Filmiki

Podczas festiwalu w Łagowie podeszła do mnie sympatyczna filmoznawczyni z Węgier, by pogratulować kondycji polskiego kina. Poprosiłem o konkrety. Usłyszałem nieśmiałe: "Nikifor?. "No dobrze - pytam - co jeszcze?. Milczenie. W końcu sam zaczynam wymieniać tytuły: "Komornik, "Wesele, "Ono. W odpowiedzi słyszę: "Ne, ne, ne. No właśnie: NE!.

12.09.2006

Czyta się kilka minut

"Francuski numer" w reż. Roberta Wichrowskiego /
"Francuski numer" w reż. Roberta Wichrowskiego /

Dlaczego jest tak źle, skoro niby jest tak dobrze? Od wielu miesięcy mam wrażenie, że mieszkam w kraju głuchoniemych i niedowidzących. Nie nazywa się rzeczy po imieniu. Nawet kiedy czytam, że polskie kino jest słabe, a filmy w większości marne, to natychmiast ów wywód zostaje obwarowany akapitami strachliwych wycofań, które łagodzą bądź w ogóle podważają sens wcześniejszych, mocnych deklaracji.

Ptaszki, motylki, nudziarze

Może rzeczywiście najnowsze polskie kino większości krytyków bardzo się podoba i nie czekają na nic więcej. Oceny i przyzwyczajenia zawsze będą się różnić. Dlatego piszę ten pamflet wyłącznie we własnym imieniu. Piszę go ze smutkiem, bo kino polskie, które teraz oglądam, nie jest moje. To nie są moi bohaterowie i nie mój świat. Wolałbym, żeby było inaczej.

Raz jeszcze sięgnąłem do nieocenionej bazy Filmu Polskiego w internecie, skrupulatnie uzupełnianej przez łódzką "Filmówkę". Sprawdziłem wszystkie tytuły, które powstały w Polsce od 2000 roku. W ciągu ostatnich sześciu lat doliczyłem się zaledwie ośmiu wartych zapamiętania. I co najmniej kilkudziesięciu, które powinny mi się śnić po nocach. Jak koszmary.

Kiedy kilka lat temu Zygmunt Kałużyński w "Polityce" napisał ostry w tonie tekst, w którym dowodził, że polskie kino cofa się do czasu przedwojnia, do rodzajowych scenek cmokania i chlipania; tylko że dzisiejsze panienki z dworku jeżdżą mercedesami, a ich absztyfikanci wchłaniają "extasy" na dyskotekach techno, część środowiska uznała, że stary Kałużyński jak zwykle się zbłaźnił. Otóż nie zbłaźnił się. Polskie kino en bloc jest cherlawe i smętne, takiego też promuje bohatera. W eleganckiej nowomowie, w której znać echa Tyrmanda, nazwalibyśmy go może leserem, snujem albo obibokiem. Tylko że nie ma on w sobie nawet cienia energii i uroku Tyrmandowskich "snujów". Przeciwnie, straszny z niego nudziarz.

Ma wymowne trzydzieści trzy lata, tłuste włosy, pije szklankami wódkę wyborową (lub piwo), chciałby jednak być dobry jak Chrystus - wszak "Wszyscy jesteśmy Chrystusami". Ale nie jest. Pijany bohater gra w pijanych filmach. Rzeczywistość w nich też jest brudna, szara i pijana. Snuj naszych czasów kiedyś nawet studiował, ale studiów z reguły nie ukończył. Książek nie czyta (bo po co?), ma za to świetny kontakt z naturą. Lubi ptaszki i psy, a kiedy "zmruży oczy", widzi piękny świat. Jak święty Franciszek.

Ptaszki i motylki zresztą w zupełności mu wystarczają, gdyż poza nimi nikogo nie kocha i żyje wyłącznie marzeniami. Seks w polskim kinie - może z wyjątkiem "Przemian" Barczyka - jest smutnym obowiązkiem higienicznym, ciężką katorgą, a prokreacja niszczy to, co jeszcze było do zniszczenia... Bohater jest też oczywiście rodzaju męskiego, ponieważ w polskich filmach kobiety głównie wyglądają. Albo poświęcają w ofierze mężczyznom swoje lepiej lub gorzej prezentujące się ciała.

Dlaczego?

Do znudzenia oglądam zatem złomiarzy, bezdomnych, komorników, uprowadzane dziewczęta, francuskie numery i sycylijskopolskich mafiosów. A nie mam na to najmniejszej ochoty. Może to naiwne i infantylne wyznanie, ale po prostu tęsknię za sztuką.

