzili Twoją muzyczną drogę?

Mama bardzo się cieszyła, kiedy piosenki Kobiet pojawiały się w radiu. Była wzruszona i dumna, kiedy transmitowano nasze koncerty. Teraz mój brat puszcza jej czasami teledyski i mówi, że to ja, jej syn. Ponoć mama czasem się uśmiechnie. Zaświecą jej się oczy, ale nic więcej.

Kiedy zachorowała?

W 2011 r., zaraz po śmierci mojego taty. Wydawało mi się wtedy, że będzie mogła się wreszcie zająć sobą i spokojnie sobie pożyć, ale momentalnie wpadła w depresję. Nie mogłem nic z tym zrobić i ta bezradność kompletnie mnie wykańczała. Oczywiście, podejmowałem różne próby. Przede wszystkim spędzaliśmy ze sobą więcej czasu. Jeździliśmy na Kaszuby. Pisałem tam pracę licencjacką z filozofii, a mama uprawiała ogród albo ćwiczyła jogę. Tak mijały nam tygodnie. Czuła się trochę lepiej, kiedy nie była sama. Bo jak umarł ojciec, życie nagle straciło dla niej sens. Niedługo potem zaczęła się demencja.

Pamiętasz, jak się to zaczęło?

Tak, to był rozwalający moment. Zawiozłem ją do domu z tych Kaszub i podrzuciłem pod blok. Poczekałem chwilę w samochodzie i zobaczyłem, że ona nie może wejść do środka, nie pamięta kodu do domofonu. Kiedy do niej podszedłem, trzymała klucze w ręce i powtarzała zdenerwowana: „gdzie są klucze, gdzie są klucze, gdzie są klucze?!”. Mocne przeżycie. Pamiętam też, jak trudne było tłumaczenie innym, że coś jest nie tak. Wiele osób nie wierzyło, że mama zaczyna chorować. Mówili, że to pewnie stres. A ja wiedziałem, że to już nie jest tylko depresja. Udało mi się zapisać ją do psychiatry. Bardzo nie lubiła tych wizyt, były dla niej dość wstydliwe. Może zostało jej to po moich doświadczeniach? Jako nastolatek wylądowałem na pół roku w szpitalu psychiatrycznym. Chciałem sobie załatwić kategorię E, ale trochę przesadziłem.

Jak?

Próbując uniknąć wojska, zrobiłem sobie realną krzywdę. Dostałem instrukcję od starszych kolegów, co trzeba zrobić, żeby nie pójść do wojska. Już w wieku szesnastu lat zacząłem więc chodzić do psychologa, a w tamtych czasach to oznaczało, że jesteś kompletnie stuknięty. Dostawałem jakieś zwolnienia i myślałem, że to wystarczy, żeby mnie nie wzięli. Okazało się jednak, że w moim roczniku to już tak nie działa. Aby dostać kategorię E, musiałem mieć potwierdzony pobyt w szpitalu psychiatrycznym. Trafiłem tam, kiedy miałem 17 lat. Na szczęście na oddział dzienny, bo byłem młody. Wszyscy mi mówili: „Wyolbrzymiaj, co przeżywasz, to wtedy nie wpadniesz na kłamstwie”. Miałem zdiagnozowane coś w rodzaju choroby dwubiegunowej i w rezultacie pobytu ten stan bardzo się pogłębił. Wyszedłem ze szpitala tuż przed osiemnastymi urodzinami, zostałem zwolniony ze służby wojskowej, ale byłem wrakiem.

Co było najtrudniejsze w momencie, w którym zachorowała mama?

Jeżeli ktoś tego nie zna, nie przeżywa, to nie jesteś w stanie się tym podzielić. No bo co możesz powiedzieć? Pchają się nam do oczu osiedla dla klasy średniej i eleganckie kawiarnie. Kredyty i spotkania w galeriach handlowych. Nowe samochody i bajeranckie wózki dziecięce. Ale świata starszych ludzi, domów opieki, hospicjów i zakładów pogrzebowych jakby w ogóle nie było. Totalny underground. Starsi ludzie są passé, są jedynie dobrymi klientami przemysłu farmakologicznego. Siedzą sami w domach albo w jakichś ośrodkach, szpitalach, umierają. Po co to komu?

Myśleliście z bratem o takich miejscach?

