Zamykam dom z betonu. Martyna Jakubowicz o dzieciństwie, rodzicach i podróżach po Polsce

„Moim dążeniem nie była żadna kariera! Chciałam się po prostu uwolnić” - mówi Martyna Jakubowicz. Ostatecznie uwolniła się nie kolejną płytą, tylko książką.

08.11.2023

Czyta się kilka minut

Martyna Jakubowicz / fot. Damian Kubiak.
Martyna Jakubowicz / fot. Damian Kubiak.

Obiecałem sobie, że o tę piosenkę nie zapytam, ale kiedy już usiedliśmy w którejś z kawiarni wrocławskiej Dzielnicy Czterech Świątyń, Martyna Jakubowicz o „W domach z betonu” wspomniała sama – jak zresztą o wielu rzeczach w trakcie rozmowy. Dla niej ten utwór był po prostu przykładem zdarzającego się czasem twórcom olśnienia: – Wie pan, słuchałam w życiu wielu wywiadów z muzykami i wszyscy mówili dokładnie to samo: że mieli wypasione sale prób, a w nich pełno doskonałego sprzętu, przychodzili tam, bo chcieli zrobić fajną piosenkę, siedzieli tak całymi dniami i nic im nie wychodziło. A potem nagle przychodziła magiczna chwila, mózg zapominał, że pracuje, i coś stwarzało się samo.

Stara taśma na moim grundigu

Olśnienie spowodowało więc, że powstał hit, z którym moja rozmówczyni zostanie już do końca – by użyć jej słów – „jak Mikulski z kapitanem Klossem”. I choć w latach 80. był to hymn, który śpiewała cała wyglądająca ucieczki z peerelowskiej szarzyzny Polska, to nie chciałem o niego pytać, bo uważałem, że o Martynie Jakubowicz można powiedzieć wszystko, tylko nie to, żeby była autorką jednego przeboju. Przyznała mi zresztą rację: – Nagrałam na przykład taką płytę „Skórka pomarańczy”, albo nagrałam taką płytę „Okruchy życia”, gdzie jest choćby piosenka „Lorca jest snem”, i to jest dopiero fajna piosenka!

Jako osłuchany z jej repertuarem, dorzuciłem jeszcze niedawne albumy z coverami Joni Mitchell i Boba Dylana, a na tym drugim zwłaszcza znakomitą „Balladę o Hollisie Brownie”, oraz świetny koncert „Kołysz mnie”, niezależnie zaś od twórczości firmowanej własnym nazwiskiem, udział w pamiętnej sesji „I Ching”, supergrupy stworzonej przez Zbigniewa Hołdysa w trakcie stanu wojennego – zaśpiewała tam m.in. „Kołysankę dla Misiaków” z refrenem „Już dobrze / dobrze już”.

Ale o „W domach z betonu” nie pytałem także dlatego, że głównym powodem, dla którego poprosiłem o spotkanie, była wydana przez nią autobiograficzna książka pt. „Trudna sztuka latania”. Książka, w której muzyka – choć oczywiście obecna – jest zdecydowanie na drugim planie.

Dom zachodzącego słońca

Napisała, że na peronie dworca w Katowicach serce pękło jej po raz drugi – miała wtedy pięć lat i musiała wrócić od babci do rodziców. Pierwszy raz pękło, kiedy miała trzy miesiące, a mama zostawiła ją u babci. 

– Takie rany nie goją się szybko, jeżeli w ogóle są do zagojenia – komentuje. O tym, przez co przechodziła w dzieciństwie, dotąd nie mówiła: – Nie chcę, aby powstał z tego news, podawany dalej bez należytego szacunku i zrozumienia – deklaruje. – To nie jest temat medialny.

Nawet kiedy siadła do pisania, nie zakładała, że przywoła akurat tamte wspomnienia. Trwał czas pandemiczny, ludzie nie wiedzieli, jak sobie z nim poradzić, więc zaczęła po prostu sporządzać relację z sytuacji: przymusowego zamknięcia, lęku o najbliższych i drobnych ukojeń, jakie przynosiła np. praca w ogrodzie czy kupno „lepszych” maseczek. Później jednak wyjęła ze starego pudełka, spomiędzy swoich zeszytów z podstawówki, listy rodziców. 

– Nigdy dotąd ich nie otwierałam – mówi. – Nie chciałam. To było dla mnie za trudne, wracanie do całej tej traumy. Ale pomyślałam: dobrze, zajrzę.

