Dylematy przystawki

Lewica wciąż nie wie, czy ma być raczej samodzielna, czy wpasować się w szerszy blok anty-PiS. A wynik starcia w najbliższych wyborach będzie zależał od małych partii i tego, jak zdefiniują swoich wyborców.

02.08.2021

Czyta się kilka minut

Protest młodzieży przeciwko ministrowi edukacji i nauki Przemysławowi Czarnkowi, Wrocław, 2 lipca 2021 r. / TOMASZ PIETRZYK / AGENCJA GAZETA
Protest młodzieży przeciwko ministrowi edukacji i nauki Przemysławowi Czarnkowi, Wrocław, 2 lipca 2021 r. / TOMASZ PIETRZYK / AGENCJA GAZETA

Wśród licznych przesileń, których doświadczamy w polskiej polityce, największy ambaras wzbudza ostatnio spór na lewicy o warunki mającego niebawem nastąpić zjednoczenia. Wielkie hasła i małostkowość, ciężkie zarzuty i niejasne obietnice, odwołanie do wartości i proceduralne sztuczki – ktoś z zewnątrz mógłby pomyśleć, że to niewiele więcej niż typowa sieciowa „łajnoburza”. W dodatku w szklance wody – czyli w ugrupowaniu od 16 lat będącym w opozycji, zajmującym czwarte-piąte miejsce w sondażowych rankingach poparcia. Jeśli jednak zdjąć formalną i personalną otoczkę ze sporu Włodzimierza Czarzastego z wyrzuconymi przezeń z zarządu działaczami, zobaczymy istotny spór, w którym racje stron i waga rozstrzygnięć są znacznie poważniejsze. Te wstrząsy to znak, że lewica wjechała na zwrotnicę. Nie jest tam sama.

Stan spraw

Po ostatnich wyborach sejmowych wyglądało, jakby lewica złapała drugi oddech. Wcześniej SLD przygarnął dwie nowe inicjatywy – Wiosnę i Razem, które się pojawiły w poprzednich kilku latach. Nagrodą było poparcie wyższe niż w dwóch poprzednich wyborach.

Protesty z później jesieni zeszłego roku po wyroku Trybunału Konstytucyjnego w sprawie ograniczenia możliwości aborcji, a następnie zachowanie parlamentarnej lewicy na wiosnę przy okazji ratyfikacji unijnego Funduszu Odbudowy, to wszystko sprawia, że lewica przyciąga uwagę w przekazie publicznym w większym stopniu niż uwagę wyborców rejestrowaną w sondażach.

Rządy PiS przyniosły wzrost deklaracji lewicowych poglądów w społeczeństwie, choć dalej samoidentyfikacje prawicowe są dwukrotnie liczniejsze. Niemniej ludzi deklarujących poglądy lewicowe jest około 20 proc. Tyle że o takim wyniku partia z lewicą w nazwie może tylko pomarzyć. Z drugiej strony jest też na partię jednoznacznie lewicową popyt – suma poparcia dla różnych ugrupowań lewicy zawsze przekraczała 10 proc. Część zadeklarowanych lewicowców wybiera partie o szerszych odwołaniach ideowych, lecz zawsze też jakaś część wyborców centrowych ich zastępuje, niezrażona jednoznaczną identyfikacją ugrupowań.

Z kim razem?

Konfrontacyjna polityka PiS tworzy bardzo silną presję na zjednoczenie po stronie opozycji. Wybory senackie w tym samym 2019 r. pokazały, jakie mogą być z tego wymierne korzyści. Równowaga pomiędzy antagonistami (czyli, ogólnie rzecz biorąc, partie tworzące blok senacki versus PiS) jest na tyle wyrównana, że ostateczny wynik starcia za dwa lata będzie zależał od małych partii. Czyli m.in. od tego, co się stanie z lewicą i jej wyborcami.

Nawet jeśli jedynym celem liderów opozycji byłoby odsunięcie PiS od władzy, wcale nie jest oczywiste, co się opłaca z wyborczego punktu widzenia. Pełne zjednoczenie daje większą siłę oddziaływania przez medialny przekaz i przekonywanie wahających się osób w różnych sieciach społecznych. Lecz w tych ostatnich węzłowymi punktami są ludzie o wyrazistych poglądach. Dla nich kompromisy konieczne dla zbudowania większego bloku są bolesne. Mogą podciąć ich entuzjazm i zmniejszyć szansę na mobilizację.


