Czasu pęd niewiarygodny

Wewnętrzne drżenie zagłusza się w książkach Pilcha seksem albo alkoholem, by móc przetrwać, pijąc i pożądając, ale przede wszystkim pisząc o piciu i pożądaniu. Trzeba zatem pisać, aby żyć. Pisać, by się nie zabić.

07.08.2012

Czyta się kilka minut

Czego oczekujemy od literatury, jeśli nie tylko rozrywki, małego zapomnienia?

Języka, który buduje własną, osobistą przestrzeń pisarza. Niekoniecznie eksperymentu, opukiwania słowa, rozbierania mechanizmów mowy na trybiki i kółka zębate. Raczej jakiejś niepowtarzalności, jedyności, która nas obejmuje, zaprasza do siebie, nie pozwala się zlekceważyć, uzależnia. Nowych światów, przekonania, że przynajmniej na pewien sposób czytana właśnie książka jest głębsza, ciekawsza od nas samych, że nie możemy całkowicie nad nią zapanować, że stojący za nią człowiek ma nam coś istotnego do powiedzenia. I że jego dzieło pomaga stanąć w prawdzie wobec samego siebie, rozpoznać: „To przecież ja, właśnie taki jestem”. Mówiąc bardzo już mocno: „pomocy, ratunku przed rozpaczą”. Tego może, czym dla autora powieści czy wiersza było ich pisanie.

Wszystko to dają nam książki Jerzego Pilcha.

SZÓSTY KRZYŻYK

Kilka niezbędnych oczywistości. Pilch urodził się w Wiśle, 10 sierpnia 1952 r., studiował polonistykę na Uniwersytecie Jagiellońskim, by następnie, już jako magister, na przełomie lat 70. i 80. w zakamarkach krakowskiego „Gołębnika” ze zmiennym szczęściem zmagać się z losem asystenta i widmem doktoratu. Dobijając trzydziestki, coraz wyraźniej jednak rozpoznaje, że jego przyszłością nie jest akademicka historia literatury, że z pewnością nie będzie pisał szkolnych podręczników, choć może do podręczników tych trafi. Pracuje w słynnym podówczas piśmie „Student”, w stanie wojennym współzakłada mówiony „NaGłos”, będąc jego podporą jako autor tekstów błyskotliwie prześmiewczych, wreszcie na długo zakotwicza się przy Wiślnej – w redakcji „Tygodnika Powszechnego”. To stąd, już jako doskonale rozpoznawany felietonista, wyrusza w długą podróż przez łamy „Polityki”, „Dziennika” i „Przekroju”. Od miesiąca, jakby na swoje 60. urodziny, jest znów wśród nas.

Tak się składa, że jest dziś także jednym z największych żyjących polskich pisarzy. Kto wie, czy nie największym.

DŁOŃ ANIOŁA

Początek tej historii to zbiór opowiadań „Wyznania twórcy pokątnej literatury erotycznej”, opublikowany w roku 1988 i nagrodzony Nagrodą Kościelskich. „Miałem trzydzieści lat i nadal nie wiedziałem, z czego czerpać tworzywo: z niewyraźnych snów, z nie pozbieranych myśli, czy też może z własnego ciała, które osiągnęło fizjologiczną nieomylność” – pisał przed trzema dekadami Pilch, rozpatrując się w świecie, przymierzając do roli pisarza, nie wiedząc jeszcze, czy jego tematem jest autoportret przeżywającego rozterki członka Partii, czy raczej rodzinna Wisła. Wszak „jeśli opowieści wielkich pisarzy o magicznym znaczeniu dzieciństwa były prawdziwe, wszystko, co miało mnie spotkać w przyszłości, już się tutaj zdarzyło” – dodawał. I choć świat jego książek okaże się o wiele bogatszy, przestronniejszy, to w rzeczy samej właśnie w wiślańskim domu tkwią mocno jego fundamenty. Początkujący zaś autor już wtedy umiał budować zdania nieomylne, intensywnie istniejące, narkotyczne. Zdania, które nas zagarniają.

