Czas przemienienia

Kilkanaście lat wystarczyło, by odmienić twarz Polski. Czuć tu energię, której próżno poszukiwać wsytych ipewnych swego krajach. Sen zimowy minął bez śladu.

27.11.2007

Czyta się kilka minut

 /
/

To było niedługo przed ostatnimi wyborami w pobliżu jednej z największych polskich kopalni, gdzie próbowałem nadstawiać ucha na tzw. głos ludu. Lepiej trafić nie mogłem: w środku dnia, obok baru, trwała gorąca dyskusja pomiędzy inżynierem kopalni a wystrojonymi jak na ślub lewicowymi związkowcami. Mieli czarne skóry i śnieżnobiałe koszule, złote łańcuszki błyszczały na szyjach, błyszczały oczy i żel na włosach. To z pewnością nie była ani pierwsza flaszka ani pierwsze piwo. Otaczał ich już gęsty dymek porządnej popijawy, plątały się języki.

Pal licho, co mówili o polityce, o fałszowaniu wyborów, Rydzyku, Kaczyńskich, Rokicie, Tusku i Unii Europejskiej. Ciekawszy był finał: kiedy odchodziłem, poprosili, żeby nie pisać, że piją wódkę.

- No to może kompromis? Napiszę, że siedzicie przy piwie - zaproponowałem.

Przy piwie też nie. Najlepiej niech napisze, że przy oranżadzie albo soku. O tak: jedzą frytki i piją oranżadę. Bo pić po robocie, w środku tygodnia, no, naprawdę nie wypada, źle to będzie wyglądało w prasie.

Prześladuje mnie ten obrazek. Nie mogę uwierzyć, że dorośli Polacy wstydzą się grzać wódę po robocie, że w najmniej spodziewanym miejscu, w środku przesiąkniętego do spodu gorzałką kraju, usłyszę: "Nie wypada". Że żyjemy w czasach, kiedy zalanie głowy przestaje być nieodłącznym składnikiem normalności.

To dowód na prawdziwy przełom w polskiej mentalności. Jeden z wielu, którego jesteśmy świadkami i który, nie wiedzieć dlaczego, uznajemy za oczywisty. Zmienia się religijność, sposób, w jaki pracujemy, wypoczywamy i pijemy wódkę, inna nowomowa wchodzi w codzienny język. Szarość przeszła do zdecydowanej defensywy, pociągi jeżdżą zazwyczaj planowo.

Można by stworzyć z tych szczegółów polską Księgę Przemian ukazującą, jak długą drogę pokonaliśmy w ciągu niepełnych dwóch dekad. Wbici w siedmiomilowe buty gnamy tak szybko, że gubi się gdzieś świadomość mentalnego przełomu. Jeśli już podejmujemy się buchalterii okresu zmian, łatwiej przychodzi nam odnajdywanie w Polaku postkomunistycznych traum, jakbyśmy wśród starych dekoracji wciąż poruszali się pewniej niż w nowych. W taki sposób skonstruowaliśmy olbrzymią połać polskiej debaty publicznej minionych kilkunastu lat, zapominając, że pomiędzy lustracją, homo sovieticus, pegeerowską biedą, pracoholizmem i bezdomnością w wielkich miastach istnieje w skomplikowanej materii przełomu obszar jaśniejszy.

Taran młodości

Ze zbiorowej pamięci ulatniają się, bądź pozostają w niej jedynie w formie anegdoty, obrazy, które przez dziesięciolecia składały się na Polskę. Właśnie wchodzi w dorosłość pierwsze pokolenie, które pełne półki sklepowe, wszędobylski nadmiar, wolność słowa i powódź pomysłów na życie traktuje jako oczywistość, punkt wyjścia. Opowieści o żelaznym motywie z przedświątecznych dzienników telewizyjnych, informujących dwa razy w roku, że do gdańskiego portu właśnie wpływa, wpłynął bądź za moment wpłynie wypełniony bananami i cytrusami statek, słuchają niczym niegroźnych legend.

