Lincze i wendeta

Skąd się biorą samosądy? Sądzimy, że główną przyczyną jest opieszałość policji i niedowład instytucji państwowych. Tę prawdę przyjmujemy na zdrowy rozum. Tylko w stanie natury, czyli w sytuacji, gdy nie istnieją instytucje państwowe, każdy sam musi dbać o własne bezpieczeństwo i sam wymierza przestępcom sprawiedliwość. W społeczeństwie posiadającym rząd i policję samosądy są niedopuszczalne. Dlaczego więc nie znikają?.

14.08.2005

Czyta się kilka minut

 /
/

Na warmińskiej wsi zdesperowani mężczyźni pobili sztachetami i kołkami lokalnego tyrana. Ten człowiek ponad połowę życia spędził w więzieniu. Tam był spokojny i posłuszny, a więc za dobre sprawowanie szybko go wypuszczano. Wtedy znów stawał się brutalny i bezczelny. Ściągał haracze, panoszył się, napadał, zastraszał i okaleczał. Całą okolicę chciał wtrącić do stanu natury, w którym czuł się panem życia i śmierci swoich sąsiadów. Wołano na pomoc policję. Ale policja, jeśli wierzyć prasie, znudziła się łapaniem rzezimieszka, którego nikt nie potrafił zsocjalizować ani skutecznie izolować. Policja ma tysiące takich bandytów na głowie i nie ma dla nich wszystkich czasu. Natomiast każdy z bandytów ma tyle czasu, ile chce, na pastwienie się nad najbliższymi. Na zmianę, żyje z rozboju i przycicha; chowa się na parę dni i znów atakuje. Trudno oddelegować oddział policji do prowadzenia permanentnej wojny z każdym bandytą. Musi być lepszy sposób, ale jaki?

Gdy nikt na czas nie podsunie dobrego pomysłu, zaczynają działać złe pomysły. Ludzie sami się bronią. Z przesadą i chaotycznie, bo w sposób nieprzewidywalny i skryty byli atakowani przez bandytę. Ich desperacja nie usprawiedliwia linczu, ale każe poważnie zastanowić się nad jego przyczynami i przebiegiem. Społeczeństwo liberalne, w którym żyjemy, ma zbyt miękkie serce dla bandytów. Każdemu z nich daje szansę, każdemu przyznaje uprawnienia, a od ofiar żąda nieskończonej cierpliwości i nieskończonego zaufania do państwa. To wysokie wymaganie w okolicy, do której państwo w ogóle nie dociera.

Monopol przemocy

Tylko w jeden sposób można opuścić stan natury - pisał Tomasz Hobbes - przez powołanie do życia “ciała politycznego."

I dodawał, że nie ma większego znaczenia, w jakich okolicznościach to ciało zostanie stworzone. Władca może być wybrany na naradzie wojennej, może być potomkiem rządzącego rodu, może podbić siłą ludność pozbawioną wcześniej silnej, monopolistycznej władzy. Liczy się sam fakt zdobycia przewagi, i kto ją posiada, ma do niej pełne prawo - might is right. Państwo pełni funkcję monopolisty w stosowaniu przemocy i nie musi się tłumaczyć, skąd to prawo się bierze. Miecz suwerena jest ostateczną siłą, z którą liczyć się musi każdy poddany lub każdy obywatel. Zatem nikomu nie wolno zarzucać suwerenowi, że zdobył władzę podstępem, okrutnie rozprawił się z przeciwnikami lub napadł na łagodnych i pokojowo nastrojonych sąsiadów. Jeśli mógł to zrobić, to musiał tak zrobić. Siła nie może pozostać bezczynna. Kto ma przewagę, musi ją wykorzystać. W przeciwnym razie stanowi dla nich nieprzewidywalne i nieobliczalne zagrożenie. Zjednoczą się przeciw niemu, by zastosować atak prewencyjny.

