Born in the CCCP

Nie wiadomo, ilu ich jest. Ale przybywa ich coraz więcej: przybysze z Rosji tworzą już w Wietnamie liczną społeczność. Wietnamczycy patrzą na nich przychylnie: oba kraje nadal są sojusznikami.

   Czyta się kilka minut

Dekoracje bożonarodzeniowe w Mui Ne; styczeń 2014 r. / Fot. Andrzej Meller
Dekoracje bożonarodzeniowe w Mui Ne; styczeń 2014 r. / Fot. Andrzej Meller

Kostia siedzi przy kasie w swej aptece. Apteka oferuje „medycynę naturalną” – i służy też za biuro jego firmy turystycznej „Czajka Tur” i restauracji „Czajka”. Kostia jest zły: na prezydenta Ukrainy, Kreml i „mafię z Kijowa”. W Kijowie trwają proeuropejskie demonstracje, milicja pacyfikuje Majdan. – Nigdy bym nie pomyślał, że jako włóczęga-uchodźca wyląduję w Wietnamie! Za Sowietów to Wietnamczycy przyjeżdżali do nas, my im pomagaliśmy, dla nas Wietnam to był Trzeci Świat – mówi cicho 45-latek, rodem z ukraińskiego Kremenczuka.

Pierwszy kontakt z Wietnamem? Rok 1988, baza sowieckiej marynarki w Zatoce Kam Ranh. Ot, zasadnicza służba wojskowa. Ochraniali sowieckie tankowce, płynące z Zatoki Perskiej na Daleki Wschód. Potem rok służby na lądzie. Lepiej wtedy tu było: biednie, ale uczciwie. Ludzie otwarci i uśmiechnięci, lubili sojuszników. Teraz tu kapitalizm, trzeba walczyć o chleb. – Ale wolę taki kapitalizm niż nasze bezprawie, gdzie gangsterzy decydują w imieniu całego narodu i nie po jego myśli, bo przeciw Europie, a pod dyktando Putina! – emocjonuje się Kostia, po rosyjsku, choć z silnym ukraińskim akcentem.

Kostia uciekł z Ukrainy do Wietnamu, do Mui Ne: nawiązał kontakt z dawnym wietnamskim kolegą z wojska i otworzyli interes, gdzie Wietnamczyk ma 51, a Kostia 49 procent. Biznes się kręci: restauracja pełna, a usługi turystyczne cieszą się popularnością, bo turyści z byłych Sowietów lubią być prowadzeni za rączkę. Kostia, który przyjechał tu z żoną, część zysku posyła do kraju: rodzicom i dorosłym córkom. – Nie chcę tu zostać na zawsze – mówi. – Ale na Ukrainę wrócę, gdy zacznie przypominać normalny kraj, a nie bandycki folwark.

Pytam o wielki szklany baniak, w środku którego widać zalane płynem pierzaste ptaszysko. – To wietnamski samogon – tłumaczy z uśmiechem. – Oni tu wierzą, że ponieważ ptaki ładnie śpiewają, to jeśli się to pije, człowiekowi dusza śpiewa.

Kostia zaprasza, by wpaść – będzie kawałek domowej słoniny, od teściowej z Ukrainy.

ROSYJSKA OAZA

Jeszcze w połowie lat 90. XX wieku Mui Ne, położone nad Morzem Południowochińskim, było zwyczajną rybacką osadą. Czyli: jedna piaszczysta droga pośrodku wsi, a nad nią malowniczy okap z uginających się palm kokosowych – rośliny określanej w kilku azjatyckich językach jako „drzewo, które zaspokaja wszystkie potrzeby życia”. Wietnam był wtedy zamknięty na turystów.

Ale około 15 lat temu to się zmieniło – i do osady zaczęli zaglądać miłośnicy sportów wodnych. Miejsce to miało (i ma) bowiem jedną wielką zaletę: mikroklimat, który sprawia, że wieje tu przez okrągły rok, a monsun nie jest tak dokuczliwy jak w innych rejonach Wietnamu.

Mui Ne zaczęło się więc szybko zaludniać surferami z całego globu, a na pustych dotąd plażach jak grzyby po deszczu wyrastały hotele, pensjonaty, restauracje, bary i szkoły kitesurfingu. Niewielka zatoka zaroiła się od żagli i latawców, a sława ciepłego i wietrznego miejsca obiegła świat surferów – i dotarła nawet do mroźnych krain północy.

