Cała władza w ręce rodziców

– Rodzice są w polskim systemie edukacji niechciani – mówi w debacie z Katarzyną Hall Tomasz Elbanowski. – Przygotowujemy poselski projekt ustawy przewidujący zwiększenie uprawnień rodziców w decyzjach dotyczących szkoły – deklaruje była minister.

19.03.2012

Czyta się kilka minut

RODZICE KONTRA RZĄD: HISTORIA SPORU Pierwsze zapowiedzi reformy zakładającej obowiązek szkolnej edukacji dla sześciolatków pojawiają się w 2008 r. W maju zaczynają się też pierwsze, nagłośniane przez media, protesty przeciw zmianom. Karolina i Tomasz Elbanowscy zakładają stronę ratujmaluchy.pl, piszą listy do ministerstwa i premiera Donalda Tuska, zyskując już na początku protestu tysiące zwolenników wśród rodziców. W lipcu władze zapowiadają, że reforma będzie wdrażana przez trzy lata (sześciolatki będą objęte obowiązkiem szkolnej edukacji w kolejnych latach w zależności od miesiąca urodzenia).
Na początku 2009 r. reformę uchwala Sejm, jednak Senat wnosi poprawki: przez trzy kolejne lata to rodzice mają decydować, czy posyłać sześcioletnie dzieci do szkoły (we wrześniu 2009 r. na ten krok zdecyduje się tylko ok. 4 proc. rodziców). Obowiązek posyłania sześciolatków do szkół ma wejść od września 2012 r. W marcu 2009 r. ustawę wetuje prezydent Lech Kaczyński, jednak Sejm odrzuca weto. W maju Karolina i Tomasz Elbanowscy zakładają Stowarzyszenie Rzecznik Praw Rodziców, które ma przedłożyć obywatelski projekt ustawy o oświacie, likwidujący obowiązek nauki w wieku sześciu lat.
Podpisy pod gotowym projektem Elbanowscy zaczynają zbierać na wiosnę 2011 r. W lipcu składają dokument w Sejmie. We wrześniu minister Katarzyna Hall zapowiada opóźnienie reformy: w 2012 r. do szkoły mają iść tylko sześciolatki urodzone przed wrześniem 2006 r.
W listopadzie 2011 r. nową minister edukacji zostaje Krystyna Szumilas, która zapowiada dalsze opóźnienie reformy. W lutym 2012 r. prezydent podpisuje nowelizację ustawy o systemie oświaty, według której obowiązek edukacji szkolnej dla sześciolatków (i przedszkolnej dla pięciolatków) wejdzie w życie dopiero od września 2014 r. Również w lutym odbywa się w Sejmie pierwsze czytanie firmowanego przez Stowarzyszenie Rzecznik Praw Rodziców – i podpisanego przez ponad 300 tys. osób – obywatelskiego projektu ustawy o systemie oświaty
.
PRZEMYSŁAW WILCZYŃSKI: Czy Karolina i Tomasz Elbanowscy obalili minister Katarzynę Hall? TOMASZ ELBANOWSKI: Jeśli już, to nie Elbanowscy, a ruch społeczny Ratuj Maluchy, który zmobilizował ponad 340 tys. ludzi niezadowolonych z reformy zakładającej posłanie sześciolatków do szkół. Tyle że zmiana na stanowisku ministra edukacji niczego istotnego nie wnosi: tak jak nie było dialogu za kadencji min. Hall, tak nie ma go i teraz. Minister Szumilas powiela najgorsze wzorce poprzedniczki: w lutym weszła ustawa oświatowa w nowej wersji, przewidującej obowiązek szkolnej edukacji w wieku sześciu lat w 2014 r., i przez trzy miesiące poprzedzające wejście tej ustawy ministerstwo pozostawało głuche na nasze prośby o spotkanie. KATARZYNA HALL: Za konsultacje odpowiada teraz pani minister Szumilas. A co do powodów mojego odejścia, odsyłam z tym pytaniem do pana premiera. Proszę też pamiętać, że resort nie działa jednoosobowo – na pracę ministra składają się wysiłki wielu osób. Osobiście mam przekonanie co do merytorycznej wartości ministerialnych rozwiązań. Patrząc wstecz, powiedziałabym, że naszą największą słabością była nieumiejętność dobrego przekazania przygotowywanych pomysłów, przebicia się z nimi do opinii publicznej, a zwłaszcza do rodziców. TE: Ale to przecież Pani, a nie urzędnicy, wprowadziła autorskie zmiany i za nie odpowiada. Podobnie jak odpowiada Pani