Ceremonie

Straszny ścisk, rozchwierutana podłoga z rozbiórkowych desek, w której grzęzną damskie obcasy, potykanie się, potrącanie, szklany brzęk jakiejś stale potrącanej witrynki. W tym tłoku przepychają się kelnerzy, których niemal setka, zdecydowanie za dużo, za grzeczni, za mili. Wina też sporo. Kelnerzy częstują, zachęcają, nadskakują.

05.06.2006

Czyta się kilka minut

Akcja Elżbiety Jabłońskiej w Atlasie Sztuki /
Akcja Elżbiety Jabłońskiej w Atlasie Sztuki /

To wernisaż w łódzkim Atlasie Sztuki. A właściwie destrukcja wernisażu dokonana przez Elżbietę Jabłońską. W galerii nie ma nic, tylko kelnerzy i niebezpieczna podłoga. No i bezsensowna witrynka.

Gdyby spisać słownik mitów, tradycji i rytuałów kultury współczesnej, hasło "wernisaż" powinno zająć w nim ważne miejsce. Jednak jak dotąd jest to rytuał - tak, jak on wygląda w dzisiejszych polskich realiach - niezbadany i nieopisany. Ale kto miałby go badać? Socjolog sztuki? Historyk obyczaju? Krytyk badający mechanizmy życia artystycznego? Antropolog kultury, który odwołując się do doświadczeń "progowych", rzuciłby obyczaj wernisażu na tło dawnych i nowych społecznych rytuałów, sytuując go gdzieś między ceremoniałem potlaczu, rytualną ucztą, artystycznym salonem i bankietem dyplomatycznym?

Na pierwszy rzut oka wernisaż wydaje się najbliższy premierze teatralnej - w obu przypadkach dzieło zostaje po raz pierwszy poddane pod osąd publiczności i krytyki, "rzucone na żer". Okazuje się jednak, że scenariusz "otwarcia" jest bardziej rozbudowany. Co więcej, niezależnie od skali przedsięwzięcia, kolejne punkty owego scenariusza są przestrzegane, co świadczy o daleko posuniętej rytualizacji imprezy. Jak zatem ten scenariusz wygląda?

Początek to lista zaproszonych. Tu rozpiętość jest olbrzymia - od skromnego grona przyjaciele/rodzina, po władze państwowe, z najwyższymi włącznie. Wernisaż vipowski oznacza dla zapraszającej instytucji wizytę borowców, wzmożoną ochronę, zwiększoną ilość dziennikarzy i kamer, wprowadzenie wykrywających metal "bramek", ścisłą kontrolę zaproszeń. "Otwarcia" są więc zamknięte.

Kim są goście? Każde muzeum i galeria, nawet mała, ma swoją listę adresową, która każdorazowo jest uzupełniana przez artystę/artystów, kuratora wystawy, sponsorów. Tu otwiera się pierwsze pole konfliktów i urazów. W języku polskim nie ma odpowiednika określenia "opening-goers", oznaczającego stałych bywalców wernisaży. Sami bywalcy natomiast są. Zbadanie ich pozycji społeczno--zawodowej i średniej wieku mogłoby dobrze pokazać, jak różne i obce sobie są obiegi polskiego życia artystycznego. Kto inny przychodzi do Zamku Królewskiego, kto inny - do Zamku Ujazdowskiego. Te obiegi zdają się wykluczać, tworząc kręgi dość zamknięte, mieszające się tylko podczas wydarzeń wyjątkowych, ściągających tłumy. Galerie i muzea wyraźnie mają "swoją" publiczność. Wreszcie, jak każda impreza publiczna i w miarę dostępna (mimo zaproszeń), wernisaże mają swój folklor, dość smutny, w postaci tak zwanych "nurków" - osób niezaproszonych, które przychodzą za darmo się najeść (i napić). Ale to należy już do innego punktu scenariusza: bankiet.

Do niego jeszcze daleko. Jest przecież "uroczyste otwarcie". Rozbudowujący się scenariusz wernisażu wymaga stosownej przestrzeni ceremonialnej. Większość galerii, a nawet muzeów ich nie posiada. Z różnym powodzeniem rolę tę przejmują hole i schody, wraz z podestami, na których można ustawić oficjeli. Publiczność tłoczy się, gdzie się da. Uroczystość polega na przemówieniach. Ich liczba i długość znów zależy od rangi wystawy, ale jakaś mowa musi być. Krótka prezentacja ekspozycji/artysty i stosowne podziękowania to absolutne minimum. Najtrudniej sprawa przebiega w przypadku dużych wystaw międzynarodowych. Wedle protokołu dyplomatycznego przemawia dyrekcja (powitanie gości z wyliczeniem oficjalnych), minister, ambasador/ambasadorzy, kuratorzy, artyści, sponsorzy - wszystko z tłumaczeniami. Podziękowania, kwiaty, brawa. Co najmniej godzina. Publiczność stoi. Poważnym ryzykiem jest dodanie do programu koncertu. No, ale wreszcie pada długo oczekiwane: "a teraz zapraszamy państwa na wystawę".