ODBUDOWA W PRZYBUDÓWCE

KAROLINA LEWICKA: Zanim na jesieni zdąży zrobić kolejny krok ku zjednoczeniu, parlamentarna lewica może ulec jeszcze większemu rozbiciu. To dlatego zdecydowała się pomóc PiS-owi.


Czy lewicowa bańka społecznościowa za dwa lata nie machnie ręką na wybory, bo nie będzie chciała głosować po raz kolejny na „mniejsze zło” – wielonurtowe ugrupowanie, w którym są np. konserwatywni liberałowie? A może próba zjednoczenia opozycji skończy się połowicznym sukcesem, czyli jednak znajdzie się dość sił na stworzenie ugrupowania kadłubowego, ale własnego. Tak stało się w 2015 r., gdy takie ugrupowanie się pojawiło, ale nie przeskoczyło progu (marnując głosy zmobilizowanych i odciągając część wyborców mogących głosować na ugrupowanie większe).

Nie ma co się łudzić, samo odsunięcie PiS od władzy nie skończy historii. Stąd wielu już dziś zadaje pytanie: co potem? Jaki wpływ na politykę ewentualnego rządu dzisiejszej opozycji będą miały takie strategiczne rozstrzygnięcia? Może lepiej będzie dla lewicy, gdy spróbuje walczyć o podmiotowość? Kiedy da się wytargować więcej w sensie ideowym lub personalnym: przy okazji negocjacji przedwyborczych budujących dużą koalicję czy powyborczych negocjacji mających zbudować większość z różnych partii, takich jak negocjacje PSL z PO w 2007 r.?

Wspomnienie dominacji

Czy jednak lewica nie mogłaby pomarzyć o skonfigurowaniu sceny politycznej na nowo? Odtworzyć stary podział, rozbić PiS i Platformę i doprowadzić do rywalizacji typu Razem versus Konfederacja? I odnieść zwycięstwo, w którym nie ­będzie się tylko większą lub mniejszą przystawką?

W całej Unii poza Portugalią lewica jest w tarapatach. Dla zrozumienia tego zjawiska fundamentalne jest zauważenie, jak lewica straciła poczucie jednoznacznej moralnej przewagi.

Albert O. Hirschman w książce „Retoryka reakcji: przeciwskuteczność, daremność, zagrożenie” pokazywał, jak jeszcze w latach 60. konserwatyści opierali się postępowi. Mieli trzy podstawowe argumenty: zmiany są nieskuteczne, niosą przeciwne do zamierzonych skutki oraz niszczą inne, cenne wartości. To były chwyty retoryczne konserwy broniącej się przed zmianami na lepsze. Jeszcze ciekawsze są opisane przez autora retoryczne chwyty sił postępu. Lewica zwykła argumentować, że dana zmiana jest niezbędna, bo jest elementem kompletnego systemu, krzywda wymaga natychmiastowej reakcji, a poza tym historia „jest po naszej stronie”.

Panowało przekonanie, że racjonalne działanie zmierza do wytworzenia spójnego, sprawiedliwego systemu. Z kolei obawy konserwatystów dotyczyły wprawdzie tego, że system nie będzie taki, jak obiecuje, ale nie podważały wiary, że jest w ogóle możliwy. Ich opór można było streścić słowami: „Jedziemy tam, dokąd chcecie, ale nie za szybko, żeby nas nie wyrzuciło na zakręcie”. Ich argumenty były zatem defensywne.

W obozie postępu panowało przekonanie, że nierówności i zabobon to jedyne bariery przed szczęściem. Wydawałoby się, że taki pogląd powinien z czasem zacząć dominować. Dlaczego zatem lewice w Europie oscylują w okolicach 20 procent i mają problemy z bazą społeczną? Dlaczego okazało się, że świat nie jest tak prosty, jak się zdawało w 1968 r.? Czy było za mało tego, o co walczyliśmy? – pyta dziś odchodzące pokolenie ’68. Co poszło nie tak? Czy wygrała reakcja?

Społeczny rozjazd

Odpowiedź raz jeszcze pokazuje, jak złudne bywają nasze wyobrażenia o przyszłości. Tradycyjna lewica prowadziła swoją walkę w imię wykluczonych. Większość społeczeństwa to w tej wizji ludzie skazani na życie w ubóstwie z racji zacofania i niedostatecznej wiedzy – jeśli się ich oświeci, będą dalej tą samą większością, ale w naturalny sposób zorganizują szczęśliwe społeczeństwo. Bo wszyscy będą myśleć tak samo. Za tym kryje się głębokie przekonanie antropologiczne, że wszyscy racjonalni, wolni i oświeceni ludzie muszą myśleć tak jak my.