W Polsce bardzo nie lubimy tej filozofii i niemal skazaliśmy ją na nieistnienie. Hobbes jest dla nas nieokrzesanym barbarzyńcą, który nie liczy się z prawami natury (choć nimi się zajmował), powszechną moralnością (o której miał trzeźwą choć nienajlepszą opinię), zaraźliwym przykładem miłości bliźniego (bo w tę epidemię kompletnie nie wierzył) i ustaleniami prawa międzynarodowego (których wtedy nie było). Tak go widzimy w pierwszym zbliżeniu. Czemu był zawsze po stronie ciemnych sił Mordoru? Z najbardziej trywialnego powodu - bo siła to siła, a kto ma możność narzucenia swej władzy innym, powinien to zrobić. Kto się z tym nie godzi i ma lepsze propozycje dla ludzkości, niech nie liczy na naturalną atrakcyjność swoich idei i niech nie zbiera zwolenników w otwartej debacie. Niechaj cichcem znajdzie sobie sojuszników i narzuci swe pomysły całemu światu. Tylko jeśli tak zrobi, musi pamiętać, jak trudne zadanie bierze na siebie. Cały świat ma wyprowadzić ze stanu natury, narzucić mu prawo i porządek, ukształtować społeczeństwo w “ciało polityczne". Rządzić powinien namową i karą, stosując sankcje prawne i napominania religijne. Jeśli zaniedba tych obowiązków, wszystkich naraża na niepotrzebne wyrzeczenia i ustępstwa. Staje się uzurpatorem, który tylko udaje suwerena, tyranem, który wszystkich wyprowadził w pole. Skończy na szafocie.

Ta przykra filozofia nie pasuje do naszych czasów. Dziś nie można wyobrazić sobie systemu politycznego bez poddającej się racjonalnemu badaniu legitymizacji. Tyrański styl rządów praktykowany przez reżimy totalitarne nauczył nas, że might is not right. Mamy prawo być dumni z tego, że potrafimy uwzględniać czynniki, które dla Hobbesa byłyby tylko złudzeniem. Widocznie żyjemy w innym, lepszym świecie. Ale czy jednocześnie przestaliśmy dostrzegać, że Hobbes też ma rację, że jego filozofia, choć gorzka, jest trzeźwa i pozbawiona niebezpiecznych naiwności? Czy widzimy tak jasno jak trzeba, że państwa nie można mieć do połowy, że największym zagrożeniem dla porządku publicznego jest indolencja i chwiejność władzy, kunktatorstwo i korupcja, gra pozorów obliczona na naiwność mediów i wyborców? Jeśli tego nie widzimy, to czeka nas bolesna lekcja. Przypomni nam o tym lincz i wendeta.

Zrytualizowana agresja

Lincze nie są oczywiście polskim wynalazkiem. W czerwcu tego roku w Waszyngtonie spotkali się potomkowie osób zlinczowanych w ubiegłych wiekach na Południu USA. Najczęściej młody Murzyn był oskarżony o gwałt na jakiejś białej kobiecie albo - w tym przypadku dowody odgrywają mniejszą rolę - o zamiar uprowadzenia jej i zgwałcenia. Dziś te fakty trudno odtworzyć. Może rodziny ofiar wybielają winy zamordowanych, ale może nie. Jednak zbyt często pojawia się ten sam scenariusz, by uznać, że jest całkiem niewiarygodny. Czarny pracownik przychodził do dworu. Chciał coś załatwić z właścicielem plantacji. Mogło się zdarzyć, że nie było go w domu, była za to nieco znudzona i chętna do rozmowy żona. Biali pracownicy mogli dojrzeć, że na werandzie rozmawia i uśmiecha się do Murzyna. Wieczorem łapali go - lub kogokolwiek, kto wydawał im się dość podobny - i wyciągali za miasto. Łańcuchami przywiązywali do drzewa. Potem strzelali do niego, odrąbywali palce na pamiątkę, okładali chrustem i podpalali, albo wieszali na gałęzi. Przed samosądem nikt nie pytał kobiety z plantacji o przebieg spotkania z ofiarą.