za politykę informacyjną. I to Pani była oceniana bardzo źle jako minister. Źle oceniano zresztą również pomysł wysłania do szkół sześciolatków: sondaże pokazywały, że sprzeciwia się tej zmianie 70 proc. społeczeństwa, w tym 72 proc. nauczycieli. Jak to możliwe, że przez cztery lata Państwa sporu nie udało się zorganizować spotkania, z którego obie strony – nawet pozostając przy swoich stanowiskach – byłyby zadowolone? KH: W tak wąskim gronie widzimy się pierwszy raz, ale nie jest tak, że nie było między nami spotkań. Ostatnio chociażby na sali sejmowej, kiedy państwo Elbanowscy prezentowali obywatelski projekt ustawy o systemie oświaty. Była też debata w większym gronie ekspertów, zorganizowana przez jeden z dzienników, i spotkanie w ministerstwie, również z ekspertami. TE: Wielka szkoda, że nie doszło do spotkania w cztery, a właściwie w sześcioro oczu. Powód jest prosty, zresztą zachował aktualność do dzisiaj: to arogancja władzy, która nie przejmuje się głosami kilkuset tysięcy ludzi. Pani minister nie była nawet zainteresowana poznaniem naszych postulatów. Przyszliśmy po raz pierwszy na Pani konferencję w maju 2008 r., i wręczyliśmy pismo, którego Pani nawet nie wzięła do ręki, zostawiając na stole. A to już było pismo podpisane przez tysiąc osób. KH: Poznałam treść i tego, i innych pism, bo zawsze mi je ktoś jednak przekazywał. Ale mają Państwo oczywiście prawo do swojej oceny. Z mojego punktu widzenia było kilka okazji, by poznać swoje stanowiska. Do tego dochodziły jednak pewnie emocje, które nie ułatwiają nigdy dialogu. TE: Do spotkania doszło dopiero w lutym 2009 r., kiedy Sejm przyjął już ustawę wprowadzającą reformę. Wtedy na dyskusję było za późno. Warto jednak nadal dyskutować, choćby o stanie przygotowań szkół do przyjęcia dzieci. Tym bardziej, że obowiązek edukacji dla sześciolatków został przesunięty przez Krystynę Szumilas do 2014 r., jest więc czas na naprawienie niedoróbek, o których mówi się od kilku lat. TE: Obraz stanu przygotowań do przyjęcia sześciolatków przedstawiliśmy w naszym raporcie, opartym na informacjach z kilkuset szkół. Według tego raportu w bardzo wielu placówkach jest po prostu źle. „Rzeczpospolita” przytoczyła niedawno raport Głównego Inspektoratu Sanitarnego, według którego stan części szkół jest pod względem sanitarnym fatalny. Samorządowcy mówią wprost, że gdyby dostali 200-300 mln rocznie na przygotowanie reformy, sytuacja w szkołach wyglądałaby zupełnie inaczej. Teraz tysiąc szkół nie ma nawet kanalizacji. KH: Szkoły są rzeczywiście różne, ale proponuję cofnąć się o kilka lat, zanim jeszcze planowano tę reformę. Czy polski system edukacji wtedy działał dobrze? Czy te niedoróbki, które państwo teraz zbierają w raportach, wcześniej nie występowały? Wiem, że są w Polsce szkoły, w których sytuacja nie wygląda zadowalająco. Wiem, że istnieją takie, gdzie jest np. za ciasno, a dyrektorzy nie do końca umieją zorganizować pracę w sposób wychodzący naprzeciw potrzebom dzieci i rodziców. Na pewno popełniliśmy jeden błąd: zbytnio zaufaliśmy samorządowcom, którzy są przecież odpowiedzialni za stan swoich szkół. Tak to już w naszym ustroju jest, że samorząd gminny odpowiada za to, czy w podstawówce została na czas odkręcona ciepła woda. Ale mamy też przecież masę gmin, które się w te zmiany bardzo zaangażowały, traktując też poważnie postulaty rodziców. TE: Jakieś przykłady? KH: W Gdyni mamy powyżej 50 proc. sześciolatków w pierwszych klasach. TE: Tyle że to zostało osiągnięte dzięki wprowadzeniu utrudnień w dostępie do zerówek i przedszkoli. Mieliśmy np. sygnał, że cały oddział przedszkolny został przeniesiony do szkoły jako pierwsza klasa i dopiero interwencja jednej ze stacji