DRUGI DZIENNIK PILCHA

M. udawała psychicznie zdrową i było to udawanie tym wiarygodniejsze, że nie ukrywała choroby psychicznej. Była wzorcem równowagi – czułem się przy niej rozdygotanym histerykiem, młodsza o przeszło 30 lat – czułem się przy niej smarkatym dupkiem.

11.08.2012

Czyta się kilka minut

 / il. Andrzej Dudziński
/ il. Andrzej Dudziński

24 lipca | Szukam analogii dla wiekopomnych tłumaczeń Izaaka Babla dokonanych przez Jerzego Pomianowskiego, to znaczy szukam przykładu takiego tłumaczenia na polski, które czyni tłumaczone arcydzieło jeszcze arcydzielniejszym, być może w polszczyźnie brzmiącym najpełniej, pełniej od innych tłumaczeń, doskonalej od oryginału. Rzecz jest absolutnie niesprawdzalna, należy zachować wielką powściągliwość, tym niemniej zupełnej nadzwyczajności dwu spolszczeń jestem dosyć pewien: Marquez w przekładach Carlosa Marrodána Casasa i Horacy tłumaczony przez Ważyka to są prawie na pewno przypadki, kiedy tłumacz nie tylko pisarza tłumaczy, ale go w nowym języku stwarza.

Bez wątpienia istnieje coś takiego jak „faulknerowska fraza w polszczyźnie” (w oryginale biblijna fraza Wiliama F.). Gołym okiem widać, jaki tu trzeba mieć słuch i jakie umiejętności, by biblijne piękno, w języku wzorca biblijnego pozbawionym, stworzyć – więc autorką tego piękna i tej frazy jest Zofia Kierszys? Krystyna Tarnowska tłumacząca „Tristrama Shandy”? Wirpsza i Kurecka i ich „Faustus”? Boy Żeleński i jego równie poczciwy, co wiecznie żywy „Gargantua”? Te akurat nazwiska tworzą czołówkę – pędzącego za pierwszą trójką – peletonu?

Bez wątpienia te akurat polskie wersje obcych arcydzieł w jakiejś mierze straciły obcość, na dobre zakorzeniły się w polszczyźnie, na dobre, a nawet mocniej, przebojowo oddziaływują, wyraziście wpływają; niektóre debiuty i nie tylko debiuty na dobre kształtują; na dobre i na złe, literackich ofiar „polskiego” Faulknera i „polskiego” (marrodánowego) Marqueza – mało nie jest.

Są to, dodaję na wszelki wypadek, hierarchie moich osobistych doznań, moich emocji, mojej pamięci – dziurawej. Dziurawej, bo kogoś, czegoś, brakuje, mam absolutną pewność, że jakiś arcyistotny przykład wyleciał mi z głowy, powinno tu być najmniej jeszcze jedno wielkie nazwisko, jeszcze jeden doniosły tytuł, jeszcze jedno nieziemskie tłumaczenie, tłumaczenie zrobione przez jakiegoś młodzika albo jakiegoś klasyka – nie wiem.

25 lipca | Albo zapomniałem, albo nie ma i nigdy nie było. Perwersja drugiego przypadku: ponieważ nie było co zapomnieć, pewność, że zapomniałem, okazuje się złudzeniem – może i jest perwersją, ale rzadkością nie jest; w rozmowach, w najzwyklejszych rozmowach też tak bywa, spotykam kogoś po krótszym albo dłuższym (przeważnie bardzo długim) niewidzeniu i zawsze mi się zdaje, że mam dla tego kogoś niezwykłej wagi nowinę, już gotów jestem się nią dzielić, już w zasadzie pierwsze słowa padły, i nagle to, co zawsze, to, co coraz częściej jest istotą mego bytu podniebnego: czarna pustka mianowicie. Miałem mieć nowinę wstrząsającą, mam próżnię doskonałą. Nowina miała być bujną anegdotą, może nawet opowieścią, nie mam ani słowa. Albo zapomniałem, albo nowina była (i w zasadzie jest) niewypowiedzianym złudzeniem i zdawało mi się, że zapomniałem; swoją drogą zapomnieć można tylko coś, co się kiedyś pamiętało, a tu nigdy nic. A tu wszystko niczym jakiś zapomniany brak. Jaki? Nie idzie sobie przypomnieć. (Zapisać się nie da, bo nie wiadomo, co zapisać: zapomniane nic?) Pozostaje udręczające podejrzewanie każdej sytuacji i każdej rozmowy o niepełność, coś niezmiernie ważnego nie zostało powiedziane, usłyszane, zrobione... Nawet jak jest w miarę normalnie, łażę z nudną pewnością, że zaraz mnie ogarnie mulista kadłubowość, ciężkie i jak we śnie nieuchwytne poczucie braku.

