Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →
W takiej demokracji liberalnej, jaką wymyślił sobie Zachód w latach 90., polityka na dobrą sprawę przestała odgrywać większą rolę. A z pewnością na takim Zachodzie, jaki sobie wymyśliliśmy my.
Karlenie polityki rozpoczęło się wraz z wyłączeniem z niej sporu o politykę gospodarczą. Jeśli jest tylko jedna racjonalność ekonomiczna, czyli ekonomia jest nauką ścisłą, nie powinna być przedmiotem debaty politycznej. Wie o tym najlepiej minister Rostowski, który spierać musi się nie z reprezentantami innego sposobu myślenia o gospodarce, ale po prostu z "ekonomicznymi analfabetami". Zamiast liberałów i socjaldemokratów są eksperci i przeszkadzacze.
Na peryferiach kapitalizmu mieliśmy mało czasu na zastanowienie, za to dużo do udowodnienia. Okazywaliśmy więc nasze głębokie przywiązanie do reguł rynkowych w sposób gorliwy, pod nadzorem namiestnika Wolnego Rynku w Polsce Leszka Balcerowicza i jego licznej kawalerii. A raczej pod życzliwą opieką szlachetnego ideowca, któremu naukowa pewność pomaga znosić brzydkie oskarżenia populistów i dzielnie trwać na posterunku.
W latach 90. tłumienie wątpliwości i lekceważenie przeciwników miały nas dodatkowo legitymizować i przyspieszać proces integracji z tym, co wyobrażaliśmy sobie pod pojęciem "Zachód". A Zachód to w naszym równaniu był wolny rynek plus prawa człowieka. Z tym że nasza katolicka specyfika usprawiedliwiała wstrzemięźliwość wobec idei praw człowieka, w tym przede wszystkim praw kobiet, różnych mniejszości i - oczywiście pochopnie zapisanej w konstytucji - neutralności światopoglądowej państwa.
Jeśli nie ma sensu spór o gospodarkę, jeśli konflikty interesów istniejące w społeczeństwie można rozwiązać za pomocą eksperckich rozstrzygnięć, politykom pozostają sprawy drugorzędne. A ponieważ żaden ekspert oczywiście nie rozwiąże sprzeczności interesów, może je co najwyżej wyprzeć pod fetyszem "warunków wzrostu gospodarczego", "konieczności cięć budżetowych", "restrukturyzacji" albo "reformy finansów publicznych", to w problemach drugorzędnych muszą sublimować się spory, których nie sposób przeprowadzić wobec spraw gospodarczych. Kiedy nie możemy pokłócić się o wysokość podatków, to w dwójnasób kłócić się będziemy o to, co pozostaje, czyli np. o lustrację. A lustracja oznaczać będzie dla części społeczeństwa nie tylko moralną decyzję w sprawie przeszłości, ale także jedyny dostępny sposób na wyładowanie frustracji wynikających z trudnej sytuacji bytowej (wystarczy tylko wmówić ludziom, że odpowiadają za nią ukryci agenci). Upraszczając nieco: gorzej wykształceni ludzie popierali prolustracyjny PiS nie dlatego, że byli głupsi od innych wyborców, ale dlatego, że jako gorzej wykształceni najczęściej byli biedniejsi. W świecie, gdzie polityka jest oktrojowana przez rynek, biednych bronią populiści, a nie lewica, która nie ma sensu w świecie zadekretowanego liberalizmu ekonomicznego.
Nie przypadkiem polityka szybko stała się źródłem pejoratywnych skojarzeń. "To decyzja czysto polityczna!" - zarzucają sobie najczęściej... sami politycy. Polityk szybko stał się antonimem słowa ekspert. Najważniejsze decyzje ekonomiczne zmonopolizowane zostały przez środowisko ekspertów, któremu jednakowoż nie stawiano żadnych barier w integrowaniu się ze światem biznesu. Zresztą dlaczego miano by tak robić, skoro walka klas odeszła w przeszłość, a obniżki podatków, prywatyzacja, deregulacja i cięcia socjalne mają prowadzić do ogólnego dobrobytu, a nie jedynie poprawiać sytuację jednych kosztem drugich?
Owszem, sprawy gospodarcze pozostały przedmiotem politycznego sporu, ale był to spór, w którym nowoczesność walczyła ze skamielinami przeszłości, czyli związkami zawodowymi, lewicą i jakimiś alterglobalistami. Czy rzeczywiście można nazwać polityką spór, w którym po jednej stronie stoi mistrz i znawca tematu, a po drugiej analfabeci?
Jednym pozostaje walka z "układem", a drugim walka z "pełzającym zamachem stanu", czyli z tymi pierwszymi. I taka pseudopolityka, której źródłem jest wykluczenie alternatywy dla neoliberalizmu gospodarczego, dominowała w Polsce przez lata. Dopiero stojące za obecnym globalnym kryzysem bankructwo liberalizmu ekonomicznego na świecie przywraca możliwość sporu o sprawy gospodarcze i otwiera możliwość uzdrowienia polityki.
Sławomir Sierakowski jest redaktorem naczelnym "Krytyki Politycznej"