Nie chcę w kinie moralnego oczyszczenia - wydaje mi się, że tak bardzo nie grzeszę - chciałbym za to ambiwalencji, lekkości i wyrafinowania. Chciałbym zobaczyć film świadomie kiczowaty, utopiony w brokacie i w przesadzie. Z pełną świadomością użytych campowych środków. Takie filmy powstają na świecie od dziesięcioleci, u nas - jak dotąd - nie powstał ani jeden! Dlatego bardziej niż na inne tytuły czekam na odważnie sfilmowanego "Don Giovanniego" w reżyserii Mariusza Trelińskiego, który w "Pożegnaniu jesieni" według Witkiewicza tak pięknie sportretował naszą smutną, orgiastyczno-patriotyczną dekadencję. Ale "Pożegnanie jesieni" powstało w 1990 roku. Szesnaście lat temu! Od tamtej pory patriotyczna orgia zaczęła cuchnąć jadem hipokryzji, o którym nie śniło się nawet Witkacemu, a jemu śniło się wiele ciekawych rzeczy.

Zastanawiam się, dlaczego w Polsce nie powstają już wysmakowane adaptacje? W ostatnich latach udała się jedna: "Kochankowie z Marony" Cywińskiej, pozostałe - "Weiser" Marczewskiego, "Wróżby kumaka" Glińskiego, "Przedwiośnie" Bajona, "Nienasycenie" Grodeckiego, "Quo vadis" Kawalerowicza, "Pornografia" Kolskiego - okazały się, w mniejszym lub większym stopniu, rozczarowaniem. Nie udają się telewizyjne serie: o "Pokoleniu 2000" nikt już nie pamięta, a ciekawie rozpoczęty "Żółtym szalikiem" Morgensterna cykl "Święta polskie" jest dzisiaj ostoją pospiesznie kleconych, z reguły marnych telefilmów.

Dlaczego nikt nie kręci w kraju z tak świetnymi tradycjami filmów zaangażowanych politycznie? O żałosnym "Bajlandzie" Dederki czy "Graczach" Bugajskiego należałoby jak najszybciej zapomnieć. Gdzie są inteligentne polskie kryminały? W ciągu sześciu lat udały się dwa: "Tam i z powrotem" Wójcika i "Vinci" Machulskiego. Kiedy ostatnio widzieliśmy w polskim kinie inteligenta albo młodego, świetnie zarabiającego człowieka, którego status materialny nijak nie przekłada się na stan mentalny? Na "Pierwszy milion" Waldemara Dzikiego i "Nie ma zmiłuj" Krzystka należałoby spuścić zasłonę miłosierdzia. Także na "Egoistów" Trelińskiego. Ale następców też jakoś nie widać.

Zastanawiam się, co się stało z Mariuszem Frontem, autorem ciekawego "Portretu podwójnego", albo z Arturem Urbańskim, twórcą "Bellissimy"? Dlaczego milczą Wojciech Marczewski, Barbara Sass, Grzegorz Królikiewicz, Andrzej Żuławski albo Jerzy Stuhr, którego "Historie miłosne" należą do nielicznych spełnień polskiego kina poprzedniej dekady? Na szczęście są jeszcze Kolski, Koterski, Krauze, Majewski, Kędzierzawska, a dzięki coraz piękniejszym filmom Andrzeja Barańskiego ciągle możemy się cieszyć filmową apologią spokoju, zdrowego rozsądku i praworządności, tak silnie obecnych w twórczości tego niezwykłego reżysera. Zawsze to jakieś pocieszenie.

Nieświeża krew

Wprawdzie już tylko najodważniejsi - zwłaszcza w obecnej sytuacji politycznej - kwilą, że za komuny było lepiej, bo filmy były wtedy piękniejsze, publiczność mądrzejsza, a krytycy rozumniejsi, ale trzeba pogodzić się z faktem, że to wszystko naprawdę nie wróci. Litania pretensji i tęsknot pod adresem polskiego kina jest zresztą równie przewidywalna i nieciekawa jak samo kino. Punkt widzenia zależy wyłącznie od miejsca siedzenia.

Ciągle czytam i słyszę, że za mało jest w polskim kinie obrazów współczesności, że powinniśmy wyśpiewać kolejne publicystyczne "Ody do radości" i wtedy wszystko będzie w porządku. Pojawiają się także głosy przeciwne - dowodzące, że gazetowej publicystyki jest właśnie za dużo. Że filmy oddające puls rzeczywistości mają termin ważności niewiele dłuższy niż gazeta codzienna. Szybko lądują w śmietniku pamięci.