Wymiar wysoki też istnieje, dziury w mózgu dają „efekt Graala” (termin mój – JP), bez przerwy czegoś szukasz, szukasz czegoś, co nie wiadomo, czy istnieje, a jak istnieje, nie wiadomo, jak wygląda; raczej nie znajdziesz, a jak znajdziesz, to albo ci zabiorą, albo nie będziesz wiedział, że znalazłeś.

W sumie dobrze, że prawie nie wychodzę, nikogo nie przyjmuję i praktycznie nigdy nikogo nie spotykam.

26 lipca | M. z lekkością przebijała Nietzschego i Dostojewskiego. Nie dziwi mnie to, ale uświadamiam to sobie późno. Nie: „za późno”, bo ani rujnujące wielką miłość „katastrofalne spóźnienie”, ani ocalające „przybycie na czas” nie wchodzi w tym wypadku w grę. „Wielka miłość” też nie wchodzi w grę, gdyby nie obrzydzenie do tego rodzaju terminologii, powiedziałbym oczywiście: „toksyczny związek”; niczym feralne zaklęcie wyzwoliłoby to demony płycizn, tandet i banałów; jakbym już tego martwego wyrażenia użył, być może (w poczuciu jałowizny zupełnej) brnąłbym w jakieś dalsze spekulacje, w jakieś żałosne efekty, że niby każdy toksyczny związek ma się za wielką miłość i każda wielka miłość prędzej czy później obraca się w toksyczny związek itp., itd. Mógłbym się na śmierć tego typu formułami zakiwać, nic by one nie mówiły, nic by z nich nie wynikało, z drugiej strony tego rodzaju napuszona ogólnikowość pasuje tu jak ulał.

Mało było w tej historii potocznych kategorii, mało – powiedziałbym – realizmu, co nie znaczy, że były wizje i poezje. Była choroba psychiczna kiedyś mroczna, bo mroczna, ale niemal świętość – dziś – sam nie wiem? – pospolitość?, banał? – świętość raczej nie. Było ciężkie świrowanie i było przebiegłe (przebiegle wariackie, a więc w jego absolutnie chorej logice całkowicie i w każdym ogniwie niepodważalne) udawanie zdrowia.

„Nietzsche i Dostojewski – powiada Szestow w „Apoteozie niezakorzenienia” – wydają się typowymi »odwrotnymi symulantami«, jeśli można się tak wyrazić. Udawali, że są psychicznie zdrowi, mimo że byli psychicznie chorzy. Dobrze wiedzieli, że są chorzy, ale ujawniali chorobę tylko w takim zakresie, w jakim dziwactwo uchodzi jeszcze za oryginalność. Z czujnością charakterystyczną dla wszystkich, którzy znajdują się w ciągłym niebezpieczeństwie, nigdy nie przekraczali pewnej granicy. Ostrze opinii publicznej zawsze niczym gilotyna wisiało nad nimi i wystarczyłoby tylko niezręcznym ruchem zawadzić o sznur, a egzekucja dokonałaby się samoczynnie. Ale oni umieli wystrzegać się zbędnych ruchów”.

Powiedzieć, że M. była „odwrotną symulantką”, to nic nie powiedzieć, udawała psychicznie zdrową i było to udawanie tym wiarygodniejsze, że nie ukrywała choroby psychicznej, z której nie tak dawno, ale rzekomo całkowicie wyzdrowiała. Opowiadała o swym szaleństwie tak swobodnie, tak pogodnie i tak przekonująco, że nie było wątpliwości: przeszła przez to i wyszła z tego. Nie pozornie, nie rzekomo, ale w sensie ścisłym. Niepodobna było jej nie wierzyć. Wtedy gdy trzeba, była pełna dystansu, wtedy gdy trzeba, nie taiła drastycznych szczegółów, wtedy gdy trzeba, była bliska płaczu. Miała charyzmę Freuda, Junga, Fromma razem wziętych; była wzorcem równowagi – czułem się przy niej rozdygotanym histerykiem, młodsza o przeszło 30 lat – czułem się przy niej smarkatym dupkiem.