„Ciemne płomienie czerwca wyrastały powoli ze strychów, mieszkań i piwnic. Dopiłem trzeci koniak albański (miał smak zdmuchniętej lampki nagrobnej) i (...) ruszyłem ku bibliotece” – czytamy w pierwszej powieści Pilcha, „Spisie cudzołożnic” z 1993 r., która czytelnika obezwładniała brawurowym poczuciem humoru, obsesyjną erotyką i przewrotnym czerpaniem ze zbiorów narodowej mitologii. Magister polonistyki, Gustaw, oprowadzał tu po Krakowie lat 80. „szwedzkiego humanistę”, co i rusz trafiając na miejsca polskiej martyrologii, ale przede wszystkim szukając dlań dziewczyny pośród swych dawnych kochanek i wtajemniczając w płomiennie barwny świat alkoholi.

Jeśli „Spis...” (zekranizowany następnie przez Jerzego Stuhra) przynosił swemu autorowi pewien rozgłos, to późniejsze o dwa lata „Inne rozkosze” wprowadzały pisarstwo Pilcha w nowy rejon, umożliwiały pozbycie się gęby krakowskiego gawędziarza, wesołka i prześmiewcy. Wraz z tą książką po raz pierwszy w pełni wkraczamy w świat wiślański, po raz pierwszy jawnym punktem odniesienia bohaterów staje się ich (tak jak samego twórcy) luteranizm.

Opowiadając o Kohoutku, mieszkającym na Śląsku Cieszyńskim weterynarzu, ukrywającym przed żoną, matką i innymi członkami swej komiczno-upiornej ewangelickiej rodziny przybyłą nagle z Krakowa kochankę, pisarz odnalazł dla siebie ścieżkę między żartem a powagą, groteską a patosem. Traktował bohatera z ironią, ale nie przekreślał powagi pytań, które ten stawiał Bogu, w donżuańskim udręczeniu odnajdując intensywność emocji nieledwie nie mniejszą niż ta, która budowała pytania Edypa czy Hioba. Przymus nieustannej pogoni, porzucania, zadawania bólu, przymus, w którym zdaje się wręcz ginąć przyjemność spełnień (no, nie przesadzajmy z tym ginięciem...) – to wszak dręczące nas z niejasnego wyroku „diabelskie karły pożądań”, o których pisał równie boleśnie doświadczony Czesław Miłosz. Których istnienie można tylko przyjąć, bo nie w naszej mocy jest się od nich uwolnić.

Podobną ukrytą powagę niesie powieść z roku 1997 – „Tysiąc spokojnych miast”. Znów jesteśmy w Wiśle, choć przed laty, gdy ojciec kilkunastoletniego Jurka – narratora, który wspomina tę historię – wraz ze swym przyjacielem, zaopatrzeni w chińską kuszę oraz baterię alkoholi, wytrwale planują... zamach na Władysława Gomułkę. Językowa maestria jest tu i popisem pisarza, i czymś więcej – sposobem istnienia bohaterów, ratunkiem dla nich, zagadywaniem śmierci. Bo to śmierć zalega w centrum powieściowego świata, przed nią przez dziesięciolecia, jak każdy z nas, starał się uciekać Jerzyk, przyznając: „gdy po czterdziestu latach obejrzałem się wreszcie, ujrzałem stojące na środku naszej kuchni cztery taborety, na taboretach leżały wyjęte z zawiasów drzwi do piwnicy, na drzwiach odziany w mundur naczelnika poczty leżał ojciec”.

W kolejnych książkach Pilch budował sposób opowiadania, tworzenia bohaterów, artystyczną strategię bazującą na dwóch wehikułach: seksie i wódce. Apogeum tego drugiego tematu jest, uhonorowana Nagrodą Nike, książka „Pod Mocnym Aniołem” (2000), w której biblijna fraza niesie opowieść alkoholika o życiu jego oraz innych deliryków ze szpitalnego „detoksu”. Skąd bierze się w nas przymus picia? Jaki strach głuszymy wódką? Jaki dygot? Przed śmiercią? Przed samotnością? Przed życiem? A może nie da się go w ogóle nazwać – można tylko dogłębnie odczuwać, niczym grudę dławiącą gardło, zimne ostrze w brzuchu? I kto nas na strach ten skazuje? Bohater Pilcha mógłby cytować jeszcze inny wiersz Miłosza, zatytułowany „Alkoholik wstępuje w bramę niebios”: „Jaki będę, Ty wiedziałeś od początku. / I od początku każdego żywego stworzenia. (...) Pod Twoim ubawionym spojrzeniem cierpiałem / jak liszka żywcem wbita na kolec tarniny. / Otwierała się przede mną straszność tego świata. / Czyż mogłem nie uciekać od niej w urojenie? / w trunek, po którym ustaje szczękanie zębami, / topnieje gniotąca pierś rozpalona kula / i można myśleć, że jeszcze będę żyć jak inni?”