telewizyjnych sprawiła, że te dzieci mogły zostać w przedszkolu. KH: Znam panią prezydent Gdyni osobiście, znam dyrektorów szkół i upieram się, że to jest przykład sprawnego funkcjonowania systemu. Chodzi zresztą nie tylko o Gdynię; dobrym przykładem mogą być też inne znane mi pomorskie samorządy. Niestety, są też w Polsce gminy, gdzie odsetek sześciolatków w pierwszych klasach jest bliski zera. I tu wracamy do zaufania do samorządowców. Wśród dwóch i pół tysiąca wójtów zawsze znajdzie się taki, który się niczym nie przejmuje. TE: Pani minister powtarza, że niepotrzebnie zaufała samorządom, a jednocześnie namawia Pani nas, rodziców, do tego samego. To jest sprzeczność. Skoro nie można ufać samorządowcom, to trzeba wprowadzić jasne standardy, określające, jakie warunki powinna spełniać każda szkoła. Tymczasem Pani wprowadziła jedynie zarządzenie o ciepłej wodzie i szafkach dla sześcioklasistów: oba są – z dużymi problemami – wdrażane. Pozostałych rzeczy nie uregulowano. KH: Są też standardy dotyczące maksymalnej liczby – 25 dzieci w świetlicy pod opieką jednego nauczyciela. TE: Ale lista tego, co nie zostało uregulowane, jest bardzo długa, i dotyczy właściwie każdej podstawowej kwestii. Nie uregulowała Pani nawet liczebności klas: zalecała Pani, że powinno być do 26 osób, ale to tylko zalecenie, które nie musi być przestrzegane. KH: Tyle że w miejscach, w których budownictwo nie nadąża za potrzebami edukacyjnymi, dzieci byłoby i tak więcej, i chodziłyby do szkoły na trzy zmiany. O tym, co jest w takiej sytuacji lepsze, powinien rozstrzygać samorząd w porozumieniu z rodzicami. Przy okazji wprowadzonej przez minister Szumilas nowelizacji ustawy oświatowej wróciła dyskusja nad tym, czy same sześciolatki są przygotowane – intelektualnie, emocjonalnie – do edukacji szkolnej. I czy działa wprowadzony jeszcze przez Panią Minister system przedszkolnego diagnozowania dzieci pod kątem tej gotowości. TE: Nie działa. KH: Skąd ma Pan takie sygnały? TE: Dzwonią do nas ludzie. Niektórzy mówią, że cała klasa sześciolatków chce po prostu powtarzać tę pierwszą klasę. Dzieci niegotowe na pójście do szkoły nie są wcześniej wychwytywane, bo system, który Pani stworzyła, jest niewydolny. KH: To nie system jest niewydolny, ale jeden człowiek pewnie z czymś sobie nie poradził. Za diagnozę dziecka w przedszkolu, a potem za naukę w pierwszej klasie, są odpowiedzialni konkretni nauczyciele. Ministerstwo zrobiło, co mogło: przygotowało nową podstawę programową i inne przepisy, w których kładzie się nacisk na indywidualne podejście do ucznia. Obowiązkiem nauczyciela jest się do nich stosować. TE: W 36-osobowej klasie indywidualne podejście nie jest możliwe. KH: Takich klas jest śladowy odsetek. Wedle raportu o stanie edukacji średnia liczebność klasy wynosi teraz mniej niż 20 uczniów. A wcześniej dzieci są w przedszkolu, w którym nauczycielka też musi podchodzić do nich indywidualnie, informując rodzica, jakie dziecko robi postępy. Że coś mu idzie świetnie, a coś innego gorzej; że np. ma wadę wymowy czy kiepsko sobie radzi w grupie. Proszę pamiętać, że od 2014 r. dziecko sześcioletnie nie będzie musiało iść do szkoły, jeżeli diagnoza wykaże jakieś problemy. TE: Tyle że można mieć wątpliwości co do jakości tych diagnoz, skoro do tej pory dokonywały się one w poradniach psychologiczno-pedagogicznych, a Pani wprowadziła zasadę, że diagnozy dokonywać będą przedszkolanki. Nauczycielki przedszkola same zresztą wiedzą, że ich diagnoza nie jest miarodajna, bo nie są specjalistkami w tej dziedzinie. Przed reformą dzieci sześcioletnie były obowiązkowo diagnozowane pod kątem gotowości szkolnej – taką gotowość wykazywała mniejszość. Pani zniosła