Zmaganie z tym, co spowodowało otwarcie pudełka, trwało pół roku: – Wyjmowałam z kopert, czytałam trzy zdania, potem płakałam, potem miałam depresję, potem dochodziłam do siebie – opowiada. – W końcu uznałam, że mam już swoje lata i pewnie za chwilę wszystko się skończy, a ponieważ to jest moje życie, więc po prostu mam prawo o nim opowiedzieć.

Ludzie błądzą

Streszczone neutralnym językiem najbardziej poruszające fragmenty jej książki to historia trwającego kilkadziesiąt lat małżeństwa rodziców Martyny, Teresy i Tadeusza Żychiewiczów. Ona kierowała biblioteką w Instytucie Historii Sztuki UJ, on był jednym z najważniejszych autorów „Tygodnika Powszechnego”, twórcą słynnej „Poczty ojca Malachiasza”, w której odpowiadał na listy czytelników zmagających się z trudnymi pytaniami o wiarę; znakomitym popularyzatorem, którego artykuły i książki uformowały całe pokolenie katolickiej inteligencji w Polsce.

„Ona introwertyczna do bólu, on mocno w środku ściśnięty i wybuchowy. Oboje obciążeni traumą wojenną i każde w swoim pokaleczonym środku i w swoich różniących się od siebie wyobrażeniach o tym, jak powinno wyglądać ich wspólne życie” – opisuje Żychiewiczów córka w „Trudnej sztuce latania”. Teresa jako mała dziewczynka widziała w bydlęcym wagonie pociągu jadącego do obozu przejściowego w Pruszkowie kobietę, która udusiła swoje nowo narodzone dziecko. W snach Tadeusza wracały obrazy polanych wapnem i powiązanych kolczastym drutem ciał na dziedzińcu lwowskiego więzienia albo niemowląt zabijanych o ścianę stodoły – ofiar rzezi wołyńskiej.

– Mój ojciec nigdy nie czuł się bezpieczny. Stałe zagrożenie i neurotyczny lęk przed śmiercią zakorzeniły się gdzieś głęboko w podświadomości i trwały – opowiada Martyna Jakubowicz. W jej wspomnieniach żyje obraz taty wyskakującego w piżamie na przydomowe podwórko i z okropnymi przekleństwami walącego kapciem w pojemniki na śmieci. „Koci śpiew czasem tak bardzo przypomina płacz dziecka i tych dźwięków mój ojciec nie był w stanie znieść” – pisze w książce.

Legitymacja szkolna Martyny Żychiewicz z 1965 r. / FOT. Archiwum prywatne

Armagedon w każdej chwili

Ale poczucie zranienia było głębsze: Tadeusz Żychiewicz, późne dziecko głęboko związane z własną matką, przez ojca odrzucane i nazywane „wyskrobkiem”, w swoje małżeństwo wskoczył jak w łódź ratunkową. „Nie zdobywałem Cię, bo już nie byłem do tego zdolny. To Ty się schyliłaś po »połamańca«” – pisał w listach do żony. 

– On był bardzo ciężko chory, proszę mi wierzyć – mówi Martyna Jakubowicz. – Bardzo ciężko chory. Nie może normalnie funkcjonować człowiek, który tak naprawdę nie oddycha.

Problemem były włókniejące płuca, ale – jak czytamy w „Trudnej sztuce latania” – także stan umysłu „ma duży wpływ na zdrowie mojego ojca. Ta nieustająca nerwowość. Mama w szpitalu rodzi – gorączka 39 stopni, katar i kaszel. Chwila spokoju i już zapalenie oskrzeli. Alergie. Całe przeguby wysypane i swędzące. Taka zwykła psychosomatyka”. Oprócz psychosomatyki są leki sterydowe, pod wpływem których Żychiewicz staje się, jak pisze córka, „wielkim niepohamowanym gniewem Wezuwiusza”.

Autor tylu tekstów, które realnie pomagały żyć innym ludziom, był obdarzony umysłem technicznym (w wolnych chwilach zajmował się modelarstwem, pieczołowicie dopasowując do siebie części maleńkich samolotów jak logiczne wywody w artykułach), ale w jego emocjach krył się potężny chaos. Całymi dniami walił w klawisze maszyny, w pośpiechu wywołanym świadomością wyniszczającej go choroby: – Był skazany na pisanie, to był jego wentyl bezpieczeństwa, jego dom – opowiada córka. Tylko w ten sposób mógł uporać się ze wszystkim, co się w nim kotłuje. Rozmawiać spokojnie nie umiał. W atakach furii, których świadkami byli nie tylko redakcyjni koledzy, ale przede wszystkim dzieci, dusił się: tak wielka ogarniała go panika.

