Fałszywe papiery

Mam w domu dwa niewielkie formularze z nadrukiem: "Zgłoszenie nowego adresu miejsca zamieszkania. Gmina m. Kraków. Szesnastego marca 1945 roku moja matka odpowiedziała na pytania zawarte w urzędowych rubrykach. Miesiąc później to samo zrobiła moja babka.

08.05.2006

Czyta się kilka minut

 /
/

Wiarygodność danych potwierdziły własnoręcznymi podpisami. Jedna jako Anna Olczak, z domu Maliszewska. Druga jako Julia Olczakowa, z domu Wegner. Dane były nieprawdziwe. Podobnie jak nazwiska, którymi się podpisały. Prawdziwy był tylko zawód matki - literatka. I miejscowość, z której przybyły: wieś Leszczyna, powiat Bochnia.

Nie musiały się już ukrywać. Niemcy uciekli z Krakowa. Wojna dobiegała końca. Ludzie, którzy w Krakowie zorganizowali schronienie dla pisarzy-wojennych rozbitków, wiedzieli, że mają do czynienia z córką i żoną wydawcy Jakuba Mortkowicza. Ale personalia w meldunkowych drukach musiały się zgadzać z tymi, które widniały w osobistych dokumentach. A dokumenty obu pań były fałszywe.

Prowadzący meldunki stwierdził, że wyżej wymienione osoby zamieszkały w Domu Literatów Polskich przy ulicy Krupniczej 22, w lokalu nr 6. Oznaczało to pokój w kołchozowym mieszkaniu na pierwszym piętrze od frontu. Ich sąsiadem miał stać się za chwilę młodziutki chmurny chłopiec, Tadeusz Różewicz. Ale dlaczego wypełnione formularze nie zostały złożone w stosownym biurze? Dlaczego, zamiast zniknąć na zawsze pod stosami podobnych papierów, leżą teraz u mnie na biurku? Może matka i babka najpierw, okupacyjnym nawykiem, podały fikcyjne informacje, a potem dotarło do nich, że już nie muszą się bać. Poprosiły więc o nowe druki. Starych nie wyrzuciły. By pozostał ślad. Dlatego znam kłamstwa, dzięki którym ocalały.

***

Kiedy w październiku 1940 roku niemieckie władze Warszawy ogłosiły rozporządzenie nakazujące Żydom przeprowadzkę do wyznaczonej dzielnicy mieszkaniowej, babka i matka postanowiły, że nie przenoszą się do getta, tylko szukają schronienia na podwarszawskiej prowincji. Wrodzony optymizm pozwalał im wierzyć, że przeczekają najgroźniejsze czasy w spokojnym miejscu, gdzie nikt nie będzie wiedział o ich pochodzeniu. Nieoswojone jeszcze z istnieniem szantażystów, nie widziały powodu, by całkowicie zmieniać tożsamość. Uświadomił im tę konieczność zaprzyjaźniony z matką dr Antoni Wieczorkiewicz, historyk sztuki, kustosz Muzeum Dawnej Warszawy, działacz konspiracyjny wysokiego szczebla. Dzięki jego kontaktom otrzymały fałszywe dowody osobiste.

Produkcja "lewych papierów" stała się niedługo po wejściu Niemców jedną z naj­istotniejszych form ruchu oporu. Pracujące w podziemiu zespoły podrabiały dowody tożsamości, metryki urodzenia, odcinki meldunkowe, legitymacje służbowe, zaświadczenia z urzędu pracy, zagraniczne paszporty, przepustki, kartki żywnościowe, niezliczone druki urzędowe. Korzystali z nich członkowie nielegalnych organizacji, Żydzi ukrywający się po aryjskiej stronie, ludzie poszukiwani przez Gestapo - wszyscy zagrożeni. A zagrożonych było wielu. Oblicza się, że w Warszawie co dziesiąty mieszkaniec posługiwał się fałszywymi dokumentami.

Z konspiracyjnymi komórkami "legalizacyjnymi" współpracowały drukarnie i zakłady fotograficzne, chemicy, kreślarze, graficy, architekci, składy papieru, introligatorzy, producenci stempli i pieczęci, a nawet warszawscy "kieszonkowcy", wykradający oryginały, z których robiono fotokopie. Fałszerze-amatorzy byli specjalistami najwyższej klasy. Znali tajniki produkcji papieru, rodzaje stosowanych przez niemieckie urzędy znaków wodnych i farb, wzory klisz drukarskich, czcionek, podpisów. Bezbłędne imitacje trudno było odróżnić od autentyków.