obligatoryjność profesjonalnej diagnozy sześciolatków, stąd duża skala niepowodzeń szkolnych. KH: Nie mówmy lekceważąco „przedszkolanki”, to nauczycielki z tytułem magistra pedagogiki. Dotychczas w poradniach diagnozowano tylko dzieci, u których rodzice sami zobaczyli taką potrzebę. Obecnie w przedszkolu diagnozuje się wszystkie dzieci, a jeśli coś po tej przedszkolnej diagnozie zaniepokoi, rodzice z dzieckiem trafiają na dalszą, specjalistyczną diagnozę do poradni. Dzięki temu mechanizmowi żadne dziecko nie umknie uwadze. Porozmawiajmy o powodach, dla których ta reforma została wymyślona. Przez ostatnie lata mówiono głównie o tych ekonomicznych: że Polacy będą o rok szybciej trafiać na rynek pracy. Ale przecież główny argument to impuls do niwelowania szans edukacyjnych. Odnoszę wrażenie, że państwo Elbanowscy nie chcieli się z tym argumentem mierzyć, a Pani Minister – zbyt często po niego sięgać. KH: Mówiliśmy o tym wiele, ale nigdy dość przypominania. Dzieci wychowują się w różnych okolicznościach. Jedni rodzice są bardziej świadomi, inwestują w dodatkowe zajęcia, opiekunki, ekskluzywne przedszkola, angielski itd. A są i tacy, którzy z jakiegoś powodu – braku kompetencji, chęci, braku czasu, pieniędzy – tego nie robią. Jeżeli mówimy o warunkach w szkole, to mówmy też o różnicach warunków w domach. Pytanie jest następujące: jeśli nawet w szkole czegoś brakuje, czy nie jest tak, że w domu te braki bywają jeszcze bardziej dotkliwe? To właśnie dzieci z takich domów powinny jak najszybciej trafiać do systemu edukacyjnego i mieć szansę nadrobienia tego okresu, w którym „dziecko z dobrego domu” miało zdecydowanie lepsze warunki do rozwoju. TE: Trudno sobie wyobrazić domy, w których nie ma żadnych bodźców, impulsów edukacyjnych. Takie bodźce dają przecież nie tylko rytmika i angielski. Czasami to może być rozmowa z mądrą babcią czy zabawa z rodzeństwem. Oczywiście jest margines patologii, ale takie uogólnianie to antyrodzinny stereotyp. KH: To nie jest margines, proszę Pana. Być może nie zna Pan skali zjawiska, bo do Pana zgłaszają się jednak głównie rodzice, którzy się troszczą o dzieci. TE: Zgłaszają się różni rodzice, również tacy z kłopotami. A jaki mają Państwo – jako ruch społeczny – inny pomysł na zrównywanie szans? TE: Pomoc powinna być skierowana punktowo do konkretnych rodzin, naprawdę nie trzeba w celu zrównywania szans obniżać wieku szkolnego dla wszystkich! Według nas prawdziwe zrównanie szans edukacyjnych to przede wszystkim zapewnienie dostępu do edukacji przedszkolnej – nie w oddziałach w szkołach, ale w publicznych przedszkolach. W obywatelskim projekcie nowelizacji ustawy o systemie oświaty postulujemy znalezienie pieniędzy na subwencje dla przedszkoli, z czym zresztą Pani się kiedyś zgadzała. Krótko mówiąc: najpierw zapewnijmy ludziom prawo do przedszkoli, a później zastanawiajmy się nad obowiązkami. KH: Ale na wieki dziecko w przedszkolu nie pozostanie. Trzeba także zmieniać szkołę, żeby w najmłodszych klasach wyglądała podobnie do przedszkola! TE: Problem w tym, że za Pani kadencji ta szkoła się nie zmieniała! KH: Bo takie zmiany nie dokonują się jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki. Proszę pamiętać, że wcześniej wiele małych dzieci nie miało w ogóle dostępu do jakiejkolwiek edukacji. Były w rodzinach, które nie troszczyły się o naukę i rozwój, a potem trafiały jako sześciolatki nagle – bez tego przygotowania, uspołecznienia, jakie daje cztero- i pięciolatkowi przedszkole – do zerówek, funkcjonujących wcześniej właściwie w sposób szkolny. Nie możemy od tego abstrahować. To była przyczyna wielu porażek szkolnych. Czy rodzice mają wystarczający wpływ na polską edukację? Państwa