Czapka niewidka

Bohaterom afer wydawało się, że realna jest tylko telewizja, a to, co dzieje się w rzeczywistym świecie, niewiele się liczy, bo na ten świat nikt nie patrzy. Realne było to, co zapisano na nośniku elektronicznym, same fakty nie miały znaczenia.

03.01.2007

Czyta się kilka minut

Nad naszymi głowami otwarła się puszka Pandory. Afera goni aferę. Młodzież Wszechpolska bawi się w faszystów, firma farmaceutyczna myli naklejki na lekarstwach i pacjenci nagle umierają pod rękami lekarzy... Poseł Stanisław Łyżwiński jest oskarżony o wymuszanie usług seksualnych od byłej asystentki, były poseł Jan Bestry o to, że jako kolejarz molestował pasażerkę w pociągu nocnym. Dwoje policjantów ginie w wypadku, bo przemęczeni pracą musieli wieźć na rozkaz szefa jego pijanego kolegę do innego miasta. Renata Beger nagrywa polityków PiS, którzy starają się ją skaperować do swojej partii. Adam Michnik z Aleksandrem Gudzowatym umawiają się na złamanie prawa dziennikarskiego, co nagrywa ochroniarz jednego z nich. Prasa bije na alarm - "to smród i szambo" - i pyta nas retorycznie, "dlaczego upadliśmy tak nisko?".

Przypomniał mi się humor rysunkowy z "Playboya", dla porządku dodam, że z czasów młodości. Dwoje dzieci siedzi w samochodzie i patrzy przez otwarte okno na zewnątrz. Ojciec wymienia koło i zafrasowany wyjaśnia: "To niemożliwe, nie można zmienić kanału. To jest realne. Rozumiecie?". Dzieci mają smutne miny. Tak jak bohaterowie wyliczonych afer. Im też się wydawało, że realna jest tylko telewizja, a co dzieje się w rzeczywistym świecie, niewiele się liczy, bo na ten świat nikt nie patrzy. To taki nowy heglizm. Dla Hegla realne było to, co rozumne, dla postheglistów realne jest to, co zapisano na nośniku elektronicznym. Same fakty nie mają znaczenia. Najpierw zachodzą, potem znikają, czyli jakby ich wcale nie było. Trzeba się pilnować, gdy w pobliżu jest kamera, magnetofon lub zaufany szpieg przeciwnika. Jeśli nie ma świadków, nie ma zagrożenia i nie obowiązują żadne reguły. Wolno robić, co się chce. Niby żyjemy w zwykłym realnym świecie, ale możemy się w nim czuć jak w czapce niewidce. Dopiero gdy ktoś nas podejdzie, przechytrzy, sfotografuje podstępnie, zmusi do wyznań, nagrywając każde słowo, świat staje się realny. Żyjemy w świecie rządzonym przez paparazzi.

W tej naiwnej postawie unikania realności jest coś beztroskiego i lekkomyślnego, coś, co niemal skłania do machnięcia ręką. Ale z drugiej strony ta postawa zdradza chorobliwą pewność siebie, dowodzi braku trwałych zasad postępowania, ujawnia pogardę dla nieszczęśników, którzy nie potrafią gromadzić dowodów procesowych. Skąd się ona wzięła i dlaczego jest teraz tak popularna? Musi się coś dziać pod powierzchnią życia społecznego, skoro tak wielu ludzi chce innych okpić, oszukać, wyzbywa się rozsądku i odpowiedzialności. Mam w tej sprawie dość zdecydowany pogląd.

Tu działa wiele przyczyn naraz i tak składają swe siły, że trudno je dostrzec lub pohamować: zmęczenie codziennością, dążenie do sukcesu, rozczarowanie do polityki, brak jasnego poczucia, co jest prywatne, a co publiczne, wolność prasy, nieodróżnianie hipokryzji od roztropności, przekonanie o powszechnej demoralizacji świata, plebejskie upodobanie do promowania samego siebie, postmodernistyczna wiara, że prawda skończyła się z Oświeceniem. Najbardziej smutne jest to, że przeciwko tym skoncentrowanym tendencjom działa tylko jeden słabiutki motyw - poczucie przyzwoitości. Niby działa, ale coraz wyraźniej przegrywa.