Na początku próbowaliśmy jakoś mobilizować mamę, żeby wybrała się czasem do klubu seniora, spędzała czas z ludźmi. Potem, kiedy pojawiła się demencja, myśleliśmy o jakimś miejscu, do którego moglibyśmy ją codziennie zawozić. Nie tak na stałe, ale żeby spędzała tam trochę czasu, miała ciut inny krajobraz. Ona jednak wykazywała duży opór, nie chciała nigdzie wychodzić. Inna sprawa, że takich miejsc nie ma zbyt wiele. Kiedyś poszliśmy z bratem do takiego państwowego, dziennego domu opieki, żeby zrobić mały wywiad... Cóż, nie wyglądało to nazbyt dobrze. W tej chwili mój brat mieszka z mamą i się nią opiekuje. Staram się go w tym wspierać, ale to on jest z nią na co dzień, karmi i pielęgnuje. O takich rzeczach się prawie w ogóle nie mówi, w przestrzeni publicznej to niewygodny temat. Był taki gość, który rzucił pracę, żeby zajmować się rodzicami...

Marcel Velez – były wicedyrektor Muzeum Sztuki Nowoczesnej w Warszawie.

No właśnie, spróbował wydobyć ten temat na światło dzienne, ale media szybko się znudziły. To nie jest sexy, te problemy nie są atrakcyjne. Żeby o depresji, o chorobie Alzheimera śpiewać piosenki? Kiedy po raz pierwszy puściłem „Moja mama ma depresję” kilku bliskim mi osobom, zupełnie ich zamurowało. Stwierdzili, że koniecznie powinienem coś z tym zrobić. Prawdę mówiąc, byłem tą reakcją zdziwiony.

„Moja mama ma depresję / żyć się jej już dłużej nie chce” – takimi słowami zaczyna się ta piosenka. A jednak jest w niej tyle samo smutku i bólu, co ciepła i miłości. W refrenie wspominasz, jak karmiła Cię „swoją wielką, czułą piersią”. Montaż jak z Felliniego.

Fellini, którego filmy namiętnie oglądałem w kinie Delfin – śpiewam o nim w utworze „Marcello”, to było rzeczywiście duże przeżycie. W tamtych czasach zobaczenie pisma pornograficznego rozwalało psyche na wieki. Zanim jednak starsi koledzy wprowadzili mnie w świat niemieckich świerszczyków, miałem już za sobą kilka filmów Felliniego. Nie były przecież pornograficzne. Cały ten seks, namiętność i chuć przedstawiały w bardzo poetycki sposób. Obcowanie z taką sztuką sprawiło, że stałem się ciut lepszy. A co do smutku, to po pierwsze nie chciałem, żeby ta płyta nazywała się jak piosenka „Moja mama ma depresję”. Tytuł dopełniłem słowami: „i siedem innych piosenek o miłości”. Według mnie to nie są dołujące utwory. Na pewno nie taki był mój zamiar. To są piosenki podszyte miłością, nie tylko romantyczną.

Jak powstawała ta piosenka? Czy proces jej pisania pozwolił poukładać w głowie te trudne sprawy?

Miliardy impresji gromadzą się w tajemniczych magazynach naszych umysłów. Kiedy system się rozpieprza, kiedy bliska osoba cię już nie poznaje i nie może cię połączyć z miejscami, zdarzeniami z przeszłości, to poukładanie sobie tych spraw nie jest rzeczą prostą.

O czym myślałeś, kiedy wybierałeś te obrazy?

Słowa wylały się ze mnie podczas brzdąkania na gitarze. Nie miałem nad tym kontroli. Przez głowę przelatywały mi nieruchome obrazki, krótkie filmiki, zdarzenia. Migocące momenty, odtwarzane z twardego dysku podświadomości, iskry wspólnych przeżyć. Moja pamięć operacyjna jeszcze funkcjonuje, jej już raczej nie. Fizycznie przebywamy ze sobą w jednym pokoju, ale są to światy równoległe. Tak wygląda nasze życie z mamą. Tyle się w nim zdarzyło! Może dlatego, że jesteśmy tylko chwilowym zjawiskiem, jest to tak piękne i bolesne zarazem. ©

 

GRZEGORZ NAWROCKI jest gitarzystą, wokalistą i autorem tekstów. Kluczowa postać trójmiejskiej sceny alternatywnej. Twórca i wieloletni lider rockowej grupy Kobiety, z którą nagrał pięć dobrze przyjętych albumów. Można go usłyszeć także na płytach Kur, Yugotonu i Olo Walicki Kaszëbë. W grudniu 2022 r. ukazała się jego solowa płyta „Moja mama ma depresję i siedem innych piosenek o miłości”. 

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Dziennikarz i krytyk muzyczny, współpracownik „Tygodnika Powszechnego”. Autor książki „The Dom. Nowojorska bohema na polskim Lower East Side” (2018 r.).

Artykuł pochodzi z numeru Nr 8/2023

W druku ukazał się pod tytułem: Totalny underground