ruch odniósł bezsporny sukces, angażując kilkaset tysięcy ludzi. Tylko czy nie jest tak, że potrafimy się w Polsce zorganizować tylko na „nie”? Na każdym poziomie: iść do szkoły i zażądać usunięcia agresywnego ucznia, który zagraża naszemu dziecku, zaprotestować pod urzędem przeciwko likwidacji szkoły, czy – jak w państwa przypadku – blokować reformę. Może potrafimy nasze maluchy ratować, ale brać w swoje ręce ich edukację – już nie? TE: Trudno się dziwić rodzicom, że reagują w sytuacjach najtrudniejszych. Ludzie jednoczą się w obliczu zagrożenia, w obronie wspólnych, ważnych wartości. Tak tworzą się wspólnoty, również narodowe. Odrzucam zarzut, że działamy na „nie”: przecież nie występujemy przeciw nauce szkolnej, tylko w obronie edukacji przedszkolnej dla sześciolatków. A wracając do aktywności rodziców: ludzie często po prostu nie mają na to czasu. I tak wielu z nich jest zmuszonych do poświęcania własnego czasu i pieniędzy nawet na takie rzeczy, jak wymiana okien w klasach czy tynkowanie szkoły. Tak nie powinno być. Mam wokół siebie rodziny, w których oboje rodzice uczciwie pracują i trudno im związać koniec z końcem. Brak aktywności z ich strony to nie obywatelska apatia, ale brutalna codzienność. Oczywiście, mówię tu o dodatkowej aktywności, nie o codziennym zainteresowaniu, co robi w szkole dziecko. Na tę dodatkową działalność rodzicom brakuje często energii. I nie widzę w tym żadnego uchybienia z ich strony: system edukacyjny powinien po prostu działać. A może odwrotnie: nie zadziała tak, jakbyśmy chcieli, jeśli się nie zaangażujemy? KH: Bez współpracy rodziców ze szkołą nie będzie ona w stanie wywiązywać się z zadań opiekuńczo-wychowawczych. Priorytety na tym polu ustalają oczywiście rodzice, ale szkoła musi je poznać. Do mnie też przychodzą listy od rodziców. I choćby na ich podstawie inaczej diagnozuję przyczynę ich słabego włączania się w życie szkoły. Pewnie, że czasem nie mają czasu, ale główna przyczyna jest inna: rodzice często przenoszą swoje własne doświadczenia – w tym lęki – na dziecko. I boją się aktywizować. Boją się, że to dziecku zaszkodzi, jeśli np. sprzeciwią się dyrekcji. TE: Wielu rodziców może się na Panią zdenerwować, jak to przeczytają... KH: No to konkret: w liście, który dostałam niedawno, pani pisze, że chciałaby iść i zwrócić nauczycielce uwagę, ale obawia się, że zaszkodzi dziecku. Odpowiadam, że jednak warto, bo to nie musi być uwaga, a np. pytanie. Rodzice często nie wiedzą, jakie mają prawa, na jakie decyzje mogą mieć wpływ, co mogą zmienić. Chcę też powiedzieć o pozytywnym przykładzie. Jakiś czas temu prezydent Gdańska powołał miejską radę rodziców. Na początku rodzice organizowali się głównie przeciw: oprotestowywali różne rozwiązania. Ale gdy nadano temu ciału status miejskiego ciała konsultacyjnego, zaczęto przedstawiać różne problemy, okazało się, że to działa. Dzięki takim właśnie inicjatywom przełamywana jest nieufność i możliwy staje się dialog. TE: Kiedy Pani powoływała przy ministerstwie radę rodziców, nas do niej nie zaprosiła... KH: To ciało skupiało szereg organizacji. Czas był krótki, zbliżały się wybory, starano się unikać w wyborze klucza politycznego. Ale uważam to za błąd: należało Państwa również do tej rady zaprosić. Zejdźmy na nieco niższy poziom. Rady rodziców muszą powstawać w każdej szkole. Tyle że jest wiele sygnałów mówiących o tym, że pozostają one fikcją. TE: Zacznijmy od tego, że są wybierane niezgodnie z prawem. W zeszłym roku w ponad połowie przypadków w Warszawie rada rodziców została wybrana z naruszeniem prawa! Prawda jest taka, że to dyrektor często narzuca swoje rozwiązania rodzicom. Czasami dochodzi do patologii: np. pieniądze, którymi