Co powodowało te lincze? Rasizm? Strach przed rzekomo rozwydrzonym Afrykańczykiem? To zbyt naiwna diagnoza. Wracamy do Hobbesa. Kiedy nie działa prawo, zaczynają działać samosądy. Ale czasem, wbrew przypuszczeniom Hobbesa, kolejność wydarzeń jest odwrotna. Prawo już zostało zaprowadzone, ale działa opieszale. Wtedy zniecierpliwiona ludność bierze sprawy we własne ręce. Niewykluczone, że policja we Włodowie po cichu liczyła na to, że mieszkańcy sami opanują bandytę i zrobią to lepiej niż prokurator i sędzia. Tylko nie przewidziała, że rozwścieczony tłum posunie się o krok za daleko i zamiast pobić, zabije. Teraz sprawcy samosądu stali się lokalnymi bohaterami i mieszkańcy zbierają dla nich pieniądze na adwokatów. Są rozczarowani funkcjonowaniem państwa. Rodziny zlinczowanych przybyłe do Waszyngtonu też przeżyły rozczarowanie. Ich spotkanie miało się zbiegać z podjęciem przez Senat USA uchwały wyrażającej ubolewanie w związku z tym, że nigdy lincz nie został uznany za przestępstwo federalne. Morderstwo było w Ameryce przestępstwem federalnym i jego sprawca nie mógł bezkarnie chować się w sąsiednim stanie. Ta reguła nie dotyczyła linczu. To była zbrodnia stanowa. Jeśli lokalna policja odstępowała od ścigania, nikt nie mógł jej zastąpić. Jednak, jak pisze “Washington Post" (30 czerwca 2005), propozycja uchwały przepadła. Dwudziestu senatorów głosowało przeciwko. W tej liczbie było osiemnastu Republikanów i wszyscy senatorowie z Południa. Dla nich lincz nie był ohydną zbrodnią, tylko czymś trudnym do opisania.

Ta niechęć do potępienia świadczy o czymś więcej. Lincze nie są spontanicznym odruchem, są w znacznym stopniu zrytualizowane. Do linczu wzywają z reguły zawsze te same osoby, i one wiedzą, kogo mogą za sobą pociągnąć, jak przedstawić oskarżenie, by nikt nie śmiał go podważać, komu dać wódki, by był bardziej odważny, gdzie wyprowadzić skazańca, aby nie było niepotrzebnych świadków. Rytualizacja jest jeszcze wyraźniejszym czynnikiem w zorganizowanej wendecie. Jeden z amerykańskich socjologów przejrzał dziewiętnastowieczne akta sądowe w Castinecie na Korsyce. Tam rzekomo wendeta działała najsprawniej i była niekwestionowanym kodeksem honorowym. Socjolog z ulgą stwierdził, że tylko 15 proc. zabójstw miało taki charakter, reszta to zwykłe spory majątkowe lub crimes de passion. To trafna reakcja. W wendecie nie liczby są przerażające, tylko sposób myślenia o honorze własnej rodziny. Roger V. Gould opisuje najbardziej kuriozalny przypadek, jaki znalazł w aktach sądowych: Giulio-Cesare Santini miał kury. Sąsiad, Michele Tommasi, miał złego psa. Kury przechodziły pod płotem i wyjadały robaki na podwórku Tommasiego. Tommasi uznał, że jego honor został zraniony. Wypuścił psa na kury i pies je zagryzł. Santoni pomścił kury na złym psie. Tommasi pomścił psa na Santinim. Potem rodziny prowadziły już regularną wojnę.