I oto stajemy wobec sztuki. Badanie odbioru sztuki jest sprawą bardzo trudną, a badanie odbioru wernisażowego w szczególności. Poprzestańmy więc na naskórkowym opisie zjawiska. W przypadku wernisażu vipowskiego tworzy się orszak, na którego czele postępuje Ważna Osoba, oprowadzana przez dyrektora/kuratora/artystę. W stosownej odległości ciągnie publiczność. W innych przypadkach ludzki strumień wlewa się do sal bez porządku i hierarchii. Jest tłoczno i gwarno (pustka i cisza to najgorsze, co może się zdarzyć). Hałas wybucha natychmiast po zakończeniu części oficjalnej, niczym w szkole po dzwonku na przerwę.

Ów gwar to najsilniejsze doznanie - na wernisażach mówi się dużo i głośno. Znajomi, powitania, rozmowy. Potrzebujący prywatnego, cichego, kontemplacyjnego kontaktu ze sztuką na otwarcia nie chodzą. Tu jest publicznie, zbiorowo, rozrywkowo. Jest dużo obowiązków towarzyskich - w tym koniecznie dobre słowa dla autora/autorów wystawy. Ponadto masę spraw można załatwić w jednym miejscu i szybko. Grasują panie redaktorki, proszące o "kilka słów" do mikrofonu. Za nimi ciągną kamerzyści i oświetleniowcy, nagle rozjarzający jakiś kąt wystawy oślepiającym światłem. Ale szczęśliwie następuje kolejny punkt scenariusza - bankiet.

Tu ostatnie piętnastolecie znacznie rozszerzyło skalę możliwości. Od kanonicznego zestawu wino-słone paluszki, poprzez różne cenowo i jakościowo menu firm cateringowych, po full wypas, przez który rozumie się zimny bufet, ciepłe dania z podgrzewaczy, owoce, sery, desery i nieograniczony wyszynk. W ostatnim przypadku konieczni kelnerzy. Niedopuszczalne plastikowe jednorazowe nakrycia. Tu następuje selekcja gości - lepsi zawczasu dostają zaproszenie z wkładką zapraszającą na bankiet, innym w trakcie wernisażu pracownicy galerii wciskają dyskretnie karteczkę upoważniającą do wejścia na salę bankietową. Kontrola nie jest rygorystyczna, bo "nurki" na ogół się przemykają.

Ten opis jest miałki, ale takie też są wernisaże. Ich porządek jest znany, powtarzalny i całkowicie przewidywalny. Niepewne pozostaje tylko jedzenie, w ostatnich latach coraz ważniejszy element ceremoniału. Można wróżyć z listy sponsorów wernisażu. Blikle? - pączki. Palikot? - nalewki. Polmos? - czysta. Ale można też ze staroświecką powagą się zatroskać: czy w tym towarzysko-snobistycznym zgiełku, w tym rozproszeniu i nieuwadze, pomiędzy przemówieniami a bankietem, sztuka ma jakieś szanse zaistnienia? Czy staje się tylko pretekstem i scenerią dla środowiskowego spotkania połączonego z konsumpcją? Jeszcze jedno targowisko próżności, przyozdobione "sztuką"?

Jednak nie lamentujmy, bo może wernisaż w panującym kształcie jest właśnie okrutnym i skutecznym sprawdzianem? Czy starcie z przeciwnościami nie jest dla sztuki szansą uwierzytelnienia? Czy obroni się ona w konfrontacji z publicznością, która przychodzi zaprzątnięta swoimi sprawami, roztargniona, niecierpliwa, nieskora do patrzenia i myślenia? Wernisaż jest niczym bolesny rytuał inicjacyjny - czy poddana mu sztuka wytrzyma to wszystko, czy nie? I może właśnie zakorzenienie w inicjacyjnym obrzędzie zapewnia trwałość wernisażowego obyczaju, z pozoru absurdalnego?