Siła złości, post miłości

Towarzyszenie komuś takiemu wydaje się zadaniem ponad siły, zwłaszcza z perspektywy kogoś, kto ma przecież prawo do swojego życia, także zawodowego. „Moja mama jest strasznie uparta i nie ma dyskusji. Pragnie żyć w bardzo uporządkowanej rzeczywistości wśród pięknych przedmiotów i spotkań towarzyskich, a nie wśród prania, gotowania i sprzątania” – czytamy w „Trudnej sztuce latania”, a przecież te pragnienia szybko stanęły w konflikcie z poczuciem obowiązku i koniecznością nieustannej opieki nad kimś bardzo ciężko chorym. Z dramatycznej korespondencji Żychiewiczów wynika, że po jakimś czasie Teresa zakochała się w kimś innym – wybrała jednak pozostanie przy Tadeuszu. „Coś w tym małżeństwie pękło. Kiedy? Nie wiem. Jednak dotrwali do końca. Ale ten czas między początkiem a końcem nie był łatwy” – wspomina w książce Martyna Jakubowicz.

Obraz matki w jej książce to obraz osoby bardzo późno wracającej z pracy, a po powrocie milczącej, odległej i oschłej. „Jest, ale jej nie ma – opisuje ją córka. – Sprawia wrażenie osoby żyjącej w lodowej kuli, która toczy się siłą bezwładu”. W „Trudnej sztuce latania” jest też scena, w której kilkuletnia dziewczynka czeka na przedszkolnym stołeczku na przyjście mamy – a ta nie przychodzi.

„Być może Tadeusz nie spełniał jej oczekiwań, być może pomyliła się, a później nie potrafiła do tej pomyłki się przyznać. A może nie potrafiła nabrać dystansu i spojrzeć na wszystko innymi oczami? – pisze Martyna Jakubowicz, nie przesądzając, jak brzmi ostateczna odpowiedź: – Być może. A może to wszystko było dla niej za trudne i ciężar był zbyt wielki? Może musiała uciekać, żeby móc przez chwilkę odetchnąć”.

Wszystko tu popsute

„Często przypominał zmokniętego, zmarzniętego ptaka, który przycupnąwszy na gałęzi, nie wie, dokąd polecieć, aby się ogrzać. Z drugiej zaś strony, zawsze miał na podorędziu żądełko, którego nie wahał się użyć” – wspomina ojca Martyna Jakubowicz. Słowa „żądełko” używa metaforycznie, myśląc o narzędziu publicystycznych polemik, ale w książce pisze o zeszycie przewinień i kar, trzymanym w szufladzie ojcowskiego biurka. I o bambusowym kijku, którym wymierzał rzekomą „sprawiedliwość”.

– Uważał, że dzieci powinny chodzić jak w zegarku. To, przyznaję, byłoby przydatne dla jego bazującej na idealnej mechanice głowy – wspomina autorka „Trudnej sztuki latania”. Tłumaczy, że ojciec potrzebował akceptacji i miłości, ale jego zachowania, wynikające także z poczucia bezsilności, blokowały wszystko – również wypowiedzenie słów „kocham cię”, których i ona, i jej brat nigdy nie usłyszeli od żadnego z rodziców. Kiedy Żychiewicz wracał z redakcji, zgrzyt kluczy w zamku zawsze wywoływał w Martynie lęk. Kuliła się w sobie. Czekała.

Opis „pupobicia” w „Trudnej sztuce latania” jest oszczędny: „Na początku jestem przerażona i krzyczę, ile starczy sił. Potem już ani nie krzyczę, ani nie płaczę. Zapadam się w stan hibernacji po to, żeby nic nie czuć”.

Znów będę wolna

Tak naprawdę pojechałem na spotkanie z Martyną Jakubowicz, żeby zapytać, jak to się robi: jak pisze się książkę, w której tak wiele jest strasznej prawdy, a zarazem tak wiele miłości. Kiedy autorka „Trudnej sztuki latania” portretuje rodziców, często używa ich zdrobniałych imion, zupełnie jakby to oni stali się jej dziećmi. „Muszę Ci to powiedzieć: wstydź się, tato! Wstydź!” – pisze w pewnym momencie, w reakcji na jego dawny list. Ale podkreśla też, że zawsze po eksplozji furii siadał przy biurku zawstydzony, z głową ukrytą w dłoniach. Że był ofiarą „zaszłości systemów wychowawczych poprzednich epok”: – Wtedy nikt się nie zastanawiał nad jakąś psychologią. Dziecko miało być grzeczne, a jak nie było grzeczne, to musiało być po prostu zdyscyplinowane, i po to były kary fizyczne.