Nieustająco dziwi mnie też, obowiązujące od co najmniej dekady, filmowe zaklęcie młodości. Debiuty są zawsze w kinie potrzebne, jak świeża krew. Ale ostatnimi laty, kiedy debiutantom powodzi się w Polsce dużo lepiej, kiedy wygrywają festiwal w Gdyni i podbijają serca mediów, wcale jakoś nie widać arcydzieł. Gdzież są ci młodzi geniusze, tak wypatrywani przez część postępowej - mocno zresztą doświadczonej w bojach - krytyki? Wymieniam z pamięci: Jakimowski, Barczyk, Niewolski, Szumowska, Piekorz. Czyżbym kogoś pominął?

Młodych się przecenia, za to w dobrym tonie jest umniejszać rangę "starych". Brzydzi mnie rozlewająca się na internetowych forach, ale i coraz rzadziej skrywana w prasie, fala nienawiści do dawnych koryfeuszy kinematografii, którzy mają nieszczęście być ciągle aktywni, twórczy i ciekawi świata. Kiedy czytam w "Stopklatce", że "Zanussi ma natychmiast iść na emeryturę", sam najchętniej posłałbym na emeryturę tego anonimowego cwaniaka, który popisuje się tupetem, ukryty za beztwarzowym medium. Szczerze mówiąc, sam czekam na nowy film Zanussiego i Wajdy z dużo większą ciekawością niż na filmowe objawienia ich wielu młodszych kolegów (i koleżanek). Nie tęsknię za młodością w kinie, nie tęsknię też za starością. Tęsknię za dobrymi filmami.

Starzy młodzi

Osobny temat to prasa, nie tylko filmowa. Nikt tu już od dawna nie dyskutuje na serio o polskim kinie. To paradoks, bo gazet, portali i piszących jest coraz więcej. Co z tego wynika? Niewiele.

Młodzi filmowi dziennikarze, wyedukowani na filmoznawczych fakultetach, naśladujący nabzdyczony styl swoich mentorów, dodają naukowego splendoru sprawom i filmom zasługującym w najlepszym razie na wzruszenie ramion. W branżowym "Kinie" co kilka miesięcy czytam elaboraty o tęsknocie młodych filmoznawców za filmową pokoleniowością. Młodzi autorzy życzliwie przyglądają się filmowym bublom alla polacca, a piszą tak, jakby mieli osiemdziesiąt lat. Jakby nie chcieli się buntować, nie chcieli nic zmienić. Radzę Wam po koleżeńsku: nie warto się bać, a czasami warto się sprzeciwić wszystkim. To procentuje.

Podstawowym problemem piszących o polskim kinie jest nieumiejętność osadzenia tytułu w szerszym kontekście. Literackim, socjologicznym, kulturowym. Doceniam, że w niszowych, szalenie ambitnych pismach studencko-doktoranckich grupa przenikliwie inteligentnych autorów raz po raz odgraża się w przypisach a to Baudrillardem, a to Fukuyamą czy Popperem, obawiam się jednak, że większość z nich z obrzydzeniem wzdrygnęłaby się, gdyby ich zagadnąć o Prusa, Żeromskiego czy choćby Grahama Greene'a. Może jednak trochę szkoda?

Co się podoba

Nie mam dobrego zdania o polskiej publiczności, jej guście i smaku. Jest, oczywiście, masa i margines, a ten margines jest naprawdę wspaniały i nie taki znowu skromny. To ludzie żywo zainteresowani kulturą, jeżdżący na festiwal Romana Gutka do Wrocławia lub do Zwierzyńca. A reszta? Je, śpi, kupuje "Fakt", ekscytuje się donosami na Herberta, obgaduje sąsiadów albo wypisuje obelżywe komentarze w internecie.

Kto dzisiaj chodzi na polskie filmy, jakie tytuły stają się przebojami? "Tylko mnie kochaj", "Ja wam pokażę", "Francuski numer", a kilka sezonów wstecz komedie Olafa Lubaszenki albo "Zakochani" Wereśniaka. Wyrachowana, toporna konfekcja. Fatalnie sklecona, z reguły bez wdzięku grana. Właśnie takie kino podoba się najbardziej.

Widzowie chodzą do kina, bo kochają Papieża (telewizyjne sagi o Ojcu Świętym), kochają dzieci (wszystkie filmy familijne są u nas hitami, nawet te, które w Stanach zrobiły klapę), wreszcie ze względu na miłość do koleżanki / kolegi (owe nieszczęsne polskie komedie nieromantyczne). Generalnie bardzo jesteśmy w sobie rozkochani. Przynajmniej na czas filmowego seansu.