Roger V. Gould stara się nas uspokoić. Wendeta występowała wszędzie - na Sycylii, w górach Szkocji, na Bałkanach, w Sudanie, w feudalnej Japonii, w średniowiecznej Islandii. Krzewiła się głównie na terenach niedostępnych - w lasach, na pustyni, wysoko w górach. Najtrudniej było ją wytępić w zamkniętych społecznościach. Tu zgadza się z Ernestem Gellnerem, który pisał, że wśród Berberów inne prawo prócz wendety nie jest potrzebne. Nomadowie cały dobytek przewożą z sobą. Nie bronią terenu, nie potrzebują policji, nie potrafią czytać kodeksów prawnych. Mają poczucie wspólnoty krwi i honoru. Kultywują tradycje rodzinne, a przede wszystkim śledzą koligacje rodzinne u swych potencjalnych krzywdzicieli. Gellner pisze, że gdy dojdzie do zabójstwa, dziesięciu najbliższych męskich krewniaków zabójcy uznaje się za równie winnych. Pierwszy z nich, gdziekolwiek zostanie przyłapany, zapłaci za zbrodnię życiem. To rozwiązanie jest uderzająco funkcjonalne. Wspomagany przez krewniaków pojedynczy zabójca łatwo może schować się na pustyni. Za każdą zbrodnię odpowiada więc cała wspólnota, a tę ukryć trudno. Trudno też wyobrazić sobie równie skuteczny system prawa egzekwowanego przez policję.

Nocny stróż zaspał

Katherine Stovel (“Social Forces", marzec 2001) posługuje się prostą typologią, która tłumaczy większość przypadków bezprawia i samosądów. Używa do ich wyjaśnienia dwóch zmiennych. Działanie samozwańczych stróżów prawa jest albo prywatne, albo publiczne; i wykonywane jest albo w sposób spontaniczny, albo zrytualizowany. Działanie prywatne i spontaniczne to zbrodnia z namiętności. Prywatne i zrytualizowane to terroryzm. Publiczne i spontaniczne to pospolite ruszenie. Publiczne i zrytualizowane to lincz i wendeta. Najmniejsze zagrożenie dla porządku społecznego stanowią zbrodnie z namiętności. Tych nikt nie planuje, nie broni skrywaną ideologią, nie wykonuje w sposób zorganizowany i uparty. Największym zagrożeniem jest agresja publiczna i zrytualizowana. Ona stanowi największe wyzwanie dla prawa, ponieważ łamie monopol państwa na stosowanie przemocy, robi to bezkarnie, wielokrotnie, za lokalną aprobatą i w świętym poczuciu zaprowadzania sprawiedliwości.

W Polsce udało się w ostatnim czasie zażegnać próbę samosądu. W Mielnie dwóch judoków zostało pobitych w dyskotece. Nazajutrz zebrali swoich kolegów, też judoków i karateków, i postanowili wywrzeć zemstę na lokalnych napastnikach. Tym razem policja zadziałała sprawnie. Kilkunastu żołnierzy oddziału antyterrorystycznego w pełnym uzbrojeniu udaremniło odwet. Nie będzie eskalacji nienawiści i miejmy nadzieję, że nikt nie czuje dojmującej utraty honoru, która każe mu wyrównać krzywdę przelewem krwi. Powstaje przy okazji interesujące pytanie. Gdyby w Mielnie policja się nie ruszyła, to czy doszłoby do pospolitego ruszenia, czy do wendety? Sadzę, że do pospolitego ruszenia, czyli do agresji tłumnej, ale niezrytualizowanej. Inaczej mówiąc, nikt by się nie starał poznać rodzin lokalnych napastników, nikt nie układałby planów na dopadnięcie ich za rok, czy za pięć lat. To znaczy, że łatwiej zrytualizować lincz niż rodzinne porachunki. Jest w tym pewna pociecha. Choć z drugiej strony nie możemy zapominać o klubach piłkarskich, gdzie zdecydowanie działa prawo wendety.

