Z Jamesem Cookiem dookoła świata

Nakład książkowej relacji z jego pierwszej wyprawy wyprzedał się w kilka dni. Gdy wyruszał na trzecią, ostatnią wyprawę, miał już w Europie status celebryty.

16.10.2023

Czyta się kilka minut

Misja wykonana
William Hodges, Widok na zatokę Maitavie na wyspie Otaheite, Tahiti, 1776 r. / DOMENA PUBLICZNA / WIKIPEDIA

W styczniu 1774 r., w połowie drugiej wyprawy na południowy Pacyfik, kapitan James Cook napisał w dzienniku: „ambicja zawiodła mnie nie tylko dalej, niż ktokolwiek z ludzi przede mną stanął, ale tak daleko, jak według mnie człowiek może dotrzeć”. To wyznanie, poczynione w okolicach archipelagu Tonga, po długich miesiącach spędzonych na morzach podbiegunowych, będzie przez kolejne stulecia wielokrotnie przytaczane i parafrazowane przez setki innych odkrywców i podróżników, nawet tych pozaziemskich.

Cook z pewnością zasłużył na miano największego odkrywcy w dziejach. Jako pierwszy człowiek opłynął trzykrotnie świat dookoła. Szacuje się, że w ciągu życia przeżeglował ponad 170 tysięcy mil, czyli siedmiokrotność długości równika. Jak wyliczają jego biografowie, na pokładach statków spędził więcej czasu niż z żoną i dziećmi (jego małżeństwo trwało 17 lat, z których jedynie 4 lata był w domu). Odwiedził setki wysp na wszystkich oceanach świata, wiele z nich, jak choćby Hawaje, jako pierwszy Europejczyk. Zmapował też tysiące mil wybrzeża Ameryki Północnej, Australii i obu głównych wysp Nowej Zelandii.

Londyńskie elity oszalały na punkcie maoryskich i polinezyjskich artefaktów, które ze sobą przywoził. Nakład książkowej relacji z jego pierwszej wyprawy (choć była to de facto kompilacja dzienników kilku wyższych rangą członków załogi, dokonana przez sprytnego i czującego w tym dobry zysk redaktora) wyprzedał się w kilka dni. Gdy wyruszał na trzecią, ostatnią wyprawę, miał już w Europie status celebryty.

Sklepikarz

Urodził się w ubogiej rodzinie wiejskiej. Jego ojciec był już jednak beneficjentem zmian społecznych, związanych z nadchodzącą rewolucją przemysłową – zaczynał jako najemny pracownik rolny, aby później awansować na pozycję zarządcy gospodarstwa (typowa success story tamtych czasów).

16-letni James za wstawiennictwem pracodawcy ojca zatrudnił się jako pomocnik lokalnego sklepikarza. Na przestrzeni XVIII wieku obroty handlowe Wielkiej Brytanii – zarówno zewnętrzne, jak i wewnętrzne – zwiększyły się pięciokrotnie. Rosnące w siłę mieszczaństwo miało coraz większy apetyt na dobra importowane z kolonii. Herbatę, tytoń czy pomarańcze dostarczali coraz lepiej radzący sobie w handlu zagranicznym drobni kupcy.

Według legendy Napoleon, szykując inwazję na Wyspy Brytyjskie, miał nazwać Anglików „narodem sklepikarzy”. Niektóre określenia pomyślane jako obelgi okazują się na tyle trafne, że stają się dla obrażanego powodem do dumy – to właśnie ten przypadek. W XIX i XX wieku brytyjscy politycy, z Margaret Thatcher na czele, będą czerpać z tego pełnymi garściami. Cook też był z tego dumny.

