Fiesta i zadośćuczynienie

Zamiana ról między muzułmanami-sunnitami, którzy za czasów Saddama Husajna rządzili Irakiem (choć stanowią tylko 20 proc. ludności), a muzułmanami-szyitami, którzy po niedawnych wolnych wyborach przejmą zapewne władzę, może być zapowiedzią nowego konfliktu. Jeśli nie zostanie on rozwiązany, w kraju długo jeszcze nie będzie spokojnie.

20.02.2005

Czyta się kilka minut

Wyborcze plakaty i transparenty na ulicy w Diwaniji /
Wyborcze plakaty i transparenty na ulicy w Diwaniji /

Jak pogodzić w jednym kraju trzy zwaśnione grupy: szyitów (60 proc. ludności), sunnitów i Kurdów (17 proc.), nie licząc mniejszości narodowo-religijnych? Irakijczycy wiedzą, że model Libanu - w którym tzw. pakt narodowy gwarantuje tamtejszym maronitom, szyitom i sunnitom podział stanowisk - nie rozwiązuje problemu. Może za to doprowadzić do wojny domowej. W końcu taka forma rządów - reprezentatywnych, z wyboru, ale z ustalonym podziałem władzy między grupy etniczno-religijne (tak, by jedna z nich nie dominowała) - nie uchroniła Libanu od wojen domowych, od podziału tej “Szwajcarii Bliskiego Wschodu" na strefy wpływów nie tylko między siły lokalne, ale także zewnętrzne.

Czy “libański scenariusz" powtórzy się w Iraku? Na razie w tych prowincjach, w których Irakijczycy poszli tłumnie do urn wyborczych, mało kto o tym myśli.

Kolejki do urn

Dżamala Chaduma Husoneja dzień w dzień, od rana do wieczora ochrania szwagier, zięć, brat i jeszcze kilkadziesiąt osób z tej samej rodziny i plemienia. Kiedy Husonej, barczysty mężczyzna o wzroku nie znoszącym sprzeciwu - i zarazem gubernator milionowej prowincji Kadisija w południowo-środkowym Iraku - wychodzi z administracji prowincji, stojący przed budynkiem podrywają się. Policjanci przy wyjściu salutują, prezentują broń.

Szacunek jest szczery: gdy rozmawiam potem z mieszkańcami 300-tysięcznej Diwaniji (stolicy prowincji), wszyscy - prócz powtarzania jak mantry Insz Allah - chwalą gubernatora za bezpieczeństwo i za spokój, jaki panuje w tym regionie Iraku. I zapewniają, że modlą się za Dżamala Chaduma Husoneja.

Wszystko staje się jasne, gdy gubernator siada za kierownicą pierwszego samochodu w kolumnie. Za nim dopiero ruszają półciężarówki z uzbrojonymi ochroniarzami. Husonej jest prawdopodobnie jedynym z 18 irackich gubernatorów, który sam prowadzi i sam dowodzi konwojem samochodów, konwojujących... gubernatora Husoneja. Inni jadą zwykle gdzieś w środku. Kiedy przed wyborami zapytałem Husoneja, czy będzie bezpiecznie, nie miał wątpliwości: - Trzymam wszystko w garści - powiedział krótko, wsiadł do auta, kiwnął przez okno na swych ludzi i odjechał z piskiem opon.

W dzień wyborów Saad Alabdeli, szef komisji wyborczej w Kadisiji, dziękował mieszkańcom, że przyszli głosować. Przed jednym z lokali wyborczych, gdzie od rana czekał na głosujących, mówił: - Całuję was po rękach za to, że przyszliście!

A dzień po głosowaniu Alabdeli cieszył się, że zagłosowało aż 77 proc. obywateli prowincji. I że obyło się bez żadnego zamachu. I że ludzie nawet po kilka godzin czekali, by głosować. I że przed wieloma lokalami wyborczymi w Diwaniji czekający częstowali się nawzajem herbatą i słodyczami.

Nie podobało mu się natomiast, jak zachodnie media relacjonowały irackie wybory. - Wiele zachodnich stacji telewizyjnych pokazało wybory w Iraku tylko przez pryzmat zamachów i krwi na ulicach. Przecież, tak jak u nas w prowincji, wielu poszło normalnie głosować - tłumaczył Alabdeli.

Istotnie, wybory w Kadisiji - a także na terenach szyickich i na kurdyjskiej północy - były spokojne, a frekwencja większa niż w krajach zachodnich (gdzie za udział w wyborach nikt nie grozi śmiercią). Inaczej jednak było w Bagdadzie, a zwłaszcza w miastach sunnickich. W tych ostatnich głosowania czasem nie było, mieszkańcy bali się wychodzić na ulicę.

Jednak w skali całego Iraku frekwencja sięgnęła 60 proc. Więcej niż w Polsce.

Gwardia płk. Hasana

W czasach Saddama zamieszkała przede wszystkim przez szyitów prowincja Kadisija pozostawała w cieniu. Przez kilkadziesiąt lat szyicka większość w Iraku była zdana na łaskę, a przede wszystkim niełaskę sunnickiej mniejszości. Na zdobycie stanowisk szyici nie mieli szans. A podczas “wyborów" mogli “wybierać" - z jednej listy, listy rządzącej partii Baas. I jeszcze przed wyborami było wiadomo, jak kiedyś w PRL, kto będzie rządzić.