Prywatne i publiczne

Niedopuszczalne są jawne dysproporcje. Prezydent Lech Kaczyński, jak teraz się okazuje, ma dość niewyparzony język. Ja to nawet lubię. Niegdyś natrętowi powiedział "spieprzaj dziadu", teraz dziennikarkę nazwał "małpą w czerwonym". To tylko gafy i dowody nieopanowania, które dla życia publicznego nie powinny mieć najmniejszego znaczenia. Ale z małej sprawy robi się wielka, jeśli rzecznik prezydenta bagatelizuje takie błędy. Nie wolno mówić jednym tchem, że prezydent przeprosił, więc o gafie nie można wspominać, a na dodatek gafy od początku nie było, bo przecież - tak twierdzi pani rzecznik, znając nas widać lepiej niż my sami - wielokrotnie wykrzykujemy do kogoś słowa: "ja cię zabiję", choć wcale nie mamy zamiaru tego zrobić, lecz po prostu używamy emocjonalnego języka.

No i masz babo placek. Dwa tłumaczenia to gorzej niż żadne. Albo gafa była, albo jej nie było. Jeśli była, to trzeba przeprosić i trzymać się wersji, że prezydent popełnił błąd. Jeśli gafy nie było, bo rzekomo wszyscy sobie wymyślamy jak popadnie, po co przeprosiny prezydenta? Pani rzecznik bierze nas za ludzi, którym każdą bajkę można wcisnąć, a jeszcze lepiej dwie. To nie afera, ale dowód tej samej niefrasobliwości, którą popisują się aferzyści.

Wracam jednak do dysproporcji. Jeśli wolno prezydentowi porównać dziennikarkę do małpy, dlaczego bezdomny na dworcu nie ma prawa nawymyślać prezydentowi pod jego nieobecność? Czy chcemy mieć system prawa, w którym wysoki urzędnik mówi, co mu się podoba, bo jeśli mówi szeptem, jego wypowiedź jest prywatna, a pan Hubert z dworca będzie stawać przed sądem za obrazę majestatu, ponieważ mówi na głos i jest pijany? Takie odróżnienie wydaje mi się zdecydowanie błędne.

W życiu społecznym potrzebny jest podział na sferę prywatną i publiczną. Ale z pewnością różnica ta nie polega na tym, że konferencja prasowa głowy państwa to rozmowa prywatna, ponieważ przewidziano wstęp tylko za zaproszeniami, a sprzeczka między policjantem i bezdomnym na dworcu to rozmowa publiczna, bo każdy może się do niej przyłączyć. Niestety, nie bardzo szanujemy to odróżnienie i stąd kłopoty.

Strefa prywatna wyznaczona jest przez przestrzeń, która do kogoś należy i która zobowiązuje do określonego postępowania. Do kościoła mężczyźni wchodzą bez czapki, do meczetu bez butów. Do szkoły i biura nie mają wstępu akwizytorzy, choćby chcieli sprzedać najlepszy towar, bo na drzwiach jest napisane, że nie wolno im wchodzić. Na wyższej uczelni nie mogą przebywać osoby nadpobudliwe, które nie potrafią usiedzieć podczas wykładu, i w tej sprawie decyduje wykładowca. Każda instytucja rządzi się swoimi prawami i tak określa zasady prywatności, jak uzna za stosowne. W biurach Toyoty wolno wyśmiewać się z Hondy, i odwrotnie. W kościele każdego wyznania wolno twierdzić, że ono najlepiej prowadzi do nieba, a innym gorzej się ta rola udaje. W swoim gronie i na swoim terenie homoseksualiści mają prawo kpić z upodobań heteroseksualistów i odwrotnie. Ale na otwartej przestrzeni, na ulicy i w miejscach publicznych, w powszechnie dostępnych publikacjach i telewizji nie wolno pozwalać sobie na tendencyjne uwagi. To jest jedyny rozsądny sens poprawności politycznej - żądanie, by przestrzeń publiczna była prawdziwie wspólna, by każdy czuł się w jej obrębie równie dobrze jak pozostali, dopóki nie łamie prawa i obyczajów. Dlatego w obrębie przestrzeni publicznej trzeba trzymać język za zębami, a kiedy to konieczne, wybierać nudny język dyplomatyczny. Inaczej zaczyna się afera.