***

Skomplikowaną sztuką było skomponowanie nowych życiorysów. Nic nie mogło budzić skojarzeń z dotychczasowymi realiami biograficznymi. Jednak wymyślone losy musiały zawierać wiarygodne szczegóły, o które można zaczepić pamięć. Moja matka egzotycznie brzmiące imię Hanna zamieniła na Anna i zachowała "aryjskie" nazwisko mego ojca - Olczakowa. Jej rzekomymi rodzicami stali się ludzie od dawna nieżyjący, pochodzący z kompletnie innego środowiska: ukochana niania Marcinowa i mąż niani - Marcin Maliszewski.

Marcinowa, w rzeczywistości Maria z Głowackich, chłopka spod Grójca, całe życie spędziła na "służbie" u Mortkowiczów i była postacią wyrazistą, obecną w wielu rodzinnych opowieściach. Jej arcypolskie nazwiska, panieńskie i małżeńskie, stanowiły najlepszą ochronę przed grozą ustaw norymberskich. Wierna i oddana, jeszcze raz, z zaświatów pośpieszyła z pomocą. Natomiast jej mąż Marcin nie pozostawił po sobie wspomnień. Zginął młodo, zaraz po ślubie, podczas wojny rosyjsko-tureckiej i nie zachowałby się żaden ślad jego istnienia, gdyby nie "lewe papiery" mojej matki. To dzięki nim mogę dzisiaj przywołać z nicości cień tego chłopca sprzed wieku.

Babce użyczyła biografii moja druga babka - Julia z Wegnerów Olczakowa. Nie zdążyłam jej poznać, umarła parę lat przed wojną. Nie dożyła rozwodu syna, czyli mojego ojca, ale ów rozwód położył się cieniem na stosunkach obu rodzin, dlatego wiem o niej niewiele. Była z zawodu nauczycielką. Janina Mortkowiczowa, uosobienie despotyzmu, wcieliwszy się w tę dobrą i łagodną osobę, rozpoczęła nowy etap życia jako teściowa własnej córki.

"Wyznanie rzymsko-katolickie" wpisane w nowych dowodach było nieodzownym warunkiem ocalenia. By uzyskać ów wpis, należało przedstawić świadectwo urodzenia, które było zarazem świadectwem chrztu. Fałszywa metryka chrześcijańska oznaczała ryzyko, że w razie wpadki ktoś zechce sprawdzić, czy metrykalne personalia pokrywają się z wpisami w księgach prowadzonych przez kancelarie parafialne. Matka, rodowita warszawianka, jako miejsce urodzenia podała Wilno, babka, także urodzona w Warszawie - Grodno. Na froncie wschodnim trwała wojna i tamtejsze archiwa były niedostępne.

***

Mimo tragizmu sytuacji nie zapomniały o odrobinie próżności. Babka skromnie odmłodziła się o dwa lata. Matka, bardziej odważnie - o pięć. Kiedy wszystkie najważniejsze elementy biograficzne zostały ustalone, nieznani ludzie działający w zakamuflowanych miejscach wpisali w urzędowe stroniczki nowe dane personalne, wbili pieczątki, podrobili podpisy. Wtajemniczony fotograf zrobił zdjęcia, które umiejętnie wyretuszował, by twarze kobiet były o parę lat młodsze niż w rzeczywistości. Dokumenty fachowo podniszczono, by wyglądały na używane. Z tymi dokumentami babka i matka pod koniec października 1940 roku, wymeldowawszy się z Warszawy w nieznane, wyjechały do Leśnej Podkowy. Potem jeszcze osiem razy zmieniały schronienia.

W każdą z tych przeprowadzek zaangażowani byli ludzie. Jedni szukali bezpiecznego adresu, pomagali w przenosinach, zaopatrywali w pieniądze, czuwali z daleka. Inni przyjmowali pod swój dach, nie zadawali niepotrzebnych pytań, ostrzegali, gdy sytuacja robiła się niebezpieczna, organizowali, gdy było trzeba, błyskawiczną ucieczkę. Ryzykowali nie tylko własne życie. Narażali na śmiertelne niebezpieczeństwo swoje rodziny i najbliższe otoczenie. Skąd czerpali odwagę, graniczącą z lekkomyślnością, która kazała im przyjmować do domu dwie obce kobiety z dzieckiem, mimo że mogły sprowadzić nieszczęście? Nie okazywali strachu. Spokojnie zapraszali do stołu. Częstowali przydziałowym chlebem z buraczaną marmoladą i herbatą z jabłkowych obierzyn. Pokazywali pokój, który dla nas przeznaczyli. Rozpalali w piecu. Tyle lat minęło. To niewiarygodne, że ciągle odzywa się ktoś, kto pamięta tamte lata, dopowiada szczegóły, poprawia omyłki.