W każdym razie jest kompletną naiwnością sądzić, że współczesne państwa uporały się z pozainstytucjonalną agresją, że zdobyły i chcą zachować dla siebie pełny monopol stosowania przemocy. Senat amerykański nie zechciał zdecydowanie odciąć się od tradycji linczu. Leżące na uboczu wsie rządzą się własnymi prawami i nie wierzą w skuteczność państwa. Kluby sportowe niechętnie powstrzymują swych kibiców przed brutalnością poza boiskiem. W wielu krajach państwowy aparat przymusu i samosądy istnieją obok siebie. Niekiedy wprost broni się tego rozwiązania, apelując do naturalnego prawa do obrony, nalegając, by obywatele sami brali swoje sprawy we własne ręce, żądając, by każdy miał prawo posiadania broni. Głosi się pochwałę państwa minimalnego i jednocześnie podnosi znaczenie lokalnych inicjatyw. Czy nie są to bardziej niebezpieczne pomysły niż rzekome barbarzyństwo Hobbesa?

Zauważmy, że tak u konserwatywnego Hobbesa, jak u superliberalnego Roberta Nozicka państwo minimalne to państwo “stróża nocnego", czyli ustrój, który nie zapewnia niczego poza opieką nad śpiącymi. Gwarancja spokoju i bezpieczeństwa jest najważniejsza. Szkoły, zdrowie, budowa dróg i polityka zagraniczna to sprawy drugoplanowe. Gdy opuszczamy stan natury, raz na zawsze delegujemy na państwo obowiązek powściągania społecznej agresji. Godzimy się, by istniał tylko jeden mechanizm stosowania przemocy - mechanizm państwowy. Wybieramy go, bo jest powściągliwy, przewidywalny i działa w ramach prawa, a gdy go raz uruchomimy, nie ma powrotu do osobistej zemsty, przemocy i obrony honoru. Każdy, kto sam zaprowadza sprawiedliwość, stawia się poza prawem.

Patologie i przestępstwa

Czemu policja interweniowała na Pomorzu, a pozostała bezczynna na Warmii? Czemu raz działa sprawnie, a kiedy indziej nieudolnie? Nie szukajmy przyczyn w sposobie podejmowania decyzji, wyszkoleniu i osobistej odpowiedzialności. Policja nadaje się do pełnienia pewnych funkcji, a do innych nie. W Polsce każemy jej robić zbyt wiele. Nie zapominajmy, że jest główną instytucją minimalnego państwa i przede wszystkim ma dbać o pokój i bezpieczeństwo. Zamiast tego, każemy jej kontrolować szybkość pojazdów, doprowadzać pijanych do izby wytrzeźwień, wystawiać mandaty za nieposprzątany śnieg przed posesją i szukać dzieci, które uciekły z domu. Tymczasem powinna obowiązywać prosta zasada: gdzie nie ma groźby przemocy, tam nie ma policji. Wszelkiego rodzaju patologiami powinien się zająć ktoś inny. Policja jest od przestępstw.

Z czterech form społecznej agresji opisanych przez Stovel, dwie powinny być kontrolowane przez policję - pospolite ruszenie oraz terroryzm. Natomiast dwie pozostałe - czyli zbrodnie dokonywane w afekcie i lincze z wendetą - to sprawa służb społecznych. Każdy zapyta: jakich służb społecznych? I tu wychodzi na jaw wieloletnie zaniedbanie. Innych służb w Polsce nie ma. Nie mamy pracowników socjalnych, i więcej nawet, istnieje dość silna grupa przeciwników takiej instytucji. Z sentymentem wspominamy Marka Kotańskiego, ale pozostaje on ciągle samotnym bohaterem.