Hipokryzja i nieroztropność

W przestrzeni prywatnej chcielibyśmy jednak mieć pełną swobodę wyrażania uczuć i przekonań. Niestety, ta przestrzeń się kurczy i coraz rzadziej stanowi gwarancję poufności. Przekonali się o tym rozmówcy pani Beger i sam pan Michnik. Nieostrożne wypowiedzi nagrano i ujawniono. To nieprzyjemna zmiana obyczajowości. Nie lubimy ludzi, którzy do wiadomości publicznej podają opinie wypowiedziane podczas prywatnej rozmowy, prowadzonej rzekomo w cztery oczy. Jednak spokój i szczęście są dziś przewidziane tylko dla ostrożnych. Trzeba pamiętać, że do wódki siada się tylko z dobrymi znajomymi, a nie z kolegą kolegi, i że w świecie powszechnego podsłuchiwania i podglądania za hipokryzję, choć to dość powszechna przywara, płaci się wysoką cenę. Zatem roztropny człowiek nie otwiera serca przy każdej okazji i trochę się dusi.

Gdy prywatność się kurczy, dyskrecja przestaje być cnotą. Teraz plotkowanie staje się zaletą, a ujawnianie dyskredytujących informacji jest traktowane jak walka o prawdę. Ta kwestia nabiera szczególnego znaczenia w związku z działaniem IPN. Wielu domaga się ujawnienia "pełnej prawdy" o donosicielach, tchórzach i kunktatorach z czasów komunizmu. Nie rozumieją przy tym argumentu, że z konieczności trzeba będzie popełnić olbrzymią liczbę niedyskrecji, ujawniając nieznane dotąd fakty, i że ograniczona już sfera prywatności skurczy się jeszcze bardziej. Wszystko zostanie wyciągnięte na światło dzienne. Przede wszystkim, że w czasach komunizmu było wiele hipokryzji i nieroztropności. Jedni zbyt łatwo udawali, że system im się podoba, inni zbyt śmiało mówili, że nie mogą go ścierpieć, i że podobnie czuje wielu ich przyjaciół. Hipokryci łatwiej się adaptowali. Nierozważni niepotrzebnie narażali przyjaciół. Kto był gorszy? Tego po prostu nie da się już dziś ustalić. Pojawią się zatem jakieś zastępcze tematy i skandale.

To prawda, że zdrajców, donosicieli i dręczycieli warto ujawnić i osądzić. Ale wystawianie świadectwa moralności każdemu, kto przez co najmniej pięć dorosłych lat żył w komunizmie, jest pomysłem absurdalnym. Jego efektem może być tylko dalsze osłabianie szacunku dla prywatności i nowe afery. Mieliśmy ich przedsmak w związku z oskarżeniem Zyty Gilowskiej o współpracę z SB. Ostatecznie status pani wicepremier określono jako "osobowe źródło informacji", czyli ani szpieg, ani człowiek całkiem porządny. Jej rzekoma wina polegała na tym, że sądząc, iż jest w sferze prywatnej, mówiła otwarcie, co myśli, i tym samym postąpiła nieroztropnie, bo od chwili, gdy nieopodal znalazł się agent SB pilnie podsłuchujący rozmowy, znajdowała się w sferze publicznej, a nie prywatnej. Przy takim rozumieniu "nieroztropnego gadulstwa" i tak hipokrytycznie określonej winie, obciążonych skazą "źródła informacji" może się znaleźć wielu. I znów będziemy słyszeć, że grzęźniemy w smrodzie i szambie.