Z wyuczonej za młodu zaradności i gospodarności korzystał także jako dowódca wielkich wypraw oceanicznych. Trzeba bowiem pamiętać, że podówczas na barkach kapitanów, nawet tych największych, służących w marynarce wojennej, spoczywał obowiązek dbania o wyposażenie i aprowizację okrętów. Budżety, nawet przy tak wielkich projektach jak kolejne wyprawy Cooka, były wyliczane bardzo oszczędnie, tak więc to od zdolności zarządczych kapitana zależało w dużej mierze powodzenie misji, jak i jego prywatny budżet. Drobne malwersacje, o ile nie kłuły w oczy reszty załogi, były dopuszczalne jako swoista premia do niezbyt wysokiego honorarium kapitana.

Równie dobrze jak wśród bieżących rachunków potrafił poruszać się w meandrach społecznych klas i hierarchii. Przez ojca był nauczony korzystania z możliwości, które daje sieć protekcji, znajomości i zależności, więc szybko piął się w górę. Ze sklepikarza awansował na praktykanta kupieckiego w Whitby, miasteczku w północno-wschodniej Anglii, już wtedy żyjącego niemalże wyłącznie z morza. Tu, pływając po Morzu Północnym i Bałtyku, nauczył się żeglarskiego fachu, który przed ludźmi jego pokroju otwierał olbrzymie możliwości.

Z zachowanych dokumentów i wspomnień wynika jasno, że Cook pokochał morze miłością szczerą i głęboką, której pozostał wierny do końca życia. Aby przypieczętować swój los, w 1755 r. wstąpił do Royal Navy.

Heroizm kartografii

Rok później wybuchła wojna siedmioletnia, konflikt europejski o supremację kolonialną, który, jako pierwszy w dziejach, rozgrywał się jednocześnie w różnych częściach globu. Cook brał udział w walkach brytyjsko-francuskich w Kanadzie, m.in. w udanym oblężeniu Louisbourga, twierdzy kontrolującej ważny rejon Zatoki Świętego Wawrzyńca. W czasie wojny zaimponował dowódcom zdolnościami nawigacyjnymi, dlatego po jej zakończeniu powierzono mu misję dokładnego zmapowania kanadyjskiego wybrzeża Atlantyku.

Szybki postęp naukowy i upowszechnianie się precyzyjnych przyrządów pomiarowych sprawiły, że mapy odgrywały coraz większą rolę nie tylko w samej nawigacji, ale też w rozwoju gospodarczo-cywilizacyjnym imperiów. Dzięki przewadze kartograficznej, co pokazała właśnie wojna siedmioletnia, można było skuteczniej walczyć, ale też wydajniej eksplorować zamorskie kolonie. Tak więc aż do 1767 r. Cook ciepłe miesiące roku spędza u wybrzeży Nowej Fundlandii, na zimę wraca do Anglii, gdzie czeka na niego niedawno poślubiona żona Elizabeth. Młodsza od niego o 14 lat, zmarła jako 93-latka, przez ponad 50 lat żyjąc jako wdowa, oddana pielęgnowaniu pamięci o mężu.

Mapowanie wybrzeża w tamtych czasach było zadaniem trudnym i niewdzięcznym, szczególnie w przypadku północnego Atlantyku. Sumienność, z jaką Cook wywiązywał się ze swoich obowiązków, również mówi sporo o jego charakterze. Już wtedy wykazywał wszystkie cechy właściwe wzorowemu ­oficerowi marynarki, który bez zająknięcia, ale też z właściwą Brytyjczykowi rezerwą wykona każde zadanie – albo, co stało się potem w jego przypadku, umrze próbując je wykonać.

Cook był jednym z pierwszych wielkich brytyjskich marynarzy i oficerów, dla których heroizm był jednoznaczny z wykonaniem powierzonej im misji. Za zbiorowe epitafium, pokazujące przekrojowo wszystkie typy tego heroizmu i niewdzięcznej służby, można uznać całą prozę Josepha Conrada. Na marginesie – z perspektywy polskiego romantyzmu, którym w niestrawnych wręcz ilościach karmiono młodego Józefa Korzeniowskiego, trudno wskazać bardziej odmienny model bohaterstwa. Pod tym względem kulturowa transgresja Conrada nie ma sobie równych.

