S.O.S. Leszczyny

Zima w tym roku trwała niemiłosiernie długo. Mroczna aura sprzyjała depresji, odbierała ochotę do życia. Melancholię leczę porządkując tony papierów nagromadzonych w rodzinnym archiwum.

03.04.2006

Czyta się kilka minut

Janina Mortkowiczowa,Hanna Mortkowicz-Olczakowa i Jan Gebethner /
Janina Mortkowiczowa,Hanna Mortkowicz-Olczakowa i Jan Gebethner /

Listy, przede wszystkim listy. Od rodziny rozsianej po całym świecie. Od ludzi znanych: Staffa, Tuwima, Słonimskiego, Balińskiego, Iłłakowiczówny, Dąbrowskiej. Od osób, o których nazwiskach nikt nie słyszał. Od umarłych dawno temu przyjaciół. Od przypadkowych znajomych. Od niezidentyfikowanych dzieci. A poza tym notatniki, rachunki, kalendarzyki, wycinki z gazet, pisma urzędowe, zaproszenia, programy teatralne, katalogi wystawowe - kruszące się w palcach dowody na to, że życie mija, a słowo pisane trwa.

Od roku 1945, kiedy to moja babka i matka osiadły w Krakowie, żadna z nich aż do śmierci nie wyrzuciła do kosza najbłahszego nawet zapisanego świstka. Czy był to szacunek dla liter? Maniactwo? Czy jakiś istotny zamysł? Kiedy w roku 1968 matka umarła i likwidowałam krakowskie mieszkanie, nie miałam siły na przeglądanie zakurzonych szpargałów. Wpakowałam wszystko do wiklinowych koszy, kupionych na Kleparzu. Później przez lata były mi te kosze udręką i wyrzutem sumienia.

9 marca 1997 roku ukazał się w "TP" mój tekst zatytułowany "Czas zamknięty w koszach z wikliny". Pomyślany był jako wstęp do książki, która miała opowiadać o ludziach i wydarzeniach obecnych w archiwalnym zbiorze. Ale nie udało mi się przebrnąć przez papierową dżunglę. Zatrzymałam się na początku wędrówki. Zrekonstruowałam tylko losy rodziny w oparciu o zachowane dokumenty. Niewykorzystane papiery przeniosłam z wiklinowych koszy do wykwintnych kolorowych pudeł. Zajęły cały strych, specjalnie dla nich rozbudowany.

Długo patrzyłam na nie bezradnie. Jednak kiedy wreszcie zabrałam się do porządków, zostałam nagrodzona; spod kurzu, jak w bajce, zaczęły się wyłaniać obrazy przejmujące i pouczające. Nieopowiedziane przejścia czasu wojennego i powojennego. Męstwo najbliższych mi osób, które cudem przeżyły okupację, a odbudowując po wojnie swoją egzystencję od zera, w najtrudniejszych sytuacjach nie traciły pogody ducha. Ślady pomocnych ludzi na ich drodze.

Zrozumiałam lęk babki i matki przed niszczeniem zapisanych kartek. W każdej zawarty był cenny okruch życia. Nie chciały rozstać się ze wspomnieniami. Nie godziły się na ostateczne przemijanie. Przekazały mi w spadku swój lęk przed unicestwieniem uczuć, wzruszeń, cierpień, nadziei zaklętych w starych papierach. Nie mam wyjścia. Uwikłana w nie swoje losy, spróbuję o nich opowiedzieć.

7 marca 1945 roku w Krakowie Jan Gebethner, znany wydawca i księgarz, zasiadł do maszyny do pisania, by odpowiedzieć na list pełen rozpaczliwych pytań. Prosiła go o pomoc Hanna Mortkowicz-Olczakowa - córka znanego wydawcy i księgarza Jakuba Mortkowicza. Znał ją dobrze w czasach sprzed potopu; członkowie księgarsko-wydawniczych rodzin utrzymywali życzliwe kontakty od pokoleń. Ale czy wiedział o jej okupacyjnych przejściach?