Dobrze, jeśli daty się mylą, bo to oznacza, że jakieś daty są. Gorzej, jeśli - tak jak część studentów socjologii, z którymi pracowałem przez ostatnie dwa semestry - piszą w pracach semestralnych o "Polskiej Republice Ludowej" czy "ZOOM-owcach, którzy patrolowali ulice miast w czasie stanu wojennego".

To już inna rasa niż ta, która przysypiała na wykładach dekadę wcześniej. W życie wchodzą z olbrzymią motywacją, przymusem walki o dobrą przyszłość, poczuciem, że ciężka praca jest warunkiem sine qua non sukcesu życiowego. Zaskakująco często piszą "Polska" małą literą. Nie pracują ku chwale ojczyzny, jak ekwilibrystycznie dowodzi Magdalena Miecznicka, która zestawia działalność młodych biznesmenów z działaniami Szarych Szeregów ("Praca w korporacji może spełnić marzenia o bohaterstwie", "Dziennik" 19 sierpnia 2007) - pracują dla siebie i dla swojej prywatnej pomyślności.

Czasy studiów pojmowanych jako przedłużenie młodości, w miarę wygodny pomost, którym bez zbytniego wysiłku przechodzimy w dorosłość, minęły bezpowrotnie. Zamiast tego ciężka praca na uczelni, dwa kierunki jako oczywistość, bezlik zajęć dodatkowych, wykłady, różne ćwiczenia o tej samej godzinie, brak czasu na "nocne Polaków rozmowy", poprzeczka ustawiona bardzo, bardzo wysoko. Cena wyśrubowanych wymagań również bywa wysoka, nie dlatego jednak, że brak czasu, że najmniej odporni płacą za stres kłopotami zdrowotnymi.

Co innego wydaje się ważne: są ludźmi o wąskich specjalizacjach, dysponują znikomą wiedzą ogólną o współczesności i historii najnowszej, bez znajomości podstawowych (podobno) dla zrozumienia tego kraju książek, bez przymusu przejrzenia codziennej gazety i wysłuchania serwisu informacyjnego w radiu. Nie są to najwyraźniej domeny konieczne do sprawnego funkcjonowania w rzeczywistości. Pomiędzy wysepkami umiejętności rozciągają się coraz rozleglejsze obszary niewiedzy. Gdzieś się ta wiedza zagubiła, jakby nie starczało na nią czasu w przerwach pomiędzy kolejnymi egzaminami.

Podczas rozmów ze studentami można zobaczyć, jak spełniają się marzenia kolejnych polskich ministrów edukacji, stawiających sobie za wzór modele zachodnio-

europejskie czy amerykański: matematyk ma się znać na matematyce, geograf na geografii. Student socjologii nie musi znać daty wprowadzenia stanu wojennego, ma również prawo mylić Hannę Krall z Anną Bikont. W polskich realiach, gdzie przez kolejne dekady inteligent miał obowiązek poszerzania swojej wiedzy o obszary wcześniej nieznane, postać studenta sprawnie operującego wyłącznie na wąskiej działce jest zjawiskiem niewątpliwie nowym. Wiedza ogólna przegrywa w starciu z wymogiem skuteczności, pragmatyka zwycięża nad erudycją. Cena przemiany jest wysoka i budzi z pewnością melancholijne westchnienie. Gra toczy się jednak o wielką stawkę. Cóż, że brak im inteligenckiego szlifu, jeśli okażą się wolni od typowych polskich obciążeń: szacunku dla cwaniactwa, przekonania o fundamentalnym znaczeniu powiązań klanowych i towarzyskich dla powodzenia w życiu, pogardy dla pieniędzy i uczciwej pracy.

