Filmowe sado-maso

W polskim kinie brakuje wolności wewnętrznej. Jakby nie wierzono, że poprzez film można powiedzieć coś na serio od siebie, że kogoś to zainteresuje. Jakby przestano wierzyć, że robienie filmów to także spełnianie własnych marzeń.

14.11.2006

Czyta się kilka minut

Rytualne biczowanie polskiego kina stało się nieuchronnym fragmentem jesiennego pejzażu i nawet wśród nadwrażliwców nie budzi już większych emocji. Ba, sami krytyczni flagelanci wykazują pewne znużenie tym procederem, który wykonują z narastającym roztargnieniem. Litania zarzutów swą przewidywalnością przypomina rozklekotaną katarynkę: prowincjonalizm, nudziarstwo, za mało fantazji, brak odwagi obyczajowej, polityczna poprawność, banalne tematy, publicystyczny realizm etc., etc. Gdyby inicjator tegorocznej kampanii, Łukasz Maciejewski, przeczytał uważnie własny tekst, zrozumiałby nagle, że główny problem polskiego kina przegląda się z równą intensywnością w nim samym, Łukaszu Maciejewskim.

Bez wstydu, żarliwie

Oto bowiem krytyk natarczywie wzywa bojaźliwych kolegów do boju: "nie warto się bać, a czasami warto się sprzeciwić wszystkim", jednocześnie zaś dodaje bez fałszywego wstydu: "sam czekam na nowy film Zanussiego i Wajdy z dużo większą ciekawością niż na filmowe objawienia ich wielu młodszych kolegów". Gdzie indziej żarliwie wyrzuca z siebie: "Od wielu miesięcy mam wrażenie, że mieszkam w kraju głuchoniemych i niedowidzących. Nie nazywa się rzeczy po imieniu". Zaraz jednak dodaje ciepło: "Polski Instytut Sztuki Filmowej działa sprawnie - o wiele lepiej, niż można było się spodziewać - a jego szefowa, której wybór jeszcze rok temu budził tyle kontrowersji, okazała się idealnym mediatorem i sprawnym menedżerem". I tak dalej. Czułe słówka należą się jeszcze Michałowi Kwiecińskiemu, Krzysztofowi Krauzemu, Feliksowi Falkowi, Jerzemu Stuhrowi i wielu innym znanym outsiderom. Maciejewski jest przekonany, że strasznie ryzykuje, tak bezlitośnie chłoszcząc i smagając, a przypomina Munkowego Piszczyka, u którego "organizacje stojące w opozycji do rządu budziły zawsze głęboką niechęć".

Jak ten problem nazwać? Fałszywa świadomość? Skłamane samopoczucie? Skleroza pojęciowa? To nie złośliwość każe mi wywlekać te określenia. Jesteśmy bowiem na tropie czegoś bardzo współcześnie polskiego - czegoś, co dolega nam wszystkim okropnie i leży u źródeł potwornej inflacji znaczeń, zamieniającej każdą refleksję w bełkot gadaniny. Kiedy czytam tak sprzeczny wewnętrznie komunikat jak artykuł Maciejewskiego, myślę o biednym filmowcu, który chciałby zrobić film smutny, bo w sercu czuje smutek i pragnie przelać go na ekran. Ponieważ jednak wie, że nikt mu na taki obraz nie da pieniędzy, więc opisuje swój projekt jako "nietypową komedię" i w sekrecie ma nadzieję, że coś ze swego pierwotnego smutku "uda mu się przemycić".

Krytyczna katarynka zarzucająca en bloc naszej kinematografii katalog dowolnie wymiennych przewin kończy swój zaśpiew lukrowanym refrenem o "nielicznych spełnieniach polskiego kina" i zawsze dodaje coś pocieszającego o widokach na przyszłość. Przewidywalność tych zaklęć dorównuje pomysłowości wcześniejszych zarzutów. O co w tym wszystkim chodzi? Z grubsza o to, że nasze kino "jest jakieś inne", "nie takie jak trzeba", bo powinno być "bardziej światowe" i "bardziej europejskie". W tych pretensjach pobrzmiewa aroganckie pięknoduchostwo, traktujące filmy polskie in abstracto, jakby były dziełami nieznanej cywilizacji. Przyznaję, że i ja niekiedy ulegałem tej pokusie. Dlaczego Zanussi nie jest Bressonem, a Treliński Pasolinim? To są pytania koślawo postawione.

Zysk czy sztuka

Od jakichś sześciu lat, trochę z konieczności, przyglądam się polskiemu kinu od kuchni i widok ten wybił mi z głowy pięknoduchostwo na dobre. Poznałem beznadziejnie trywialny powód, dla którego średni film Trelińskiego nie jest wspaniałym filmem Trelińskiego. Dwukrotnie zatrącił o tę kwestię w rozmowie z ,,Tygodnikiem" Roman Gutek (nr 45), ale półgębkiem, co też charakterystyczne. A powód jest żałośnie prosty. Tzw. producenci wykonawczy, od których przy realizacji filmu zależy prawie wszystko (od ilości dni zdjęciowych po rekwizyty i kostiumy), otóż ci właśnie producenci lwią część swego zysku inkasują już na etapie produkcji. Czy w takiej sytuacji można się dziwić, że jakość filmu jest z ich punktu widzenia drugorzędnym efektem ubocznym? Maksymalizacja zysku oznacza zawsze cięcie kosztów, a skoro jakość w filmie musi kosztować - konflikt interesów jest tu oczywisty. Bardzo niewielu producentów pomniejszy zysk dla artystycznej satysfakcji i naiwnością byłoby tego od nich oczekiwać.