Jednak poza tym, że odbyły się wolne wybory, prawie dwa lata po upadku Saddama w Kadisiji niewiele się zmieniło. Na przedmieściach całe rodziny mieszkają w lepiankach z wyrabianych ręcznie niekształtnych cegieł. Najubożsi gnieżdżą się, jak kiedyś, kilkanaście kilometrów od stolicy prowincji, na wysepkach wśród bagien. Ci na ląd mogą dostać się tylko łodzią.

W samej Diwaniji, za murem gmachu administracji prowincji, poubierani w pomarańczowe kombinezony kilkunastoletni chłopcy zarabiają na życie jako śmieciarze - zamiast siedzieć w szkole. Obok kręcą się jeszcze młodsi, z tacami słodkich ciastek smażonych w głębokim oleju. Jeśli trafią na cudzoziemca i za ciastko dostaną dolara, są szczęśliwi. Do szczęścia dążą natarczywie, trudno się od nich opędzić.

Ale trudno im się dziwić w mieście, gdzie zjawiskiem powszednim są kilkusetosobowe demonstracje mężczyzn bez pracy - wielu nie pracuje od kilkunastu miesięcy, a mają po kilkanaścioro dzieci (i czasem dwie żony). A tak jest w całym środkowym Iraku. Kilkudziesięcioprocentowe bezrobocie napędza najwyższy na Bliskim Wschodzie, również kilkudziesięcioprocentowy analfabetyzm. Rodzice chętniej niż do szkoły posyłają dzieci do pracy.

Kiedy pytam policjantów i gwardzistów (żołnierzy nowej irackiej armii - red.) z Diwaniji, czy nie boją się służyć, bo do irackich sił bezpieczeństwa się strzela, zaś terroryści i duchowni sunniccy nazywają ich zdrajcami, odpowiadają buńczucznie:

- Przecież wiesz, że jesteśmy znani z odwagi. To dla Iraku.

Ale po kilkunastu minutach rozmowy 20-letni szeregowiec Semir, który w Irackiej Gwardii Narodowej służy od kilku miesięcy, przyznaje: - Gdyby nie wojsko, nie miałbym nic do roboty.

Semir zarabia równowartość 280 dolarów miesięcznie. Zanim został gwardzistą, jego obecni przełożeni sprawdzili “na mieście", kim jest (albo raczej: był). - Tu się wszyscy znają, miasto to najlepsze źródło - podkreśla podpułkownik Ali Hasan, zastępca dowódcy batalionu, w którym służy Semir (kiedyś Hasan był w saddamowskiej armii).

Podczas rozmowy, gdy są w grupie, gwardziści podpułkownika Hasana zapewniają, że nie boją się terrorystów i chętnie oddadzą życie za ojczyznę i swoich bliskich. Ale potem kilku z nich podchodzi i upewnia się: - Czy na pewno tego nie będzie w naszej telewizji i radiu?

Jakie państwo, jaki islam?

Kiedy mieszkańca Diwaniji zapytać o wybory, zwykle zacznie rozmowę od opowiedzenia swojej historii. Jak na przykład Chaled al-Adeli, dziś radny miasta Diwanija, który walczył podczas antysaddamowskiego powstania szyitów w 1991 r. i stracił w nim czterech braci. Od kiedy nie ma Saddama i w Iraku stacjonują wojska koalicji, Al-Adeliemu powodzi się dobrze, bo jest jednym z wielu zaopatrzeniowców baz wojskowych. I poszedł głosować: - Tamto powstanie się nie udało, wielu naszych leży w masowych grobach - mówi. - Ale teraz się udało! Podnieśliśmy głowę i nie możemy tego stracić.

Swoją historię opowiada także Ali Husajn Hadi. Jest inwalidą, jeździ na wózku. Brał udział w wojnie iracko-irańskiej (1980-88) i od tego czasu ma w kręgosłupie odłamki. Głosował, bo ma nadzieję, że poprawi się sytuacja inwalidów. A mógł głosować, bo władze prowincji zapewniły inwalidom dowóz do lokali. Hadi wyznaje, że czuje, iż teraz ktoś o nim pamięta.

Trudniej za to porozmawiać o polityce z kobietami. Pytane, zasłaniają twarz, przyspieszają kroku. Niektóre puszczają oko, ale rozmawiać nie chcą. Wiele z nich startowało w wyborach; widać je na plakatach wyborczych (najdalej poszła Komunistyczna Partia Iraku: oddała kobietom 30 proc. miejsc na swych listach).

W końcu, po kilkunastu próbach, udaje się. Ghania Thamer Faradż pracuje w administracji prowincji. Ma nadzieję, że w wyniku wyborów poprawi się sytuacja kobiet: - Daj Boże, by tak się stało. Bo teraz kobiety i mężczyźni nie są równi - zaznacza.