Koniec snu zimowego

Oto jeszcze inny dowód na niedocenioną przemianę. W 2002 r. słynny niemiecki reporter Wolfgang Buscher szedł pieszo z Berlina do Moskwy. Powstała z tej podróży książka piękna, lecz dla polskiego czytelnika, przyzwyczajonego do myślenia o swoim kraju jak o zjawisku na mapie świata niebywałym, irytująca.

Polski pejzaż w oczach postromantycznego wędrowca z Zachodu jest… nudny. W tym krajobrazie, przypominającym wielki plac budowy, wszystko już zostało postanowione - tu hurtownia, tam supermarkety, remonty, nowe drogi, kraj pospiesznie doszlusowujący do zachodnich standardów. Polska jest "czystym tranzytem", traci cały swój mistyczny powab, znika z niej tak miła oku zachodniego turysty egzotyka. Ot, taki sobie kraj jak inne, coraz bardziej podobny do zamożnych krajobrazów zachodnich, z fabrykami zbudowanymi z modułów i bezlikiem stacji benzynowych. Buscher bezskutecznie wypatruje wschodniej tajemnicy, lecz nie potrafi jej odnaleźć. Uciekła gdzieś dalej, w Poznaniu mówią, że można ją jeszcze złapać za Białymstokiem, w Białymstoku okazuje się, że na Białorusi. Zamiast spokoju, snu, spowolnienia i ciszy znajduje miejsce, które tętni energią. "Przechodziłem przez rzeczywistość, która była jednym wielkim marketem budowlanym. Wielką hurtownią kafelków, mebli, jednym wielkim salonem samochodowym. Naraz cała Polska kupowała nowe meble, tapetowała, kładła kafelki, motoryzowała się na nowo. Mijaliśmy się nawzajem, ja i ona, chciałem ją jak najprędzej mieć już za sobą i tak szybko, jak tylko możliwe, dotrzeć dalej na wschód. Polska poruszała się po przeciwnym pasie, biegła na zachód" - pisze.

Dokonaliśmy więc wyboru, ale jego ceną jest m.in. irytująca urawniłowka pejzażu, coraz częstsze poczucie, że za wygodę i komfort płacimy szybką homogenizacją. Rzeczywiście, są już miejsca na mapie kraju, w których niewrażliwy na mikrosubtelności podróżnik traci rozeznanie, czy przejeżdża przez Polskę, Węgry, Czechy czy Niemcy. Pośpiech, z jakim nadrabiamy opóźnienia, podszyty jest porażającą wręcz tandetą. Monochromatyczną rzeczywistość PRL-u zastąpiły jarmarczna nadjaskrawość, bezguście, blichtr, quasi-estetyka narodu, który rozbudzone aspiracje realizuje w karykaturalny sposób, za pomocą prowizorki, second handu i najtańszych materiałów budowlanych.

Jednak Buscher nie dostrzega drugiej strony medalu. Trudno nie odczuwać satysfakcji na widok narodu, który pracuje na swój dobrobyt jak opętany. Nowa sytuacja wyzwoliła w Polakach niespotykane pokłady energii, co wcale nie jest oczywiste, jeśli zerknąć na Słowację czy wschodnie landy Niemiec. Kilkanaście lat wystarczyło, by odmienić twarz Polski. Czuć tu energię, której próżno poszukiwać w sytych i pewnych swego krajach. Sen zimowy minął bez śladu, Polska, przez jaką wędruje słynny reporter, w niczym nie przypomina krainy beznadziei z tekstów innego niemieckiego pisarza, Hansa Magnusa Enzensbergera, 20 lat temu opisującego w zbiorze esejów "Czechy nad morzem" zimny kraj, który lepi się od szarości i beznadziei. Rok 1986, noc z soboty na niedzielę w centrum Warszawy, pustka na ulicach. "W hotelowym hallu unosi się dość podły hautgout. W międzynarodowych karawanserajach bloku wschodniego koegzystencja ujawnia swe najbardziej podejrzane oblicze. Z niemałym trudem zabiega się o zachowanie pozorów luksusu, ale dywany są wystrzępione, a obicia foteli lepkie od brudu. Mali, tłuści bonzowie w mysioszarych, o wiele za dużych garniturach i dławiących ich pod szyją krawatach z bistoru śpieszą na Międzynarodowe Spotkanie Socjalistycznej Prasy Młodzieżowej". To jeden z najcelniejszych i najbardziej bolesnych zapisów polskiej rzeczywistości połowy lat 80.