Sojusznikiem reżysera w walce o jakość filmu może być tylko producent, który ma prawa autorskie i ryzykuje własnym kapitałem. Komuś takiemu zależy, by film był dobry, bo tylko wtedy na nim zarobi sprzedając prawa dystrybucyjne. Od razu dodam, że zarabia się też - i to niekiedy bardzo dobrze - na tzw. kinie artystycznym. W Europie bowiem widownia takiego kina to miliony ludzi. By do nich dotrzeć, potrzebna jest jednak silna promocja, a to wymaga sporych inwestycji, ogromnej pracy, dobrego pomysłu i wytrwałości. Jedynym znanym mi w Polsce producentem ryzykującym własny kapitał, a przeto żywotnie zainteresowanym dystrybucją filmów, jest Piotr Dzięcioł (Opus Film). On sam jednak nie wypromuje polskiego kina za granicą, tu potrzeba kilku, kilkunastu takich jak on. To nieprawda, że inni nie mają kapitału. Mają, już się dorobili, ale pieniądze wolą reinwestować w zyskowniejsze przedsięwzięcia niż produkcja filmowa. Pierwotną akumulację zdobywają i tak podczas realizacji filmu. Dla wielu z nich nie ma większego znaczenia, czy skończone dzieło ukaże się w kinach, czy nie.

To rzeczy nudne dla czytelnika, ale właśnie od nich zależy, co później oglądamy na ekranie. Branża filmowa mówi o tym od dawna, ale nie w mediach. I tu jest miejsce na moją tezę: dopóki ten system się nie zmieni - a nowa ustawa o kinematografii pogłębia ów państwowy klientelizm polskich producentów filmowych - wysoka jakość będzie w naszym kinie wyjątkiem, a nie regułą.

Spętana duszyczka

Zostawmy jednak te nudziarstwa. Krytyk, który zbyt gorliwie studiuje finansowo-techniczne szczegóły, zamienia się nieuchronnie w jakiegoś łże-menadżera, a to doprawdy żałosny status. Najciekawsze pytania o nasze kino postawił Tadeusz Sobolewski. Bo najciekawsze rzeczy dzieją się, zanim reżyser porozmawia z producentem - to duszyczka artysty jest ulubionym obiektem krytycznej wiwisekcji. "Pan robi na mnie wrażenie siły dość sporej, ale spętanej" - pisał kiedyś Gombrowicz do Artura Sandauera. Te słowa zbyt dobrze dziś pasują do wielu twórców filmowych w Polsce. Co ich pęta? W wywodzie Sobolewskiego (,,TP" nr 43) przeszkody zostały wyliczone. To m.in. bolesne rozszczepienie na "publiczną misję" i "prywatną przyjemność", moralizatorstwo, ideologiczny schematyzm, koniunkturalizm polityczny i historyczny, brak dystansu i potrzeby buntu wobec "polskiego losu" - wszystkie te cząstkowe więzy składają się na obraz kieratu, w którym szamocą się dziś twórcy. Sobolewski twierdzi, że brakuje nam poczucia wolności.

I to jest chyba prawda. Nie szukałbym jednak przyczyn w najnowszej atmosferze politycznej, tu Sobolewski niepotrzebnie przesadza. Chodzi o coś więcej. Brakuje wolności wewnętrznej, a nie odwagi wobec cenzora czy urzędasa z forsą. Jakby nie wierzono, że poprzez film można powiedzieć coś na serio od siebie, że kogoś to zainteresuje. Jakby przestano wierzyć, że robienie filmów to także spełnianie własnych marzeń. Tak, ten brak wiary wyczuwa się nazbyt często. A jednocześnie powstają rzeczy, które taką wiarę manifestują.

"Co słonko widziało" Michała Rosy to piękny, czysty film rozsadzający wszystkie schematy "tematu społecznego" ilustrowanego "śląską nędzą". Przez pierwsze pół godziny pozornie nic się nie dzieje, puszczeni wolno - obserwujemy świat, bez komentarza i zdyszanego oddechu narracji. Bardzo odważne i osobiste kino. "Chłopiec na galopującym koniu" Adama Guzińskiego to przykład filmu drażniąco własnego, swą osobliwością apelującego do naszej wrażliwości tylko we własnym imieniu. Więcej: studiującego tę osobliwość w skupieniu, jak coś niespodzianie w sobie odkrytego. A przy tym nawet przez chwilę nie mam wątpliwości, że sterylnie wypreparowana forma nie jest u Guzińskiego manierą czy ekstrawaganckim eksperymentem, ale celowo rozpostartą zasłoną - nad tym, co istotne. "Plac Zbawiciela" Krzysztofa Krauzego, film zwycięski, powszechnie chwalony, ale także nie schematyczny, z naddatkiem uważnej obserwacji, który pozostaje w nas po wyjściu z kina.

To są filmy najnowsze, tylko z tego roku. Dlaczego miałbym się przyłączać do sekty biczowników? Nie widzę powodu.

Mateusz Werner jest krytykiem filmowym i literackim, współtwórcą programów "Seans filmowy" (TVP 2) i "Pół serio" (TVP 1). Przez kilka lat kierował Galerią Sztuki Filmowej w warszawskiej Zachęcie. Współtworzył i kierował Działem Filmowym w Instytucie Adama Mickiewicza, gdzie pracuje do dziś. Współpracuje z pismami ,,Film" i "Kino".

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 47/2006