Dziewczyna z garnkiem na głowie / FOT. Archiwum prywatne

– Problem największy był taki, że ja jako dziecko w ogóle nie rozumiałam, o co chodzi. Dlaczego tata szaleje, dlaczego mamy nie ma w domu, a my jesteśmy skazani na tak straszliwą samotność. Żadne dziecko nie może być skazywane na taką samotność i nie można od niego oczekiwać, że będzie wszystko rozumiało! – dodaje z mocą; opis widzianej przez nią na dworcu w Częstochowie karconej przez jakąś kobietę dziewczynki jest w jej książce równie silny jak opisy własnych przeżyć.

Sama uważa się za ocalałą: – Lekarz mi powiedział, że osoby z podobnymi doświadczeniami często mają problemy psychiatryczne, biorą narkotyki, piją, bo nie są w stanie uporać się z traumą. Że miałam szczęście, bo moim wentylem bezpieczeństwa były taniec i muzyka. Wie pan, moim dążeniem nie była żadna kariera! Chciałam się po prostu uwolnić od tego wszystkiego.

Uwolniły ją też empatia i zrozumienie. Przeglądając stare zdjęcia rodziców, podkreśla, że ich nie ocenia. Pamięta, że to dzięki uporowi i opiece żony jej ojciec przeżył tyle lat. Pamięta też, że umierając, Tadeusz zanotuje w szpitalnym zeszycie: „Kocham Tereskę”, a w innym miejscu napisze: „Tak jakoś mi się pomyślało, że bywają w życiu historie bez szczęśliwego zakończenia, a mimo to warto je przeżyć”. Żałuje, że nie potrafili ułożyć wspólnego życia lepiej, ale uważa, że nie ma w tym ich winy.

Wspomina też o nadziei, że po tej książce skończą się pytania, dlaczego wiele jej piosenek jest takich smutnych: – Chyba wytłumaczyłam to dosyć dobitnie.

Mój czas ucieka

Wracam do pytania o miłość. Odpowiada: – Na pewno łatwiej ułożyć sobie coś w głowie tak, że ktoś mi zrobił straszną krzywdę, a w związku z tym będę go nienawidzić do końca życia. Tylko problem polega na tym, że on nie żyje: moje problemy już go nie obchodzą, mój gniew już do niego nie dotrze, zresztą taki gniew zawsze bije we mnie samą.

Zeszyt przewinień i kar został wyrzucony podczas porządkowania mieszkania rodziców: w rozmowie porównała to z czyszczeniem domu ze wszystkiego, co przypominałoby związek z toksycznym partnerem. Ale przede wszystkim chciała zrozumieć, dlaczego Teresa i Tadeusz stali się tym, kim się stali, i dlaczego zachowywali się tak, jak się zachowywali. Jaką rolę odegrały w tym wspomniane wojenne traumy, jaką gorset wychowania i krzywdy, których zaznali – zwłaszcza on – od swoich rodziców, a jaką formacja religijna, powodująca i to, że nie zdecydowali się na rozwód, i to, że matka przeżywała swoje cierpienie na sposób quasi-mistyczny.

– Moja mama w ogóle nie nadawała się do posiadania dzieci, ale chciała się wywiązać – podsumowuje Martyna Jakubowicz. Zastrzega, że teraz, po lekturze listów rodziców, patrzy na nich inaczej: kiedyś o wszystko, co złe, oskarżała ojca, teraz ma poczucie, że mama „bardzo się dołożyła do tego wszystkiego”. Ale przede wszystkim przestała oskarżać. W książce pisze, polemizując z krążącymi po Krakowie plotkami: „Obalam mit »okropnych« dzieci Żychiewicza. Nie ma okropnych dzieci. Dzieci są po prostu dziećmi i trzeba umieć je wychowywać”. Dodaje jednak, że „nie ma też »okropnego Żychiewicza«, bo mój ojciec był niezwykle wrażliwym, mądrym i zdolnym człowiekiem. Był także bardzo samotny i bywał zagubiony”.