Euforia i rozczarowanie

26 stycznia 1769 r. opłynął przylądek Horn i wpłynął na wody Pacyfiku, by w ciągu kolejnych 10 lat nawiązać relacje handlowo-dyplomatyczne z mieszkańcami setek wysp i archipelagów. To ciekawe i znaczące, że właśnie ktoś jego pokroju, a nie arystokrata skoligacony z wierchuszką admiralicji, został tak ważnym ambasadorem zachodniej cywilizacji w tej części świata.

Niestety, jego spotkania z lokalnymi społecznościami Pacyfiku nie zawsze były udane. Brytyjczycy, wiedzeni doświadczeniem poprzednich pokoleń odkrywców, często zaczynali od demonstracji swojej przewagi militarnej. Salwa z dział albo muszkietów miała być ostrzeżeniem dla mieszkańców Polinezji, żeby nie próbowali niczego pochopnego. Polityka odstraszania nie zawsze okazywała się skuteczna – zdarzało się, że nieporozumienia (z winy obu stron) eskalowały i ginęli ludzie.

Bo też trzeba podkreślić, że w epoce Cooka przewaga technologiczna i militarna Europejczyków nad ludami Pacyfiku wcale nie była jeszcze tak oczywista. Broń palna oczywiście robiła wrażenie, ale też dla bystrego obserwatora szybko stawało się jasne, że ma swoje ograniczenia – wymagała długiego przeładowywania, często się zacinała, a do tego była ciężka i nieporęczna. Gdy dochodziło do faktycznego zagrożenia, nie zdawała się na wiele.

Przykładem jest śmierć samego Cooka 14 lutego 1779 r. na hawajskiej plaży. Okoliczności, które do niej doprowadziły, pozostają niejasne. Relacje z mieszkańcami tej wyspy były napięte już od jakiegoś czasu, ale nic nie wskazywało na to, że spór o skradzioną szalupę (tego typu wydarzenia były na porządku dziennym) tak szybko przerodzi się w krwawą potyczkę, w wyniku której zginie kilkanaście osób.

Niektórzy biografowie sugerują, że podczas trzeciej wyprawy Cook bywał na zmianę nerwowy i apatyczny. Miał coraz gorzej znosić drobne nawet nieposłuszeństwa wśród załogi i przejawy braku szacunku ze strony lokalnej ludności. Na drobne zmiany w jego osobowości zwracali uwagę coraz częściej podwładni. Inna sprawa, że na Hawaje zawinęli po kilku ciężkich miesiącach żeglugi po Morzu Beringa, gdzie w ciężkiej mgle, lawirując między górami lodowymi, bezskutecznie szukali legendarnego przejścia północno-zachodniego, czyli żeglownego szlaku wokół północnego wybrzeża Ameryki.

W drodze powrotnej statek Cooka HMS „Resolution” został poważnie uszkodzony. Sam kapitan, podówczas już ­50-latek, co jak na standardy Royal Navy było wiekiem sędziwym, musiał być zmęczony, może też nieco rozczarowany. Udało mu się co prawda nanieść na mapę setki nowych wysp i archipelagów, ale ani na nowy kontynent, ani na rewolucyjny szlak morski widoków już nie było.

Kiszona kapusta i stalowe gwoździe

Do historii przeszedł dzięki swym niezwykłym zdolnościom przywódczym. Jego wielkim osiągnięciem było znaczące obniżenie śmiertelności wśród marynarzy, przede wszystkim dzięki wprowadzaniu innowacji związanych z dietą i higieną.

Za sprawą eksperymentów z kiszoną kapustą (pomysł podpatrzył jeszcze za młodu u Holendrów) udało mu się niemalże całkowicie pozbyć się szkorbutu, choroby, która przez wieki dziesiątkowała załogi statków podczas długich rejsów. Osiągnięcie to uważane jest za kamień milowy w rozwoju żeglarskich technologii, wymieniane na równi z wynalezieniem przez Johna Harrisona chronometru, dzięki któremu można było w końcu precyzyjnie wyliczać na morzu długość geograficzną. Cook miał go na swoich statkach – był to w zasadzie dużych rozmiarów zegarek, który jednak zachowywał precyzję pomiaru czasu niezależnie od temperatury, wilgotności i falowania.