„Pod Mocnym Aniołem” jest powieścią pisaną właściwie ze skraju istnienia, z perspektywy własnej śmierci i własnego zmartwychwstania. Zmartwychwstania, które przynosi – jak mogłoby być inaczej – spotkana w ostatniej chwili kobieta, wzajemna miłość, broniąca przed samotnością i rozpaczą, pomagająca zmagać się z lękiem. Będąca ręką anioła, podaną gdy z głębokości wołamy o ratunek.

KRA NAD GŁOWAMI

Opatrzone dantejskim tytułem, „Miasto utrapienia” (2004) to z kolei pierwsza warszawska książka Pilcha, nie do końca udana próba zmierzenia się ze „stołeczną” rzeczywistością. Główny bohater, młodziutki Patryk, stara się osadzić w tym mieście, w dosłowny sposób przysłuchuje się jego dźwiękom i opowieściom. Ale choć niektóre sceny (jak choćby kapitalny epizod uwodzenia heteryka przez doświadczonego geja) imponują bystrością obserwacji i językowym szwungiem, prawdziwie przejmujący staje się pisarz wtedy, gdy znów każe swemu bohaterowi popatrzeć wstecz: przypomnieć sobie otchłanne pragnienie dręczące dziadka przed śmiercią, czy ojca – próbującego się zabić. Miarę wielkości, najwyższe pisarskie spełnienie przynosi właśnie monolog stojącego na okiennym parapecie ojca, rozwinięty zresztą później w sztukę teatralną „Narty Ojca Świętego” (2004). Jakiej brawury trzeba, by Jana Pawła II porównać do wygrywającej mundial drużyny futbolowej, tworząc zdania, które zatykają nam gardła wzruszeniem, śmiech zamieniają w płacz?

Oto Pilch w najwyższej formie, podobnie jak w opublikowanym w 2006 r. tomie „Moje pierwsze samobójstwo”, zbiorze opowiadań, czy też formie osadzonej gdzieś na pograniczu powieści. Bohaterem jest tu niejednokrotnie pisarz, sam akt tworzenia fikcji – jawny, co współgra z przenikającym opowiadacza odczuciem braku. Jedynie bowiem z pozoru świat tej książki cechuje materialne nasycenie, cielesność, zmysłowość; w rzeczywistości jest to przestrzeń wątła, skorodowana, jakby zżerał ją kwas nicości, zaludniały jedynie widma – ludzi, książek, miejsc. Postaci są tu coraz bardziej fantasmagoryczne, coraz jawniej żyją tylko w umyśle pisarza, rzeczywistość patroszy śmierć, wiślański dom powraca we śnie – zawsze pusty, wszyscy już bowiem umarli, bohater zaś wyzna: „zdaje mi się nieraz, że sam już dawno nie żyję”.

Jeśli we wcześniejszych dziełach Pilcha luterańska Wisła majaczyła jak wspomnienie – po części, ale jednak – oczyszczone z bólu, teraz ukazuje się nam rodzina oczadziała lękiem i złością, koszmar rozgrywający się między rodzicami bohatera być może na zawsze naznaczający go niemożnością prawdziwej bliskości. I choć na kartach książki wielokrotnie powraca marzenie mężczyzny o kimś, z kim potrafi związać swoje życie, karmić psy i koty, pić herbatę z sokiem malinowym, a przede wszystkim o kimś, „kto będzie nade mną czuwał i nad kim ja będę czuwał”, to miłość taka się nie spełnia, o wiele zaś mocniej niż budzące uczucie kobiety jest tu obecny szatan – duch rozpaczy i samotności.

