Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →
Tych, którzy o tym myślą, mówią i piszą, dałoby się podzielić w odwieczny sposób: na entuzjastów zmian i zatroskanych przeciwników. Głęboko się różniących, tyle że jednakowo bezradnych.
Tydzień temu Tygodnikowy publicysta dramatycznie opisał, jak kończy się w Polsce era dziennikarstwa papierowego. Można to widzieć w takich kategoriach jak zastępowanie bryczki konnej samochodem, a posłańca e-mailem, a żałując urody tamtych czasów troszczyć się tylko o udoskonalanie nowych środków. Ale czy można oddać wszystko bez oporu i protestu? W tej dziennikarskiej rewolucji jedną z najważniejszych wartości, o jakie toczy się cały proces, jest stosunek człowieka do czasu, jakim rozporządza, zarówno wtedy, gdy może to robić samodzielnie, jak i wtedy, gdy jest on mu wydzielany bez jego zgody, a nawet świadomości.
Ja dziś tutaj już tylko o tym czasie. O ułamkowym problemie skracania wszystkiego, co tylko można skrócić. Tego jest mi naprawdę bardzo żal. Zawsze zazdrościłam telewizji niemieckiej w czasach, gdy Reich-Ranicki prowadził tam swoje słynne półtoragodzinne programy o książkach. Z żalem pożegnać mi przyszło na którymś etapie „Linię specjalną” redaktor Czajkowskiej, program, który trwał godzinę, a gość był tylko jeden i nikt mu nie przerywał ani go nie zakrzykiwał. Myślę też nieraz, że główna pułapka dla dziennikarstwa, jaką oczywiście jest manipulowanie ludzką świadomością i podświadomością, ogłaszane jako prawo do wolności słowa i opinii, czai się m.in. w owym dyrygowaniu czasem programu: kiedy zmienić temat, komu uciąć wypowiedź, kogo pokazać z bliska, a kogo wcale i kogo po kim do głosu dopuścić.
Cała etyka tego naszego zawodu zostaje na tym zakręcie poddana na nowo egzaminowi, a jego rezultaty to ogromny znak zapytania. Mimo że obrońców wielkich słów i przykazań na pewno nam nie ubyło.