Od jesieni 1940 roku ukrywała się wraz z matką, Janiną Mortkowiczową, w podwarszawskich miejscowościach. W Warszawie przeżyły dziewięć tygodni powstańczych walk, nieustających bombardowań, cierpień i śmierci naokoło. Po kapitulacji 5 października razem z ostatnią partią mieszkańców opuściły miasto i zostały przewiezione przez Niemców do obozu przejściowego w Pruszkowie. Stamtąd przez czterdzieści godzin w zaplombowanych wagonach jechały do Bochni. W Bochni władze niemieckie przydzielały warszawiakom kwatery w okolicznych wsiach. W wiosce Leszczyna, marznąc i głodując, przewegetowały zimę.

Niemcy w styczniu 1945 roku uciekli z tamtych terenów. Wojna się kończyła. Janina, moja babka, miała wtedy siedemdziesiąt dwa lata. Hanna, moja matka - czterdzieści trzy. Dwie samotne kobiety, w nędzy, rzucone w niezbyt przyjazne, prymitywne środowisko, świadome, że rodzinne miasto nie istnieje, rozdzielone przez front z dzieckiem, czyli ze mną, szukały na oślep rady, co mają z sobą dalej począć, jak żyć. Leszczyna leży czterdzieści kilometrów od Krakowa, ale wtedy odległa była od świata o dziesiątki lat świetlnych. Pozbawione jakichkolwiek źródeł informacji, nie wiedziały nic o losie przedwojennych znajomych i przyjaciół.

25 stycznia 1945 roku ukazał się w Krakowie pierwszy numer "Dziennika Krakowskiego", który później zmienił nazwę na "Dziennik Polski". Cieniutka, szaro-bura gazeta dotarła do podkrakowskiej wsi i zaczęła krążyć z rąk do rąk. Umieszczone tam nazwiska, ogłoszenia, informacje były dla babki i matki światełkiem nadziei. Na skrawkach zdobytego z trudem papieru, ogryzkiem ołówka pisały listy, które wiejski listonosz na rowerze zawoził do najbliższego miasteczka, Trzciany, i tam wrzucał do skrzynki pocztowej. Zapewne dostały więcej odpowiedzi. Zachowała się tylko ta jedna.

Jan Gebethner, właściciel słynnej firmy Gebethner i Wolff, został także razem z rodziną wysiedlony z Warszawy po upadku powstania. I on stracił tam wszystko, co posiadał: dom, mieszkanie, książki, rękopisy, archiwa, księgarnie, magazyny, składy papieru - dorobek trzech generacji. Na szczęście zamiast na zabitej deskami wsi, znalazł schronienie w Krakowie, gdzie czuł się zawsze jak u siebie w domu. Tu, w Rynku Głównym mieściła się gebethnerowska księgarnia, zarekwirowana wprawdzie przez Niemców, ale dalej istniejąca, tu były przedwojenne biura i składy, tu, w normalnych, cywilizowanych warunkach mieszkali krakowscy znajomi, jawiły się możliwości działania.

Należał do ginącego dziś gatunku ludzi, którzy mają głęboko wpojone poczucie powinności patriotycznych i obywatelskich. Działał w środowisku księgarskim i wydawniczym. Był współzałożycielem Polskiego Towarzystwa Wydawców Książek, później jego prezesem. Pełnił tę funkcję także podczas okupacji. Towarzystwo, zdelegalizowane przez Niemców, działało w podziemiu, organizując tajne nauczanie i kształcenie przyszłych księgarzy, gromadząc rękopisy z myślą o edytorskich zadaniach po wojnie, pomagając materialnie ludziom ze środowisk literackich i naukowych. Moja matka, dowiedziawszy się z notki w gazecie o obecności Gebethnera w Krakowie, mogła być pewna, że zrobi wszystko, żeby jej pomóc.

A przecież miał dość własnych spraw na głowie. Straty wojenne nie załamały go. Natychmiast po zakończeniu wojny z pasją zabrał się do odbudowy zniszczonej firmy. Odzyskał księgarnię w Rynku. Nawiązał kontakty z autorami. Zdecydował, że wraca do Warszawy, gdzie łatwiej było mu na nowo zorganizować wydawnictwo. W kwietniu 1945 roku wsiadł z rodziną do pociągu towarowego, który dwa dni wiózł ich do stolicy - tak się wówczas podróżowało. Nim wyjechał, z właściwą sobie sumiennością uzyskał, choć nie było to łatwe, informacje, o które go proszono i odpisał:

Dr Jan Gebethner Kraków, 7 III 45 r.