Diabeł to stary towarzysz Pilchowych bohaterów – przysiada na skraju ich łóżek, czeka w kącie pokoju, majaczy w cieniu. W książce „Marsz Polonia” (2008) – onirycznie gęstym „poemacie”, zapisującym nasze fantazmaty, „chór zmęczonych głosów”, który „unosi się nad Polską” – zda się on rządzić całą rzeczywistością, a jego ironicznym wcieleniem staje się Beniamin Bezetzny, echo Jerzego Urbana. W czasie stanu wojennego znienawidzony rzecznik prasowy rządu, dziś celebryta, bogacz, gospodarz słynnych bali, na które uczęszczają wszyscy, bowiem „bywanie u Szatana, które wpierw uchodziło za hańbę, stopniowo zaczęło uchodzić za świadectwo pozbawionej uprzedzeń odwagi”. Trafia tu i narrator „Marszu...”, by wśród gości tego współczesnego „Wesela” spotkać Dodę i Matkę Polkę, „ślepego Generała na czele martwej armii” i człowieka obwieszonego fotografiami pomordowanych księży, komunistów i Żydów, kapłanów, którzy zrzucili sutanny i dawnych esbeków...

W barokowej orgii obrazów i głosów dosłyszymy też fragmenty o bardzo osobistej tonacji: „na starość podobno i diabeł się modli, a ja im starszy, tym dalszy od modlitwy? Miałem kryzys, prawdopodobnie był to kryzys terminalny i definitywny, ale nie miałem na mój kryzys języka. Co miałem powiedzieć? Że Boga nie ma? (...) Że wiem: jak zdechnę, nie będzie niczego?”

W opublikowanym niedawno „Dzienniku” (2012) ten sam temat staje się klamrą opowieści. „W minionym roku od narodzenia Chrystusa dwa tysiące i dziewiątym utraciłem wiarę” – mówi Pilch, by 450 stron dalej dopowiedzieć: „wyznawszy (...) na pierwszej stronie utratę wiary w P.B. (...) na ostatniej stronie prostuję tę przykrą pomyłkę i kategorycznie oznajmiam: On jest”. Między tymi zdaniami, między końcem roku 2009 a późną jesienią 2011, znajdziemy zarówno zapisy poświęcone polityce czy literaturze, jak i okruchy najbardziej intymne, jak ten zapis utraty, która jest nie do zniesienia: „zakopać się w bólu, zaszyć się w Wiśle, przepaść w głębi fotela, w pokoju kominkowym, siedzieć nieruchomo, całkowicie nieruchomo, odganiać od siebie myśl o jakimkolwiek ruchu czy geście, o samym ruchu czy geście nie wspominając nawet”. Stanu, gdy jedynie czytanie czy pisanie sprawią, że można na chwilę złapać oddech, że „kra nad głowami nie stopnieje, ale trochę światła przepuszczać zacznie”.

WĘGLOWE ŚWIATŁO

Gdyby w jakiś niedoskonały sposób próbować nakreślić podstawowe napięcie świata książek Jerzego Pilcha, można by zbudować taką oto opozycję.

Z jednej strony pamięć wczesnego dzieciństwa, tyleż prawdziwa, co wymyślona, rozjaśniona, podniesiona w mit. Świat, którego centrum jest olbrzymi stół, piec, kuchnia starego domu w Granatowych Górach, Wiśle, czy jaką inną nazwą opatrzy pisarz to miejsce. Tam toczą się długie rozmowy ludzi, którzy nie zostają sami, bo rytualnie się spotykają, choćby i po to, by kłócić się i narzekać, stamtąd przez okna promieniuje światło w okoliczną noc, tam można zajść wieczorem. Z drugiej – patrosząca duszę codzienność dorosłego; wewnętrzne drżenie, skurcz, głód, który próbuje się zagłuszać seksem albo alkoholem, by zapomnieć, że się żyje, bo życie jest nie do zniesienia. By móc przetrwać – pijąc i pożądając, ale przede wszystkim opowiadając o piciu i pożądaniu, jak Cioran, który dotrwał starości, nieustannie pisząc o pokusie samobójstwa. Trzeba zatem pisać, aby żyć. Pisać, by się nie zabić. By zagłuszyć szept demona.