– To dwie różne postaci, Tadeusz domowy i Tadeusz piszący, a przecież jeden człowiek. Tak też trzeba go pojmować. Podziwiać jego talenty i wybaczać to, co było nie ze złej woli dolegliwe. Zrozumieć i wybaczyć. To jedyna właściwa droga – komentuje dzisiaj.

Kołysz mnie

Pytam Martynę Jakubowicz, czy mówienie o tym jest dla niej trudne. 

– Nie, ja jestem już sterapeutyzowana – uśmiecha się i pewnie dlatego łatwiej na koniec wrócić do piosenek. Książka przecież – zapis drogi życiowej Martyny także przez wczesne małżeństwo z Andrzejem Jakubowiczem, współautorem wielu jej utworów, i późniejszy burzliwy związek z gitarzystą Andrzejem Nowakiem – jest opowieścią również o muzyce. O osobnej drodze Martyny wśród polskich twórców. O inspiracjach amerykańskim folkiem, który podsuwał jej Jakubowicz. O legendarnych występach w Jarocinie, o trasach przez Polskę i przez chylący się ku upadkowi Związek Sowiecki. O tajemnicach współpracy z wybitnymi instrumentalistami. O świetnych koncertach, które niespodziewanie wydarzały się w niewielkich salach, choćby w Andrychowie, gdzie weterani Wojciech Waglewski, Mateusz Pospieszalski czy Rafał Rękosiewicz, połączeni tajemniczą energią, „unosili się nad sceną poza czasem”.

Takie kameralne sceny do dziś lubi najbardziej: w ostatnich dniach i tygodniach znów podróżuje po Polsce, grając swoje piosenki i czytając fragmenty książki w domach kultury czy bibliotekach. 

– Tam jest łatwiej o wymianę między artystą a publicznością niż w dużych salach, gdzie ludzi trzeba solidnie zmłócić dźwiękiem – mówi. – Poza tym moje piosenki są intymne, ja nie niosę tych wszystkich podprogowych bodźców, przyziemnych pożądań, lateksowych majtek, dekoltów i kiecek rozprutych po pachwiny. Uważam, że nie na tym polega erotyzm, nie chcę pobudzać ludzi w ten sposób: ja chcę im opowiedzieć historię, a najfajniej będzie, jeżeli ta historia będzie też dotyczyć ich emocji i przeżyć.

Rodzice Martyny na wydmach w Stogach / FOT. Archiwum prywatne

W ostatnich tygodniach wydała nie tylko książkę, ale także płytę z nowymi, akustycznymi aranżacjami utworów sprzed lat – owszem, znalazło się na niej również „W domach z betonu”. Słuchając, mam wrażenie, że głos Martyny Jakubowicz brzmi inaczej, równocześnie mocniej i czyściej. Dzielę się z nią tą obserwacją. 

– Tak, koleżanka mi powiedziała, że takie ma uczucie, jakby coś ode mnie odeszło. Wygląda na to, że autoterapia czasami sprawia cuda – odpowiada. – Nie mogę powiedzieć, że poczułam ulgę, bo nie o to chodziło i wiem, że trudne przeżycia z dzieciństwa będą szły ze mną dalej, ale już nie muszę do nich wracać.

Stare zdjęcia i listy są znów w pudełku. Może zajmie się jeszcze rodzinną przeszłością, bo myśli o złożeniu tekstów ojca w książkę, która powiedziałaby coś ważnego dzisiejszej Polsce. Mając te teksty w pamięci nie polemizuję z nią oczywiście, choć prawdę powiedziawszy mam poczucie, że jej własna historia o miłości i przebaczeniu mówi Polsce jeszcze więcej.

Tytuł i śródtytuły tekstu pochodzą z piosenek Martyny Jakubowicz. Książka „Trudna sztuka latania" ukazała się w wydawnictwie Znak, płytę „Akustyczność" wydała własnym sumptem.

 

Literatura faktu i eseje, poezja, powieści i opowiadania. Recenzje nowości wydawniczych i rozmowy z twórcami.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Dziennikarz, redaktor wydań specjalnych i publicysta działu krajowego „Tygodnika Powszechnego”, specjalizuje się w pisaniu o piłce nożnej i o stosunkach polsko-żydowskich, a także w wywiadzie prasowym. W redakcji od 1991 roku, był m.in. (do 2015 r.) zastępcą… więcej

Artykuł pochodzi z numeru Nr 46/2023

W druku ukazał się pod tytułem: Już dobrze