Jako urodzony buchalter, Cook dobrze też zarządzał „ekonomią moralną” na pokładzie – niechętnie wymierzał kary cielesne, dbając jednocześnie o stan ducha swoich ludzi, choćby poprzez przymykanie oczu na drobne odstępstwa od regulaminu, zwłaszcza podczas dłuższych postojów na rajskich wyspach. Choć był bez wątpienia człowiekiem wierzącym, uważał, że praktyki religijne powinny należeć do domeny prywatnej każdego człowieka, co wtedy było poglądem nietypowym – kapitanowie, zwłaszcza w Royal Navy, zwykle aktywnie dbali o życie duchowe załogi, np. poprzez regularne odprawianie nabożeństw na pokładzie. Na ile postępowanie Cooka wynikało z jego głębokich przekonań, a na ile miało charakter pragmatyczny – trudno ocenić, bez wątpienia było jednak skuteczne.

Możliwe też, że jako bystry obserwator nauczył się czegoś od mieszkańców południowego Pacyfiku. Gdy ruszał w pierwszą wyprawę, wiedza Europejczyków na temat Polinezji była szczątkowa, ale za to obrośnięta legendami. Kilka wcześniejszych wypraw sprawiło, że po Europie krążyły fantastyczne opowieści o wyspach przypominających rajskie ogrody, gdzie ludzie żyją w harmonii z naturą, panuje powszechny dobrobyt oraz – wisienka na torcie – całkowita wolność seksualna.

Na miejscu załoga Cooka odkryła ze zdumieniem, że legendy nie kłamały – a przynajmniej tak to wyglądało z ich perspektywy.

W rzeczywistości gościnność i otwartość (także seksualna) napotkanych na Tahiti plemion była wypadkową wielu czynników. Po pierwsze, lokalni wodzowie szybko zrozumieli, że dobre kontakty z dziwnymi przybyszami mogą być dla nich niezwykle korzystne. Ludy Polinezji praktycznie nie znały zaawansowanych technologii obróbki metalu, a więc stalowe noże, toporki czy nawet gwoździe, którymi Europejczycy ich obdarowywali, dawały olbrzymią przewagę – także w walce z innymi plemionami. Po drugie, seksualna otwartość kobiet nie wynikała oczywiście, jak podejrzewało podówczas wielu, z ich wrodzonej amoralności, tylko z zupełnie inaczej ustrukturyzowanych relacji społecznych, w ramach których praktyki seksualne symbolicznie zajmowały inne miejsce w porównaniu do standardów europejskich (no ale Bronisław Malinowski dotrze tam dopiero za półtora wieku). Po trzecie wreszcie, antropolodzy i etnografowie dopiero stosunkowo niedawno zwrócili uwagę na dość oczywisty fakt, że mieszkańcy Polinezji najprawdopodobniej pogrywali sobie z Europejczykami w podobny sposób jak ci z nimi. Szybko identyfikując seksualne frustracje i zabobony dziwnych przybyszów, z łatwością mogli nimi manipulować (albo po prostu dobrodusznie z nich szydzić).

Faktem jest, że fantastyczne i pikantne doniesienia (Cook bezskutecznie próbował nieco cenzurować relacje o seksualnych przygodach swoich załóg) z drugiego krańca świata mocno rozpaliły wyobraźnię Europejczyków – ­w tym ­filozofów i pisarzy, których ta protoantropologia porównawcza kultur zainspirowała do wielu krytycznych i ­utopijnych pomysłów, kluczowych dla rodzącego się właśnie oświecenia.