Weźmy sytuację elementarną: wyobraźcie sobie, że macie w rodzinie wariata, wariat jest niegroźny, ale choroba postępuje, wariat staje się coraz przykrzejszy, groźniejszy, niebezpieczniejszy, w końcu następuje wybuch, wariat atakuje, demoluje dom, kogoś rani, może nawet zabija, sam próbuje się zabić, prawie mu się udaje, pogotowie przyjeżdża w ostatniej chwili. Wariat zostaje zamknięty w domu wariatów, intensywne leczenie trwa najmniej parę tygodni, niestety nawet jak trwa parę miesięcy, jest to bez znaczenia, wszystko, co dobre, kończy się błyskawicznie. Ogłuszony psychotropami, ledwo łażący, milczący, toczący w koło błędnym spojrzeniem, rzekomo wyleczony wariat wraca do domu.

Pod znakiem czego płynie teraz wasze życie? Oczywiście pod znakiem lęku przed nawrotem szału wariata; każde słowo, zwłaszcza każde jego dziwne słowo, a prawie wszystkie jego słowa są teraz dziwne, każdy jego nietypowy gest, każdy jego nieostrożny ruch zdają się zapowiadać nawrót; pierwszy pobyt w domu wariatów jest zapowiedzią pobytów następnych, kolejne ataki, demolki, mniej lub bardziej udane samobóje to tylko kwestia czasu.

M. dała radę odwrócić wszystko. Gdy po ośmiotygodniowym pobycie w wiadomej klinice wróciła do domu, natychmiast wszyscy uwierzyli: atak był na wskroś jednorazowy, w zasadzie nie był to atak, a zbieg niefortunnych okoliczności, w każdym razie żadnych, ale to żadnych nawrotów nie będzie, jest całkowicie, ale to całkowicie wyleczona. Prawie udana – pogotowie przyjechało dosłownie w ostatniej chwili – próba wykrwawienia się drogą rozharatania szkłem wszelkich możliwych żył jęła – z godziny na godzinę, z dnia na dzień – stawać się gwarancją absolutnej normalności. Rozmaite rzeczy mogą się jeszcze w życiu zdarzyć, ale samobójstwo? Śmiechu warte! Co jak co, ale nie to! Tamto? Tamto było tak dziwne, że w zasadzie nie można go liczyć... Piwo! Trawa! Prochy! Butelka się rozbiła, szkło zbierałam, skaleczyłam się, to prawda – głęboko, ale jakie samobójstwo! Jakbym chciała, nawet po alkoholu bym trafiła! Z udowej tętnicy jucha do miednicy! Przez dziurę w udzie dusza nie pójdzie! Ze szpitala powinni mnie następnego dnia rano wypisać! Nic mi nie było! Ale jak to mówią: tyle w kim mądrości, ile cierpliwości. Wytrzymałam, posiedziałam i nie żałuję. Niejedno widziałam.

Jak słowo daję: zazdrościliśmy jej normalności. Było jasne, że jest nie tylko najnormalniejsza z nas, ale i najnormalniejsza pod słońcem! Jaki nawrót? Kto jak kto, ale M. nie zwariuje nigdy. Jest to absolutnie jasne. I było to absolutnie jasne. Póki nie nastąpił nawrót, póki doszczętnie nie zwariowała i póki na schizofrenię – z głodu, całkowicie oderwana od świata, upaprana własnymi odchodami – nie zmarła. No cóż, i Nietzsche, i Dostojewski mieli ciężką śmierć. Ale nie aż tak ciężką. I pod tym względem była lepsza. Jej cierpienie? Na razie nie jestem w stanie poruszyć tego kontrowersyjnego tematu.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Pisarz, dramaturg, scenarzysta, felietonista „Tygodnika Powszechnego”, gdzie pracował do 1999 r. Laureat Nagrody Literackiej Nike oraz Nagrody Fundacji im. Kościelskich. Autor przeszło dwudziestu książek, m.in. „Bezpowrotnie utracona leworęczność” (1998), „… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 34/2012