Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →
Kilka dni temu na ulicy zapytano mnie, co znaczy dla mnie być obywatelem Unii. Nie odpowiedziałam do podtykanego mikrofonu, bo nie mam zaufania do takich pytań. Komu je zadajemy? Przechodniowi na pięknej ruchliwej warszawskiej ulicy, który należy do z góry wyselekcjonowanej grupy.
Podobnie jest z pytaniem o fajność Polski. Ostatnio zbyt wielu spotkałam starszych ludzi uwięzionych w swych mieszkaniach – chorych, samotnych, niedołężnych, zaniedbanych, z brakiem środków i sił do życia, zależnych od łaski i niełaski innych, wystraszonych każdym dniem i żyjących w poczuciu przegranej. To poczucie dotyczy ich życia od kołyski, często jeszcze w czasie wojny, przez trudy i upokorzenia życia za komuny. Teraz żyją w nędzy, osamotnieniu, prawie bez opieki i pomocy w chorobie. I bez nadziei – chyba że na śmierć. Więc czy fajna jest ta nasza Polska, skoro ma być fajna dla jednych, a całkiem niefajna dla innych, mimo że to może oni właśnie sobie na tę fajność zasłużyli?
Teraz odpowiem na pytanie zadane mi na ulicy: bycie obywatelem Unii znaczy dla mnie również nadzieję, że w moim kraju, tak jak w innych, ludzie po uczciwie przepracowanym życiu będą mieli godną starość. Nawet jeśli miałoby się to odbyć kosztem nieco mniej fajnej Polski, już teraz, natychmiast, od zaraz. Lub fajnej inaczej, bo dla wszystkich.
Biedni i bezdomni są wszędzie, z różnych przyczyn i przez różne ludzkie tragedie, ale u nas to zbyt często norma w stosunku do ludzi, których tragedia polega tylko na tym, że urodzili się za wcześnie. Nie godzę się więc na najbardziej fajną ojczyznę, która tak niefajnie ich traktuje.