Wielki ogrodnik Pacyfiku

Brytyjczykom zależało na budowaniu dobrych relacji z ludami Pacyfiku. Dumni byli bardzo, że ich model „kolonializmu z ludzką twarzą” różni się tak bardzo od hiszpańskiego i portugalskiego, bo jego celem nie tyle była dominacja militarna, co raczej budowanie coraz gęstszej sieci handlowych zależności między Londynem a nowo odkrywanymi lądami. Z dzisiejszej perspektywy wiemy oczywiście, że przemoc była zawarta już w samej asymetryczności tych relacji, nie wspominając o konkretnych „interwencjach” Royal Navy i jej marines w sytuacjach, gdy interesy Korony były zagrożone. Niemniej na przełomie XVIII i XIX wieku dominowało przekonanie o moralnej i racjonalnej przewadze Imperium.

Charakterystyczną cechą tej wczesnej fazy globalizacji był, używając określenia historyka Richarda Grove’a, „zielony imperializm”. Powszechnie uważano, że to rolnictwo (w modelu europejskim) jest kluczem do sukcesu cywilizacyjnego. Jeżeli więc uda się przeszczepić je do świata pacyficznego, zamieszkujące go ludy wejdą na właściwą ścieżkę rozwoju. Cook, czasem nazywany też „wielkim ogrodnikiem Pacyfiku”, był bardzo oddany tej idei – na wyprawy zabierał nasiona i sadzonki, którymi obdarowywał napotykane plemiona. Szpinak, seler, marchewka, które dziś można znaleźć dziko rosnące w Nowej Zelandii, pochodzą właśnie od niego.

W podróże zabierał także świnie i kozy, które z kolei podrzucał tu i ówdzie w nadziei, że się rozmnożą i będą służyć kolejnym pokoleniom wyspiarskich społeczności.

Choć z dzisiejszej perspektywy tego typu transkontynentalne żonglowanie florą i fauną postrzegać można jako co najmniej problematyczne, wtedy, gdy współczesna botanika i inne nauki dopiero się rodziły, wydawało się to nie tylko strategicznie dobrym pomysłem, ale miało także swój wymiar moralny. Karol Linneusz, już wtedy guru wszystkich przyrodników, o świecie myślał jako o wielkim ogrodzie, który Bóg powierzył ludzkości, aby racjonalnie nim gospodarowała, kontynuując zadanie Adama.

Dlatego też „zielony imperializm” działał w obie strony – Europejczycy dzięki Cookowi, a także przyrodnikom i malarzom, którzy towarzyszyli mu podczas wszystkich wypraw, odkryli nieznane wcześniej piękno świata. Zapanowała moda na egzotyczne uprawy, smaki i pejzaże, ale przede wszystkim zaczęła kiełkować masowa ciekawość nowych miejsc i kultur, która już w następnych pokoleniach, na dobre i na złe, na zawsze odmieniła oblicze naszej planety.

Cook, podobnie jak inni odkrywcy nowożytności, nie ma dziś dobrej prasy. Jako że odgrywał rolę herolda brytyjskiego imperium, post factum obciążono go wszystkimi grzechami imperialnej polityki kolejnych dekad i stuleci. Nie czuję się na siłach, aby rozstrzygać, na ile taka logika jest uzasadniona. Jednak wrzucanie go do jednego worka z cynicznymi i brutalnymi politykami albo krwawymi konkwistadorami z pewnością jest dużym nadużyciem. Cook był do szpiku kości człowiekiem swojej epoki, ale jednocześnie miał ponadprzeciętną inteligencję i wrażliwość, z których korzystał zarówno jako dowódca okrętów, jak i ambasador zachodniej cywilizacji.

Rozmach i znaczenie misji, dzięki którym spotkały się ze sobą ostatnie wielkie cywilizacje, żyjące wcześniej we wzajemnej nieświadomości swojego istnienia, bez wątpienia pchnął historię świata na nowe tory. A przy okazji stworzył podwaliny pod etos morskiego życia, przez wielu ludzi – i to pod wszystkimi szerokościami geograficznymi – pielęgnowany do dziś. ©

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Redaktor i krytyk literacki, stale współpracuje z „Tygodnikiem Powszechnym”.

Artykuł pochodzi z numeru Nr 43/2023

W druku ukazał się pod tytułem: Misja wykonana