Ale także i po to, by gubić myśl o śmierci, która coraz wyraźniej zasnuwa horyzont kolejnych książek Pilcha. Przed bohaterem „Wyznań...” wszystko jeszcze stało otworem, bohatera „Marsz Polonia” prześladuje obsesja kurczącego się czasu: „po pięćdziesiątce czas teraźniejszy przestał istnieć, miesiące, które dawniej składały się z czterech tygodni – teraz trwały kilka godzin. Zaczął się pęd niewiarygodny, w listopadzie czerwiec był za pasem, w czerwcu – grudzień. Ledwo przechodził Nowy Rok, była Wielkanoc; lipcowe upały zwiastowały lutowe śniegi; wodór nie nadążał za węglem, węgiel za azotem, azot za tlenem; każdego ranka budziłem się ze ściśniętym sercem i absolutną pewnością, że obojętnie, ile jeszcze będę żył: rok, dwa, dziesięć, czterdzieści, sześćdziesiąt, sto, sto pięćdziesiąt pięć – obojętne ile – śmierć i tak jest tuż-tuż”.

Zaraz potem pojawi się myśl: „stąd szalona pogoń za babami? Chwila rozpinania bluzki na czyichś stromych piersiach jaka jest, taka jest, ale nie jest chwilą strachu przed śmiercią”. Ale też – jeśli nie popadamy teraz w sentymentalizm – czyste pożądanie (czy jest takie?) ustępuje potrzebie bliskości, ciepła: „czułem, że mieszkający we mnie potwór zaczyna zdychać. (...) resztkami cynizmu, ostatkami ironii i pozorami instrumentalizmu maskowałem rozpacz i tęsknotę”. Można byłoby zatem wreszcie unieść miłość, powrócić w dobry czas – sprzed pierwszej ucieczki, pierwszej samotności?

Myśl to niestety zbyt łatwa. Dzieciństwo odsłoniło już swoje koszmary, idylliczna izba zatonęła w przeszłości, pomiędzy bliskimi przeszedł anioł zagłady, a człowiek, którego ukazuje nam Pilch, na jakiś sposób wie, że samotność jest dlań cierpieniem, ale także darem. A przynajmniej, wszystko na to wskazuje, nieprzekraczalnym już sposobem istnienia. „Od dawna nie wychodzę z domu. Od nie wiadomo kiedy nie wychodzę z pokoju. Od lat nie opuszczam własnej czaszki. Nikogo nie ma. Niebo coraz ciemniejsze. Gaśnie węglowe światło twoich włosów. Jestem sam. Odzyskuję ból”. Bądźmy szczerzy: odzyskujemy to, czego pragniemy.

***

Jest takie bycie z autorem, do którego dojrzewa się latami. Gdy nasze dzisiejsze czytanie buduje także pamięć wcześniejszych lektur: tego, jakie podkreślaliśmy zdania, z kim się nimi dzieliliśmy, jak dawne lektury nas zmieniły, zbudowały. Rodzaj (oby prawdziwego!) zrozumienia, jaki kieruje pisarzem namysł, jak rozmawiają z sobą jego dawne i nowe teksty. Sympatia, bliskość czytelnika, którą można chyba nazwać przyjaźnią.

I jest też bliskość rzeczywista, której nie będę tutaj skrywał. Zbliża się wszak czas życzeń: Jurku – wybitnych książek, kolejnych nagród i spełnień. Długich lat. Szczęśliwie zwalniającego czasu, kruszonej kry, dobrego światła.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Ur. 1971 r. Krytyk literacki, pracownik Uniwersytetu Pedagogicznego w Krakowie, sekretarz Międzynarodowej Nagrody Literackiej im. Zbigniewa Herberta, wieloletni redaktor „Tygodnika Powszechnego”. Autor książki „Miłosz. Biografia” (Wydawnictwo Znak,… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 33/2012