Dobre rady

Mamy Polski Instytut Sztuki Filmowej. Nie odważę się na ocenę jego działalności. Za mało znam szczegółów, nie wszystkie procedury rozumiem do końca. Słyszę jednak, i to z różnych stron, że Instytut działa sprawnie - o wiele lepiej, niż można było się spodziewać - a jego szefowa, której wybór jeszcze rok temu budził tyle kontrowersji, okazała się idealnym mediatorem i sprawnym menedżerem. Ale sam Instytut to za mało. Potrzeba jeszcze, bagatela, dobrych filmów. Lepszych scenariuszy, sensowniejszych nazwisk. Jak to zrobić? To nie jest pytanie do dziennikarza. Nie dam złotych rad ani cennych wskazówek, bo ich nie mam. Może inni pomogą?

Na pewno jednak pozyskiwanie kolejnych, nieopatrzonych twarzy to za mało. Młodość wcale nie jest równoznaczna z talentem, zresztą nawet najbardziej utalentowany reżyser to tylko fragment większej całości, jaką stanowi film. Tak naprawdę potrzebni są sprawni scenarzyści. Nie reżyserzy piszący sobie - i dla siebie - scenariusze, bo tych utalentowanych (Krauze, Kędzierzawska) ze świecą szukać, tylko profesjonalni autorzy scenopisów. Nie mamy w Polsce scenarzystów albo tzw. "doktorów" ratujących gorsze teksty. A przysłowiowy niemal Cezary Harasimowicz wiosny nie czyni. Do jakiego stopnia zgrabny skrypt się przydaje, pokazuje najlepiej casus "Komornika" Falka, filmu do którego mam mnóstwo zastrzeżeń, niemniej nie sposób ani reżyserowi, ani autorowi scenariusza - Grzegorzowi Łoszewskiemu - odmówić zawodowej sprawności.

Upominanie się o sprawnych i mądrych scenarzystów nie jest niczym oryginalnym ani nowym - i bardzo dobrze. Tym bardziej jednak dziwi, że nikt jakoś nie upomina się o mądrych, energicznych producentów. Oni są przecież najważniejsi. Nawet najlepszy i najzdolniejszy reżyser nie poradzi sobie sam, musi mieć profesjonalną pomoc.

Bez cienia szyderstwa upominam się o nowego Lwa Rywina. Nazwisko Rywina zostało skompromitowane, ale nie jego znakomite dokonania producenckie. Bo producent to nie tylko pan za wielkim biurkiem, z cygarem w ustach i w markowych włoskich butach. Idealny producent filmowy powinien być jednoosobową instytucją, która dobiera scenarzystę, reżysera, ekipę (w tym także aktorów) i łączy te elementy w jeden wspólny organizm. Działający bez zgrzytów. Potem jeszcze organizuje dystrybucję (jeżeli film się uda, także międzynarodową), pomaga w promocji, sprzedaży. Mamy takich producentów? Może Piotr Dzięcioł, Michał Kwieciński. Ktoś jeszcze? Nie widzę.

***

Polskie środowisko filmowe: dziennikarzy, twórców, urzędników i dygnitarzy jest małe i płytkie. Prawie wszyscy się znamy: choćby z festiwali, których na każdy nakręcony w Polsce film przypada po kilka. Znamy się i często lubimy, także prywatnie. A zatem jesteśmy uwikłani. Siebie nie wyłączam z tego grona. Przyjaźnię się z co najmniej kilkoma artystami. I chociaż staram się być zawsze w ocenie ich dzieł obiektywny, nie wiem, czy to w ogóle jest możliwe.

Naprawdę chciałbym się szczerze cieszyć z każdego udanego polskiego filmu. Jak pensjonarka. Nie ukrywałem łez w trakcie seansu "Jestem" Doroty Kędzierzawskiej. Przeciwnie, byłem z tego wzruszenia dumny. Podobnie jak jestem dumny, że po obejrzeniu "Placu Zbawiciela" Joanny i Krzysztofa Krauze przez godzinę z wrażenia nie potrafiłem wydobyć z siebie słowa. Czyli to jednak jest możliwe, nawet u nas, nawet teraz? Dlaczego tak rzadko?

Artykułem Łukasza Maciejewskiego rozpoczynamy debatę o współczesnym polskim kinie.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 38/2006