***

W końcu sierpnia 1941 roku władze niemieckie przypomniały w urzędowym komunikacie, że przedwojenne dowody osobiste tracą ważność i muszą być zastąpione przez "karty rozpoznawcze", tak zwane kennkarty. Szare dla Polaków, niebieskie dla mniejszości, żółte dla Żydów i Cyganów. By zdobyć szary kartonik, należało w miejscu zameldowania wypełnić stosowny formularz, udokumentować aryjskie pochodzenie rodziców i dziadków oraz przedstawić świadectwo chrztu, będące zarazem świadectwem urodzenia. Tym samym kennkarta stawała się dowodem czystości rasowej.

Dla babki i matki to zarządzenie było kolejną katastrofą, której ja, zajęta swoimi dziecinnymi sprawami, w ogóle nie zauważyłam. Czy też może udawałam, że nie zauważam. Siedemnaście miesięcy, które spędziłyśmy "na Żbikówku" pod Warszawą, zostało mi w pamięci jako kilka kolorowych obrazów. Babce i matce ten bierny, nieruchomy czas musiał wydawać się wiecznością. Zajmowałyśmy pokój w pałacyku, który doktor Zieliński, ówczesny teść Moniki Żeromskiej, wydzierżawił Siostrom Niepokalankom. Prowadziły tam przedszkole, kurs krawiecko-bieliźniarski, tajne komplety gimnazjalne, internat. Na prośbę doktora przygarnęły nas, zdając sobie sprawę z ryzyka.

Jednak poczucie względnego bezpieczeństwa malało. Jak kolejny raz udowodnić swoje prawo do życia? Udało się. Ale dopiero po wielu miesiącach. Po wymuszonej przez szantażystów ucieczce ze Żbikówka do Piastowa. Po kolejnej wyprowadzce z Piastowa do Pruszkowa. Z Pruszkowa do Choszczówki. Tam, zimą 1943 roku, do odludnego domu na wzgórzu dobrnęła przez zaśnieżone leśne drogi Irena Grabowska, najwierniejsza okupacyjna przyjaciółka, by przywieźć mojej matce i babce ciepłe ubrania, pieniądze i świeżo wyrobione kennkarty.

Pełniła ważną funkcję w Armii Krajowej. Wiedziała, jak się załatwia takie sprawy. Ktoś zdobył autentyczne blankiety. Ktoś w pruszkowskim wydziale ewidencji ludności ładnym, staroświeckim pismem wypełnił odpowiednie rubryki. Ktoś stwierdził nieczytelnym podpisem, że karta rozpoznawcza numer 12395 wystawiona została w Pruszkowie 5 stycznia 1943 roku. Ktoś inny na odwrocie wpisał adres posiadaczki karty - Pruszków, Warsztatowa 131, złożył podpis, wbił pieczęć urzędu meldunkowego.

Szare tekturki przetrwały wojnę razem z właścicielkami. Zawędrowały w popowstaniowej tułaczce do Krakowa. Ta należąca do mojej matki gdzieś się po latach zawieruszyła. Ta druga ocalała. Choć okaleczona. Ktoś odkleił fotografię. Może babka nie mogła znieść swego okupacyjnego widoku. Ktoś wyciął hitlerowską pieczęć - "gapę". Z odrazy do symbolu doznanego poniżenia? Przetrwały na pamiątkę fałszywe dane. I autentyczne odciski palców. Palec wskazujący prawej ręki. I palec wskazujący lewej.

Antoni Wieczorkiewicz zaangażowanie w działalność konspiracyjną opłacił aresztowaniem w sierpniu 1940 roku i śmiercią w Oświęcimiu. Irena Grabowska, kurier "Zagrody", Oddziału Łączności Zagranicznej Komendy Głównej AK, została zatrzymana 7 marca 1944 roku i po ciężkim śledztwie rozstrzelana na Pawiaku.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 20/2006