W ostatnich dwóch dekadach pojawiły się dwa elementy, które do tego nie pasują. Po pierwsze ludzie, którzy dążą do uwolnienia się od wszystkich więzi społecznych, bo sobie świetnie dają radę. Osoby oświecone i operatywne nie potrzebują się niczym dzielić, chcą, żeby cała reszta się od nich odczepiła. Potrafią ustawić reguły gry o dobro wspólne tak, żeby na nich korzystać – czyli doprowadzić do prywatyzacji zysków i upublicznienia strat. Stawiają podstawowe pytanie: w imię czego miałoby się narzucić im ograniczenia? Lewica ma z nimi kłopot, bo tacy wolnościowcy dzielą z nią połowę wartości: wierzą w obyczajowy indywidualizm, kreatywną samodzielność, nienawidzą wszystkiego, co określa się mianem ciemnoty. I są przekonani, że wszelkie ograniczenia im narzucane wynikają z niskich motywów.

Po drugiej stronie okazuje się, że ludzie mniej operatywni cały czas potrzebują wspólnoty i przewidywalności. Dają ją symboliczna jedność, powszechne wzory zachowania, zbiorowe tożsamości. Z chęcią podtrzymują oni więzi narodowe i religijne, które lewica uważała za coś podejrzanego, za źródło zniewolenia. Jednocześnie to na nich spada większość kłopotów, które odpycha od siebie operatywna część społeczeństwa w swoim dążeniu do indywidualnego szczęścia i technokratycznej sprawności.

Te dwie siły układają na nowo podziały polityczne – powstają partie, które są dla lewicy nietypową konkurencją. Z jednej strony pojawia się konkurencja „biliberałów”, którzy z lewicy biorą wolność obyczajową, z prawicy zaś ekonomiczną. Z drugiej – siły, które poparcie dla państwowego interwencjonizmu na rzecz wspólnoty łączą z pielęgnowaniem tradycji, narodowej tożsamości i religijnej wspólnoty. Odpowiedzi na pytanie, która z tych opcji stanowi zagrożenie, która zaś jest bliska, dzieli środowiska lewicowe jak świat długi i szeroki. Z kilku jednak powodów zwrot ku „biliberałom” jest dla lewicy znacznie łatwiejszy do przełknięcia.

Rzecz w tym, że partie aspirujące do reprezentowana ludu – przez przeciwników określane jako populistyczne – są antyeuropejskie i, szerzej, antysystemowe. Wyrażają niechęć wobec demokracji proceduralnej, opisywanej przez jej obrońców jako „demokracja liberalna”. Ponieważ największe poparcie wśród tych, w których imieniu kiedyś lewica występowała, mają siły będące jej zaprzeczeniem i odrzucające to, w co wierzą lewicowe elity, tym trudniej politykom lewicy przechylić się na stronę ludu.

Do tego w miarę pewna, „bezpieczna” w sensie wyborczym część ich zwolenników reaguje nieprzychylnie na wszelkie ukłony w stronę ludu. Świetnie było to widać przy okazji zawartych w pakiecie Polskiego Ładu projektów przywrócenia realnej progresji podatkowej i podniesienia składki zdrowotnej. To się natychmiast odbiło nawet nie na notowaniach sondażowych, lecz na sieciowym, społecznościowym barometrze. Ci wszyscy, którzy byliby za podniesieniem podatków bogatszym, na Facebooku i Twitterze siedzą raczej cicho. Aktywni są tam za to ci, którzy uważają, że chodzi o „atak na klasę średnią”.

W pułapce pobłażliwości

Gdzie zatem lewica ma szukać nowych wykluczonych, w imię których można byłoby prowadzić starą walkę i mieć stary żar w oczach? Wygląda na to, że elementem, który rozgrzewa ją dużo bardziej, jest sprawa mniejszości seksualnych. Wpisuje się to w starą logikę walki w imię wykluczonych, ale rwie więzi ze starą bazą – ten temat nie pobudza starszych pokoleń działaczy, a pulę wyborców radykalnie zmniejsza.

W stosunku do uboższych lewica popada w stare koleiny, które dziś prowadzą ją mimowolnie na liberalne poletko. Zawsze opisywała ich jako ofiary doznające krzywd, niejako przy okazji używając deprecjonującego terminu „przegrani transformacji” – zamiast traktować ich jako ludzi, którzy w naturalny sposób w każdym społeczeństwie są mniej operatywni i w efekcie mają mniejsze od średniej zasoby. Bo czy tacy ludzie są naprawdę przegrani? Czy płacąc w Biedronce myślimy, że pani przy kasie jest przegrana? Czy zmieniając opony myślimy, że wulkanizator jest przegrany?