Z porównania tych dwóch książek wyłania się olbrzymi, widziany oczami obcokrajowców skok.

Społeczeństwo się najadło

Trawa cytrynowa mielona, hiszpańska kiełbasa chorizo i francuska auvergne, ajwar pikantny lub łagodny, racze mięso w oliwie zaprawionej suto ziołami. Suszona wołowina z Ameryki. Kindziuk - niby nasz, a jednak ekstrawagancki. Na deser awokado na milion sposobów, a może liczi w piekielnie słodkiej zalewie? Takie delikatesy można kupić dziś w każdym szanującym się sklepie spożywczym.

Niepostrzeżenie przekroczyliśmy kulinarny Rubikon i uzyskały one status produktów oczywistych, może nie tak oczywistych jak chleb baltonowski i kiszone ogórki, ale dostępnych na wyciągnięcie umęczonej ręki przedstawiciela klasy średniej. Weźmy szynkę parmeńską: nie tak dawno już sama jej obecność na ladzie dawała gwarancję, że sklep ma status przybytku luksusowego. A teraz? Teraz szynka parmeńska jakoś zamilkła, skuliła się w kącie wśród innych wędlin. Nie jest już wyzwaniem.

- Jest podaż, pewnie jest i popyt - podpowiada szatan liberalizmu. - Ktoś musi kupować pałeczki do sushi, grzyby o fantazyjnych kształtach i fikuśne makarony, ktoś nabywa egzotyczne chipsy, tahinę i alkohole z Sajgonu.

Naród więc nam się rozwija kulinarnie i nie dość na tym, najwyraźniej ma na ten rozwój pieniądze. Chorizo nadal kosztuje cztery razy więcej niż blada jak śmierć Szynka Babuni. Również wszystkie te słoiczki z Indochin i papryczki z nadzieniem serowym wydają się cokolwiek drogie, a jednak ktoś je kupuje. To jest kolejny niezbity dowód, że przybywa nam pieniędzy, że minął już pierwszy etap zaspokajania głodu i wyposzczone po pięćdziesięciu latach planowych niedoborów brzuchy trochę się wypełniły.

Jeżeli sądzić po rosnących powierzchniach półek z towarami egzotycznymi, zaczęliśmy kombinować kulinarnie, znajdować przyjemność w poszukiwaniach nowych smaków, kuchennych próbach i kolacjach wykraczających poza, nie przeczę, smakowitą miskę ryżu z jabłkami, sałatkę wielowarzywną albo jajka nadziewane pieczarkami. Wiedza niegdyś tajemna - że makaron można łączyć z roztopionym serem pleśniowym (od kiedy to właściwie Polacy kupują sery pleśniowe?), że pospolita cieciorka skrzyżowana z tahiną daje fantastyczny humus, że istnieje ocet balsamiczny w setkach odmian, a ricotta z odrobiną żelatyny na deser jest równie smaczna jak nasz kochany śmietanowiec - teraz zstąpiła do ludu.

Ten cios dla kultury ziemniaka, wódki, kotleta schabowego i kapusty kiszonej zmienia nie tylko perystaltykę jelit, ale też nasze głowy. Można wyjść do prawdziwej restauracji i nie jest to decyzja związana z kolejnym upokorzeniem. W restauracji podadzą nie tylko kotlet pożarski i kurczaka z frytkami. Nie trzeba kupować konsumpcji do piwa. Świat jakby odrobinę się prostuje i brakujące elementy układanki z trudem trafiają na sobie właściwe miejsca. A przecież bywało inaczej. Jeszcze raz Enzensberger o Warszawie: "Restauracje są rzadkością, poza tym wcześnie zamykają. »Szanghaj« to niegościnna hala, po której hulają przeciągi; oświetlenie jest mdłe, jedzenie letnie, chińskich potraw brak; nieliczni goście śpieszą się, by czym prędzej wrócić do domu"; o Łomży: "w sklepie rybnym tylko zgniły zapach przypomina o towarze, a na konserwy, które piętrzą się na półce, nikt nie ma ochoty".