Niejednoznaczność i mętniactwo

Najbardziej dziwne w ostatnich aferach jest to, że uwaga mediów skupia się nie na odtworzeniu istotnych faktów - ich rekonstrukcję pozostawia się prokuraturze - tylko na pożądanych i oczekiwanych konsekwencjach nadużyć. Przed ustaleniem faktów stawia się pytania, kogo i jak ukarać, kogo zawiesić w funkcjach i czy na zawsze, komu wybaczać i pod jakimi warunkami. Zamiast zrozumieć, co się naprawdę stało, oglądamy teatr winy i odkupienia. W aferze Rywina nie dowiedzieliśmy się, kto był w "grupie trzymającej władzę" i czy rzeczywiście ktoś chciał wyciągnąć grube pieniądze z Agory. Może to był blef. Może jakaś prowokacja.

Podobne niejasności wiążą się z dymisją arcybiskupa Juliusza Paetza. Gdy pierwsze pogłoski o jego niewłaściwym stylu życia dotarły do opinii publicznej, grono szanowanych obywateli z Poznania zapewniało, że wszelkie pomówienia tego typu muszą być fałszywe. Takie poręczenie od początku brzmiało niepoważnie, bo było oczywiste, że poręczyciele nie mogli mieć żadnej wiedzy na temat prywatnego życia hierarchy. Z ich zapewnień wynikało jedynie, że nie dopuszczą do skandalu, bez względu na konsekwencje, i będą bronić arcybiskupa bez względu na to, jak on postępował. Kleryków, którzy zarzucali mu molestowanie, uznano za histeryków i osoby skłonne machinacjami osłabić autorytet Kościoła. W końcu jednak podjęto tajne badanie i abp Paetz został zdjęty z urzędu. Nigdy jednak nie dowiedzieliśmy się, na czym polegały jego winy.

Kolejna afera w powietrzu, to sprawa gen. Wojciecha Jaruzelskiego i omawiana w mediach propozycja odebrania mu stopnia oficerskiego. Przypomnę, że już mu odebrano pomyłkowo nadane odznaczenie, teraz ma być zdegradowany, co jest decyzją drastyczną, którą chyba źle by przyjęto w wojsku. Przede wszystkim jednak, nie jestem w stanie pojąć, po co komu nowa afera? W oparciu o jakie oskarżenie ma się dokonać degradacja? Zapewne chodzi o wprowadzenie stanu wojennego, czyli o zamach stanu. Za mało mam informacji, by argumentować w oparciu o twarde fakty. Ale mam wrażenie, że nikt nie zna odpowiedzi na najistotniejsze pytanie - co zrobiliby sowieccy dowódcy, gdyby Jaruzelski nie wprowadził stanu wojennego? Pamiętam swoją nienawiść do generała w owym czasie i silne przekonanie, że można było ten konflikt inaczej rozegrać, prowadząc do jakiegoś cichego podziału władzy z "Solidarnością". Czy jednak nie tak właśnie ta sprawa ostatecznie się zakończyła?

Poświęcenie i pragmatyzm

Czy wielkiej liczbie afer sprzyja klimat polityczny? To chyba oczywiste, skoro w wielu z nich głównymi bohaterami są politycy. Kto wierzy faktom, a nie słowom, miał już czas zorientować się, że obietnica stworzenia moralnej IV Rzeczypospolitej to pobożne życzenie, którego spełnienia nic na razie nie wróży. Oprócz nadwornych wróżbitów. Ale inna sprawa wydaje mi się ważniejsza - kwestia kompromisu. Jeśli gen. Jaruzelski mógł robić rzeczy kontrowersyjne, czemu bracia Kaczyńscy nie mieliby korzystać z podobnego przywileju? Zgoda. Może nie powinniśmy im patrzeć na ręce, tylko przyjąć, że chcą dobrze, a afery to po części uboczny produkt ich starań o stworzenie silnego i jednolitego rządu. Czy jednak przy takim rozwiązaniu poświęcenie dla kompromisu nie poszłoby zbyt daleko?