dysponowała rada rodziców, przejmuje dyrekcja szkoły. Niestety, to ten sam przejaw arogancji w stosunku do rodziców, jaki obserwujemy na poziomie centralnym i samorządowym. Rodzice są w naszym systemie edukacji niechciani! KH: Trudno się nie zgodzić. Ale bez chęci ze strony samych rodziców nie da się ich zaktywizować. Natomiast warto tej aktywizacji sprzyjać. Jeśli rodzice będą czuli, że mogą mieć wpływ na rzeczywistość szkolną, że nikt ich nie będzie spychał, zawłaszczał środków, to pewnie więcej będzie przykładów zaangażowania. Nie jestem już ministrem, ale jestem posłanką, zasiadam w komisji edukacyjnej, i mogę zapewnić, że pracujemy nad poselskim projektem ustawy, mającym zwiększyć uprawnienia rodziców w radach szkół. Chodzi o to, by rodzice stanowili realną grupę nacisku, by mieli wpływ na przykład na ofertę opiekuńczą, świetlice. Szczegółowo przeanalizowałam raport państwa Elbanowskich o stanie szkół. Proszę mi wierzyć, że po tej pierwszej dyskusji o nim w Sejmie byłam pewna, że sytuacja wymaga dodatkowych zmian, właśnie jeśli chodzi o pozycję rodziców w systemie. Tych zmian nie udało się już wprowadzić w poprzedniej kadencji, chciałabym, by naprawił to projekt poselski. Jest też złożony przez państwa Elbanowskich projekt obywatelski, który zakłada wycofanie się z obowiązku szkolnego dla sześciolatków. Czy są jakieś punkty w tych ustawach, wokół których jest zgoda? KH: W dwóch rzeczach, jak sądzę, można osiągnąć porozumienie. Pierwsza to wspomniane zwiększenie wpływu rodziców na szkołę, a druga – wywalczenie subwencji na przedszkola. TE: To zaskakująca zapowiedź, tyle że spóźniona. Przez cztery lata nie udało się Pani ani zwiększyć uprawnień rodziców, ani załatwić tych pieniędzy. Przedszkola w Polsce są wciąż likwidowane, podobnie jak szkoły. Tymczasem czas biegnie, my mamy coraz starsze dzieci i wielu spraw już się nie cofnie... KH: Dużo spraw zostało załatwionych. To za mojej kadencji powstało wiele nowych przedszkoli. Proszę zwrócić uwagę, że w ostatnich latach dopiero zaczęto mówić o „edukacji przedszkolnej”. Wcześniej mówiło się o przedszkolnym wychowaniu czy opiece. Co do subwencji, proszę mi wierzyć, że próbowałam. Może pani minister Szumilas pójdzie lepiej? Może jako doświadczony polityk PO (w odróżnieniu ode mnie: trafiłam do rządu jako bezpartyjny fachowiec) będzie skuteczniejsza w negocjacjach z ministrem Rostowskim? Mnie się nie udało. To może na koniec o tym, co się udało. Jaki jest według Pana największy sukces minister Hall? TE: Wprowadzenie systemu edukacji domowej jako alternatywy dla edukacji szkolnej. A sukces państwa Elbanowskich? KH: Mobilizacja aktywności rodziców i większego liczenia się z nimi w systemie oświaty. 
KATARZYNA HALL jest nauczycielką i działaczką społeczną, posłanką na Sejm. W latach 2007-11 była ministrem edukacji narodowej. W 1989 r. zaangażowała się w tworzenie oświaty niepublicznej w Gdańsku, będąc m.in. dyrektorem pierwszego w regionie liceum prywatnego. Współzałożycielka Gdańskiej Fundacji Oświatowej; w latach 1999–2001 członkini Rady Konsultacyjnej ds. Reformy Edukacji Narodowej.

TOMASZ ELBANOWSKI jest z wykształcenia historykiem. Współinicjator – wraz z żoną, Karoliną Elbanowską – akcji Ratuj Maluchy, współzałożyciel Stowarzyszenia i Fundacji Rzecznik Praw Rodziców. Ojciec sześciorga dzieci.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Dziennikarz działu krajowego „Tygodnika Powszechnego”, specjalizuje się w tematyce społecznej i edukacyjnej. Jest laureatem Nagrody im. Barbary N. Łopieńskiej i – wraz z Bartkiem Dobrochem – nagrody Stowarzyszenia Dziennikarzy Polskich. Trzykrotny laureat… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 13/2012