Rozmowie przysłuchuje się kilku mężczyzn, którzy co chwilę przerywają i krzyczą: - Odpowiadaj na pytania!

Milkną, gdy zapytana o groźby terrorystów kierowane pod adresem nowych urzędników, Faradż sama zaczyna krzyczeć: - Niech ich tylko zobaczę! Zabiję! Niech Allah pozwoli!

Jeszcze przed wyborami Adeli i Hadi - obaj szyici, ale z różnych warstw - zapytani o szyicki autorytet duchowy, jakim jest Wielki Ajatollah Ali al-Sistani, mówili to samo. Adeli doceniał, że Sistani wezwał ludzi do głosowania, ale nie chciał, by duchowny ten miał wpływ na politykę. Hadi mówił, że ajatollah wyznacza jego drogę religijną, ale o polityce zadecyduje sam i zagłosuje, na kogo chce.

Kiedy tego słuchałem, nie do końca wierzyłem. Zachodni dziennikarze często narzekają, że Arabowie widząc kamerę czy mikrofon “sprzedają" im “eksportową" wersję swego światopoglądu. Bo trudno wierzyć ludziom, którzy wzywają co chwila imienia Allaha, a jednocześnie zapytani, w jakim kraju chcieliby żyć, opisują znany z Europy model rozdziału państwa od religii. Według wstępnych wyników wyborów (obliczonych na podstawie głosów w 13 z 18 prowincji) popierana przez Sistaniego lista Zjednoczonego Sojuszu Irackiego zdobyła pierwsze miejsce. Na kandydatów, których poparł ajatollah, głosowało ponad dwa z ośmiu milionów Irakijczyków, którzy wzięli udział w głosowaniu. Dużo więcej, niż na lokowaną wstępnie na trzecim miejscu (po Sojuszu Kurdyjskim, który zdobył drugą lokatę) Listę Iracką obecnego premiera Ijada Allawiego.

Wynik ten ułatwił Hawzie (najwyższej radzie duchownych szyickich) wysunięcie kilka dni temu żądania, by wybrane 30 stycznia Zgromadzenie Narodowe oparło nową konstytucję i prawo na islamie. Jednym z duchownych, którzy stoją za tym żądaniem, jest Sistani. W marcu 2004 r., gdy ówczesna iracka Rada Zarządzająca przyjmowała tymczasową konstytucję, Sistani zgodził się na ogólny zapis, że islam jest religią państwową i powinien być uważany za źródło prawa. Teraz może powoływać się na głos wyborców. I jeśli okaże się, że Zjednoczony Sojusz będzie mieć w parlamencie najwięcej mandatów, Ghania Thamer Faradż raczej nie powinna liczyć na zrównanie praw kobiet i mężczyzn.

Bezkrwawy odwet

Dla mieszkańców Diwaniji kampania wyborcza przed 30 stycznia - gdy głosowali na posłów do Zgromadzenia Narodowego i do Rady Prowincji - była bardziej fiestą niż politycznym starciem. Kiepsko drukowane plakaty i ręcznie malowane transparenty zakleiły każdy kawałek muru. Wszędzie to samo: wolność, bezpieczeństwo, miejsca pracy. To samo u komunistów, na listach szyickich, liście Allawiego itd.

Teraz, po wyborach, nikt nie myśli o ich zdejmowaniu. Radość trwa, choć kilkadziesiąt kilometrów dalej wybuchają bomby. Plakaty zasłaniają nawet reklamy stoisk na targu. Ustępują miejsca jedynie klepsydrom - ręcznie malowanym i wieszanym na domach, gdzie ktoś umarł. W czwartek, tradycyjny dzień ślubów, samochody, z których rozrzucano ulotki wyborcze, przegrywały jeszcze z weselnymi orszakami. Ale śmierć i radość - to jedyne wyjątki.

Rozmawiając z mieszkańcami Diwaniji miałem wrażenie, że dzień wyborów był dla nich zadośćuczynieniem za powstanie z 1991 r. - i bezkrwawym odwetem na sunnitach, których spora część wybory zbojkotowała. - Zabiliśmy faraona naszych czasów, ciemiężyciela Saddama! - mówił mi pewien starzec. I zaraz dodał, że pamięta o zdrowiu gubernatora. Nie przeszkadzało mu, że na budynku administracji prowincji przez całą kampanię wisiały - prócz plakatów nawołujących do głosowania (“Wybory to obowiązek społeczny i religijny!") - także reklamówki partii popieranej przez gubernatora.

***

Po wyborach gubernator Husonej był jeszcze bardziej pewny siebie. - Przecież obiecałem, że będzie spokojnie - skwitował i wsiadł do samochodu. Jak zwykle, za kierownicę pierwszego auta w kolumnie.

Nawet jeśli zmieni się gubernator, i jeśli za jakiś czas Husonej nie będzie potrzebować obstawy, nie zmieni się jedno: w jego otoczeniu zawsze będą ludzie z jego klanu.

Tomasz Lisiecki jest specjalnym wysłannikiem Polskiej Agencji Prasowej w Iraku; tekst napisał specjalnie dla “TP".

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 08/2005