Jeszcze chwila hossy

Mnie również coraz trudniej uwierzyć w tamten świat, choć jego finisz zapamiętałem całkiem nieźle. Czy aby na pewno istniał kraj bez reklam, dobrego wina i rukoli, za to z kolejkami? Czy w okolicy godziny 13. pod blaszakiem na moim osiedlu pojawiali się rozdygotani mężczyźni? Czy dobrze pamiętam, że oczy wychodziły mi na wierzch na widok kolorowych pudełek po papierosach i puszek po piwie? A ten obrazek z początku lat 90., kiedy idziemy z przyjacielem, podrostki, na skróty do zakładu mojej matki i na dzikiej łączce za halami fabrycznymi widzimy pokot kilkunastu mężczyzn w nieprzytomnym śnie, wokół słoiki po wiśniach na spirytusie? Było coś czy raczej się przywidziało? Brzmi to wszystko po prawie 20 latach jak niegroźne bajki, dobre podczas spotkań wspominkowych. Choć wystarczy podróż na niedaleki wschód, by przekonać się o żywotności tamtych doświadczeń.

Oczywista wydaje się wątpliwość, czy polskie przemiany ostatnich lat mają charakter głębszy. Tak, niewątpliwie nałożyliśmy na tutejszy smutek karnawałową maskę. Gdybym jednak miał do wyboru kraj śmiertelnej melancholii i kraj, w którym kryje się ona pod sztucznym uśmiechem, wybrałbym bez wahania ten drugi.

Załóżmy nawet, że przemiany są powierzchowne, że zdzierają jedynie naskórek, nie wpływając na rdzeń duchowości polskiej - sfrustrowany, niesamodzielny, pełen resentymentów i zahamowań. Dają jednak nadzieję, że rozpadnie się w końcu na kawałki odstręczająca polska gęba, niezadowolona, agresywna,

z grymasem wiecznego żalu do świata, gęba miłośnika traum i rytualnych samookaleczeń.

Co na jej miejsce? Prawdopodobnie twarz dobrze odżywionego Europejczyka, przedstawiciela klasy średniej, profesjonalisty, jednocześnie syta i przemęczona pracą. Jeszcze chwila hossy i sprzyjających wiatrów geopolitycznych, a obudzimy się w uładzonym, nudnym jak należy pejzażu, w wyremontowanych wnętrzach, nasyceni telewizorami, podróżami, dobrym jedzeniem. Zamiast "nocnych Polaków rozmów" będziemy wykupywać sesje u psychoanalityka.

Choć trudno sobie wyobrazić, by tęsknota za mitycznym czasem, kiedy człowiek po robocie mógł zalać się w trupa, kiedykolwiek zniknęła w nas do reszty.

Korzystałem z: Hans Magnus Enzensberger: "Czechy nad morzem i inne eseje", przeł. Andrzej Kopacki, wyd. Peon Piąty 1992;

Wolfgang Buscher, "Berlin - Moskwa, podróż na piechotę", przeł. Renata Makarska, wyd. Czarne 2004.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Dziennikarz, reportażysta, pisarz, ekolog. Przez wiele lat w „Tygodniku Powszechnym”, obecnie redaktor naczelny krakowskiego oddziału „Gazety Wyborczej”. Laureat Nagrody im. Kapuścińskiego 2015. Za reportaż „Przez dotyk” otrzymał nagrodę w konkursie… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 48/2007