Bo prawie nikt się przed nim nie uchyla. Jakby pozostawał w strefie ochronnej, poza obszarem buntu i dekonstrukcji. Rebelianci, z pasją demontujący instytucjonalne formy życia artystycznego, kładą głowę pod jarzmo. Jedynie Pawła Althamera na oficjalnej części wernisażu jego wystawy w Zachęcie reprezentował osobnik w stroju niedźwiedzia (zwyczajowe podziękowania wygłosił brat artysty, bo niedźwiedzie nie mówią), sam zaś artysta spacerował po salach przebrany za własnego ojca. Było bardzo śmiesznie, ale nawet obecność nietypowych gości w osobach blokersów z Bródna nie naruszyła obowiązkowego porządku, z bankietem klasy A na zakończenie.

Althamer prowokował, wyczuwając i wykorzystując ludyczne możliwości wernisażu. Elżbieta Jabłońska, autorka akcji w Atlasie Sztuki, nie prowokuje i nie kpi. Tu zbyt łatwo o karykaturę. O ośmieszenie pustego ceremoniału, snobizmów publiczności i pozerstwa artystów jeszcze łatwiej. A przecież uroczyste otwarcie wystawy z udziałem twórców, mediów i publiczności jest wydarzeniem kluczowym dla życia artystycznego. Nie dlatego, że wtedy kształtują się oceny i losy dzieł i artystów - choć często to także. W niedawno wydanej, znakomicie opracowanej przez Marię Popczyk antologii "Muzeum sztuki" Carol Duncan, dowodząc rytualnego charakteru doświadczenia muzealnego wskazuje, że w muzeach sztuki to zwiedzający odgrywają rytuał, muzea zaś dostarczają tym rytuałom rozbudowanych scenariuszy. Te scenariusze określają nie tylko prezentację dzieł, także - a może przede wszystkim - zespół zachowań publiczności. W wernisażowych rytuałach jak w soczewce skupiają się komplikacje i konflikty powstające na styku sztuka-publiczność. Wernisaż stwarza laboratoryjne warunki do ich obserwacji.

Zgotowane przez Elżbietę Jabłońską zderzenie komfortu i niewygody, bankietowych przyjemności i dosłownego zagrożenia naszej pozycji to nie wszystko. To nie tylko żart, noga podstawiona artystyczno-towarzyskim konwencjom. Jabłońska wychwytuje inny paradoks wernisażowych imprez - ich ambiwalentny, otwarto-zamknięty charakter. Wykorzystuje położenie łódzkiej galerii, zamkniętej w podwórkowej przestrzeni, ściśle obudowanej kamienicami. Parterowy budynek obiega szereg dużych, arkadowych okien. Ale na potrzeby galerii okna są oczywiście zasłonięte, obskurne podwórko nie ma tu wstępu. Obszar sztuki jest izolowany i zamknięty. Mamy więc podwójne zamknięcie - galerii i otaczającego ją podwórka. Czyste pudełko w brudnym pudełku. Jabłońska, decydując się na odsłonięcie okien, jedną przestrzeń otwiera na drugą. Tym jednym posunięciem likwiduje bezpieczną izolację "świata sztuki" i burzy ceremonialną przestrzeń uroczystości. Zapuszczone podwórko, choć bliskie na krok, dalekie jest od wypieszczonej przestrzeni galeryjnej. Co więcej, artystka chce pozwolić publiczności wyjść na zewnątrz i przez okna oglądać się samej. Sama przyglądając się rytuałowi, chce jego uczestników zaprosić do autorefleksyjnego spojrzenia.

Happening jakich wiele? Pomysł na wernisaż "inny niż wszystkie"? Przewrotny koncept? Wszystko po trosze, ale jednak coś innego i coś więcej. Przyglądanie się oczywistościom to dobra metoda. Każe stawiać wciąż nowe pytania. Jaka rola została tu przydzielona publiczności, czyli nam? Przedmiotu oglądu czy podmiotu, który ma oglądać sam siebie? Ale czy na wystawę sztuki przychodzimy, aby oglądać siebie? Oglądać siebie w naszych nawykach, pozach, minach i naszej bezradności, gdy coś nas z tych nawyków wytrąci? A czemu nie?

Prof. MARIA POPRZĘCKA jest historykiem sztuki, kieruje Instytutem Historii Sztuki Uniwersytetu Warszawskiego. Opublikowała m.in.: "Czas wyobrażony. O sposobach opowiadania w malarstwie polskim 2. połowy XIX wieku", "Arcydzieła malarstwa polskiego", "O złej sztuce", "Pochwała malarstwa", "Galeria. Sztuka patrzenia", "Kochankowie z masakrą w tle i inne eseje o malarstwie historycznym".

"Ceremonie" otwierają jej autorski cykl "Tradycje i transgresje".

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 24/2006