Takie wyobrażenia stają się olbrzymim balastem. Trudno zdobyć czyjeś zaufanie, jeśli się go traktuje z pobłażliwością i w sposób deprecjonujący. Lewica nie ma pomysłu, jak dowartościować kasjerki i wulkanizatorów. Sprawa standardów usług publicznych najwyraźniej nie rusza jej w tak spektakularny sposób jak niektóre kwestie obyczajowe. To jest zadanie do odrobienia. Nie ma prostego pomysłu, jak sprawić, żeby kasjerka zagłosowała na lewicę.

Istnieje zauważalna grupa osób, która ma odruch sprzeciwu wobec „biliberałów”. Wraz z tymi, których boli perspektywa tworzenia wspólnego obozu z umiarkowanymi konserwatystami, może stworzyć podstawę do budowy osobnego ugrupowania. We Francji ok. 15 proc. społeczeństwa to chorąży starych sztandarów lewicy. Są sfrustrowani, że społeczeństwo nie zmierza w tę stronę, którą obiecywała ich opowieść. Żywią przekonanie, że świat schodzi na psy. W Polsce też jest pewnie taka grupa – działacze partii Razem, ale nie tylko – która w przypadku stworzenia dużego bloku może być sfrustrowana i kłopotliwa. Może rzeczywiście zasługuje na własną partię – po to, by mobilizować swoich wyznawców i by nie zrażać umiarkowanych.

Los języczka u wagi

Tu wypada wrócić do kwestii strategicznego zarządzania po stronie opozycji – wystąpienia Donalda Tuska, w których ignoruje on lewicę, należy traktować jako zachęcanie jej do samodzielnego startu. Wprawdzie Platforma jakąś część wyborców lewicy przygarnie, ale jest ich wystarczająco dużo, żeby przepchnąć przez próg też osobne ugrupowanie. Nie jest jednak powiedziane, że taki układ jest ostateczny. Stąd przed samą lewicą staje konkretny dylemat tu i teraz: czy zadowolić się rolą skrzydłowego szerokiego obozu liberalnego – w którym są również umiarkowani konserwatyści, liberalni gospodarczo – ale jednak w opozycji do bieguna solidarystycznego, w naszych warunkach ucieleśnionego przez PiS? To mocny kontrapunkt nie tylko ze względów ideowych, lecz także ze względu na wszystkie toporności obecnego obozu władzy.

Jeszcze mniej jasna jest sytuacja, gdy chodzi o bazę organizacyjną. Są korzyści z udziału w szerszym bloku – nie trzeba się cały czas martwić o przeżycie, jak to się dzieje z małym partiami. Lecz trudno utworzyć i utrzymać bazę organizacyjną, będąc wewnętrzną frakcją czegoś większego. Przykład konserwatystów w PO pokazuje, że ich pozycja nie jest godna pozazdroszczenia. Ale i startując osobno lewica doświadczyła wykluczenia, rozbicia, spadania pod próg i marginalizacji.

Tak czy owak, marzenie, żeby odzyskać dawną pozycję, wygląda mało realistycznie. Powrót Tuska pokazał, że obecny podział jest bardzo trwały. Jego elementem jest przekonanie zdecydowanej większości, że niegdysiejsza lewicowa opowieść o świecie, w którym wszyscy myślą tak samo, jest nieprawdziwa. Ludzie się dzielą: na tych, którzy radzą sobie bez wspólnoty tożsamościowej czy ekonomicznej, i tych, którym jest ona potrzebna w jednym i drugim sensie.

Po akceptacji tego stanu rzeczy lewica z tradycyjnym pakietem programowym mogłaby stać się języczkiem u wagi. To oznacza rolę już nawet nie symetrysty, lecz zgoła ekwilibrysty, jeśli spojrzymy na obecny poziom emocji i napięć. Ale zachowanie równowagi w podzielonym świecie jest chyba jedynym wyjściem dla tych, którzy nie chcą się tak po prostu zaciągnąć do jednego z obozów.©

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Socjolog, publicysta, komentator polityczny, bloger („Zygzaki władzy”). Stały współpracownik „Tygodnika Powszechnego”. Pracuje na Wydziale Zarządzania i Komunikacji Społecznej Uniwersytetu Jagiellońskiego. Specjalizuje się w zakresie socjologii polityki,… więcej

Artykuł pochodzi z numeru Nr 32/2021