W Wielkiej Brytanii, gdy syn chwyta się narkotyków, ojciec katuje matkę lub córka uciekła z domu, też dzwoni się na policję, ale policja sama nie zajmuje się takimi sprawami. Przekazuje je social workers. Całe dzielnice miast ogarniętych bezrobociem oplecione są siatką pracowników socjalnych. Na ten cel idą znaczne pieniądze, ale liczą się przede wszystkim umiejętności i kontakty tych pracowników. To ludzie z wyższym wykształceniem, mający pod opieką po kilkaset rodzin zagrożonych patologią. Podobnie jest w USA. Pracownicy socjalni znają swoich klientów, opisują ich problemy w kartotece, śledzą ich próby ułożenia sobie życia, pomagają załatwić pracę lub zasiłek, gdy trzeba, interweniują w szkole lub w miejscu pracy. Stale kontaktują się z policją, ale nie pozwalają się przez policję wyręczać. Sami wiedzą, kto organizuje burdy pijackie, gdzie mieszkają złodzieje samochodów, komu warto załatwić stypendium i kto może organizować awantury na meczach piłki nożnej. Często się wspomina, że w Wielkiej Brytanii udało się okiełznać pseudokibiców i że to wielka zasługa policji. Tak, to jest także zasługa policji, ale przede wszystkim jest to zasługa social workers, którzy zawczasu patrzą, kto się szykuje na wypad na miasto z kijem bejsbolowym. Gdy zdamy sobie sprawę, że w Polsce te funkcje ma pełnić dzielnicowy i pomoc społeczna, od razu staje się jasne, czemu tak trudno rozwiązać problemy społeczne w naszym kraju. Mamy awersję do pracowników socjalnych, bo kojarzą się nam z wszechwładną kontrolą państwa, ze szpiegowaniem obywateli i nadzorem państwowym. Ciągle nie mamy zaufania do państwa, które stworzyliśmy po upadku komunizmu. Chcemy, by nas reprezentowało, ale nie chcemy, by nam służyło. Boimy się totalitarnego zagrożenia i nie powierzamy instytucjom państwowym spraw delikatnych i wymagających złożonych umiejętności. W wyobraźni przeciętnego obywatela państwo to podatny na korupcję urzędnik albo groźny policjant.

Obraz ten natychmiast uległby zmianie, gdybyśmy mieli pracowników socjalnych, którzy pomagają ludziom nieradzącym sobie z podstawowymi wymaganiami współczesnego życia. Socjalizacja jest dziś bardzo trudnym zadaniem, znacznie przerastającym umiejętności wielu jednostek i całych środowisk. A z drugiej strony instytucje państwowe zbyt łatwo popadają w skostnienie i biurokrację, by od nich można było spodziewać się inteligentnych propozycji w odniesieniu do problemów społecznych. Między rodzinami, które ulegają postępującej marginalizacji, i instytucjami, które mogą im służyć pomocą, potrzebny jest pośrednik działający stale i fachowo, skupiony na jednym zadaniu - przeciwdziałaniu patologiom. Gdyby we Włodowie był zatrudniony pracownik socjalny, bandyta nie mógłby przez wiele lat zastraszać mieszkańców. Policja nie mogłaby pozostać głucha na ich wezwania. Pracownik socjalny mógłby zatelefonować nie tylko do dyspozytora policyjnego, ale także do jego szefa. Prawo miałoby szansę zadziałania, póki nie jest za późno.

Hobbes miał w wielu sprawach rację, ale nie był dobrym socjologiem. Sądził, że w stanie natury nie działają swoiste społeczne prawidłowości, tylko niedostrzegalne normy racjonalnej organizacji przyszłego ciała politycznego. Tymczasem społeczeństwo bez funkcjonalnych instytucji państwa samo organizuje się wedle prostych zasad. Przewiduje rozprzestrzenienie się agresji i ratuje się, narzucając jej rytualizację. Tak jak to opisała Stovel. Społeczeństwo pozbawione “ciała politycznego" organizuje terroryzm, lincze, wendetę i pospolite ruszenie. Niestety, społeczeństwo, w którym instytucje państwowe popadają w odrętwienie, też podlega zdziczeniu, bo ma do wyboru: albo akceptować okrucieństwo patologicznych jednostek, albo zwalczać je własnymi siłami.

Prof. Jacek Hołówka pracuje w Instytucie Filozofii Uniwersytetu Warszawskiego. Zajmuje się filozofią analityczną i filozofią moralności. Wydał podręczniki do nauczania etyki w szkole średniej: “Wybrane problemy moralności współczesnej", “Problemy moralne w literaturze pięknej". Ostatnią jego książką jest “Etyka w działaniu". Redaktor naczelny “Przeglądu filozoficznego".

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 33/2005