W LPR mamy skandal ze swastykami, w Samoobronie molestowanie seksualne. Jaki jest pożytek polityczny z tych partii w rządzie? Odpowiedź jest prosta. Te partie nie mają znaczącego poparcia społecznego i znalazły się w koalicji tylko na skutek politycznych kalkulacji premiera, który chce mieć stałą większość w Sejmie, i nie kryje, że LPR i Samoobrona służą tylko temu, by rząd mógł sterować Sejmem. Nikt się jednak nie oburza i nie mówi, że jest to życzenie głęboko niedemokratyczne, niezgodne z samą istotą rządów reprezentatywnych i że jest to próba umocnienia "fałszywej demokracji" (zgodnie z terminologią Johna Stuarta Milla).

Parlament istnieje po to, by nie dopuścić tyranii, czyli rządów niemających przeciwstawienia i przeciwwagi. Tymczasem PiS robi wszystko, by nie mieć przeciwstawienia i przeciwwagi, tylko by każde życzenie rządzącej koalicji dało się przepchnąć przy użyciu gwarantowanej większości głosów. To oczekiwanie zakłada z góry, że PiS w każdej istotnej dla siebie sprawie będzie głosować jako całość i że koalicjanci na żądanie zrobią dokładnie to samo albo stracą stołki i wpływy. Nie dostrzegamy, że ta strategia jest nadużyciem władzy, bo pozbawia parlament jego zasadniczej konstytucyjnej funkcji reprezentowania woli narodu. Gwarantowana koalicja spełnia jedynie wolę premiera i realizuje jego plany polityczne. Nie byłoby jeszcze tak źle, gdybyśmy te plany znali i gdyby budziły one wyraźną społeczną aprobatę. Plany są jednak niejasne, a w kwestiach weryfikowalnych, np. takich jak wielkość administracji państwowej, deklaracja, czyli tzw. tanie państwo, nie pokrywa się z decyzją - zamiarem zatrudnienia kilku tysięcy zależnych od rządu urzędników.

Wmówiono nam jakoś mimochodem, że rządy mniejszościowe są złe, bo są słabe, że rozdzielony między wiele partii parlament nie będzie w stanie przyjąć żadnej uchwały, bo każda partia będzie forsować własny program. Nie podzielam tych obaw, może dlatego, że moim zdaniem ustaw jest już za dużo, a nie za mało. Parlament ze stałą większością wydaje mi się niebezpieczny, ponieważ jest za silny i może narzucać decyzje, nie negocjując z nikim postanowień. Wolę parlament słaby, który wprawdzie trwoni wiele czasu na debaty niezakończone żadną uchwałą, ale gdy już podejmuje jakąś decyzję w niesprzyjających warunkach, za jej przyjęciem opowiadają się ludzie o różnych poglądach i interesach. Jest wtedy duża szansa, że taka decyzja jest słuszna - tak jak to widzieliśmy ostatnio w sprawie roszczeń Pruskiego Powiernictwa, które spotkały się ze zdecydowanym międzypartyjnym odporem. Chętnie bym więc poświęcił silną większość w parlamencie i pragmatyczną sprawność koalicji dla zasady wiernego spełniania woli obywateli reprezentowanych przez różne partie w parlamencie.

***

Czy tak poprawiona demokracja miałaby mniejszą skłonność do generowania afer politycznych? Myślę, że tak. Dobre instytucje usuwają ze swych szeregów ludzi złych, a przyciągają uczciwych, rzetelnych, prawdomównych i odpornych na propagandę. Inaczej w ogóle trudno byłoby ich znaleźć, bo, jak pisał Artur Schopenhauer: "Kto oczekuje, że w świecie diabły będą nosiły rogi, a błazny dzwonki, ten zawsze stanie się ich łupem lub igraszką" ("Aforyzmy": 213).

Jacek Hołówka (ur. 1943 we Lwowie) jest filozofem i etykiem. Wykłada w Instytucie Filozofii Uniwersytetu Warszawskiego i w Pedagogium - Wyższej Szkole Pedagogiki Resocjalizacyjnej, zajmuje się filozofią analityczną i filozofią moralności. Wydał książkę "Etyka w działaniu"; jest redaktorem naczelnym "Przeglądu Filozoficznego".

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
79,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 53/2006