Wielmożna Pani

Olczakowa Hanna

Leszczyna

Szanowna Pani!

List Jej otrzymałem i pozwalam sobie na poszczególne punkty odpowiedzieć.

1. Co do zarejestrowania matki Sz. Pani w Związku, to uczyniłem to, aczkolwiek w tej chwili nie ma to specjalnego znaczenia, jednak dla porządku słuszne będzie, że Pani matka w Związku będzie zarejestrowana.

2. Tow. Wydawnicze chwilowo jest w Krakowie i mieści się przy Związku Księgarzy Rynek Główny 23. Pani Żeromska mieszka w Kielcach. Pan Nikodemski w Katowicach, adresów nie mam. O ile mi wiadomo, pan Nikodemski jest w swojej księgarni w Katowicach.

3. Co do skomunikowania się z Siostrami Niepokalankami, to trudno się w tej chwili z Nimi skomunikować. Niemniej jednak będę próbował się z Nimi nawiązać kontakt, aczkolwiek poza komunikacją pocztową nie ma sposobu porozumienia, a poczta działa słabo.

4. Co się tyczy pobytu w Krakowie, to obecnie jest bardzo trudno o jakieś lokum, niemniej jednak mam nadzieję, że otrzymają Panie chwilową możność zatrzymania się w Związku Literatów, który ma swój dom przy ul. Krupniczej 22 i posiada tam pokoje dla literatów.

5. O ile otrzymałbym jakieśkolwiek wiadomości o córce Sz. Pani, nie omieszkam Pani natychmiast o tym zawiadomić.

Przesyłając ucałowania rączek dla matki Sz. Pani, łączę wyrazy poważania.

(podpis odręczny ? Jan Gebethner)

Profesjonalny układ maszynopisu. Rzeczowy styl, cienia zbędnych sentymentów. Zdumiewa kontrast między konwencjonalną formą a dramatyczną treścią. Pytania dotyczyły przecież spraw elementarnych. Jak znaleźć dach nad głową. Jak odszukać zagubione dziecko. Jak na nowo zakorzenić się w życiu. W odpowiedzi dziewiętnastowieczna galanteria, "wielmożna pani", "ucałowania rączek". Ale zapewne te staroświeckie zwroty, czytane w Leszczynie, przywracały wyzutym ze wszystkiego kobietom wiarę w trwałość cywilizowanego świata, który do niedawna był także ich światem.

Cenna była informacja o możliwości zamieszkania w pokojach gościnnych Domu Literatów. Ważna wiadomość, gdzie szukać Anny Żeromskiej i Henryka Nikodemskiego. Wdowa po pisarzu, firmująca podczas okupacji swoim "aryjskim" nazwiskiem firmę Mortkowicza, i księgarz z Katowic zajmujący się wydawniczymi i księgarskimi interesami byli wiernymi opiekunami mojej rodziny, która zawdzięczała im kolejne okupacyjne schronienia i środki do życia. Teraz, po zakończeniu wojny należało się z nimi jak najszybciej porozumieć, by rozpocząć starania o reaktywację wydawnictwa.

Największym problemem byłam ja, powierzona siostrom niepokalankom z Warszawy. Od przeszło pół roku nie było z nimi, a więc i ze mną kontaktu. W tej sprawie pan Jan nie miał nic pocieszającego do zakomunikowania.

Ale łatwiej było szukać mnie z Krakowa niż z Leszczyny. I w tydzień po otrzymaniu listu moja matka uprosiła leszczyńskich chłopów, by zawieźli ją furmanką, błotnistym gościńcem do Bochni. Stamtąd "okazją", czyli wojskową ciężarówką pojechała dalej. 16 marca 1945 roku w dziurawych półbutach, z plecakiem na ramionach dotarła na ulicę Krupniczą 22 do domu Związku Literatów Polskich w Krakowie. Miała zatrzymać się w związkowym hotelu na chwilę. Zamieszkała tam na stałe. Po paru tygodniach sprowadziła moją babkę. W końcu odnalazła mnie. Tak narodził się mój powojenny dom.

Nigdy nie poznałam Jana Gebethnera.

I gdyby nie ten pożółkły arkusik papieru, nigdy bym się nie dowiedziała, że miał taki wpływ na moje losy.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 15/2006