I stało się tak, że właśnie przybysze z tych krain w ostatnich latach opanowali kurort. A rosyjski stał się drugim po wietnamskim językiem używanym powszechnie na miejscu.

Dziś napisy „obmien waljut”, „samogon” czy „chotite pakuszat’ zmiejku?” nie dziwią już nikogo – poza turystami z Zachodu, którzy przecierają oczy ze zdumienia, a na swoich blogach piszą potem o „rosyjskiej inwazji” na Wietnam.

PRAWIE JAK W DOMU

– Pierwszych Rosjan spotkałem tu w 2005 r. – wspomina Paul, Niemiec, który mieszka we wsi od 13 lat. – Pamiętam: do baru weszły dwa brzuchate niedźwiedzie, jak się potem dowiedziałem, weterani wojny afgańskiej, obaj w obcisłych czarnych slipach jak z lat 70. Mieli ze sobą piękną młodą dziewczynę, która ewidentnie „należała” do nich obu. Gdy spytałem, czym zajmują się w Moskwie, stwierdzili: „Wolałbyś nie wiedzieć, bracie”. A kilka lat później Rosjanie zaczęli napływać tu masowo – podsumowuje Niemiec.

Dziś 90 proc. turystów i zagranicznych mieszkańców Mui Ne – to ludzie urodzeni w byłych Sowietach. W większości Rosjanie, głównie z Moskwy i Petersburga, najbogatszych rosyjskich metropolii. Ale można spotkać też Ukraińców, Uzbeków, Kazachów, Buriatów. Jest tu też jeden Jakut imieniem Romka, a nawet Abchaz Irakli.

Mui Ne stało się posowieckim kurortem na niesowieckiej ziemi. Przybysze mogą się czuć prawie jak w domu. Na jedynej ulicy „Małej Odessy” najpopularniejszym autem jest sowiecki UAZ (od paru lat produkowany w Wietnamie) i jego bliźniak: chiński Bejiging BJ212.

W rosyjskich restauracjach, przy wtórze rosyjskich szlagierów, serwuje się barszcz, pielmieni, sałatkę moskiewską, baranie szaszłyki. Nad oceanem, wśród palm i wydm, wielu z przybyszów znalazło drugi dom – i pracę.

ROSYJSKI SOJUSZNIK

Z pewnością wielkim ułatwieniem dla „rosyjskiej mniejszości” w Wietnamie jest to, że współczesna Rosja, jak niegdyś Sowiety, to główny sojusznik Wietnamu w regionie.

Wielu starszych Wietnamczyków zna rosyjski, bo masowo studiowali na uczelniach w różnych republikach ZSRR. Związek Sowiecki edukował wietnamskich lekarzy, inżynierów – i oczywiście wojskowych. A za czasów wojny wietnamskiej – gdy Północny Wietnam, wspomagany przez partyzantów z Vietcongu, stał się w istocie stroną w wojnie z Południem oraz z USA – Kreml wysyłał też swoich „doradców”, by armię Północnego Wietnamu szkolili np. w obronie przeciwlotniczej.

Gdy Amerykanie odeszli i komunistyczna Północ podbiła Południe, Armia Sowiecka założyła tu swoje bazy – do dziś zresztą niewiele o nich wiadomo. Podobno ostatni żołnierze, już rosyjscy, zaczęli opuszczać Wietnam dopiero w 2002 r.

Dziś Wietnamczycy nadal chętnie uczą się w Rosji. I darzą sojusznika sentymentem. Ale silne są też więzy gospodarcze: Rosja eksportuje tu technologie i stal, a kupuje ryż i tekstylia. Oba kraje współpracują w energetyce, np. firma Vietsovpetro wydobywa ropę ze złoża Bach Ho (złoża Białego Tygrysa). Ubogi w energię elektryczną Wietnam prowadzi rozmowy o budowie przez Rosjan elektrowni jądrowej.

Żywa współpraca „na górze” ma swój odpowiednik „na dole”: młodzi przybysze z Rosji chętnie otwierają firmy wspólnie z Wietnamczykami. Niektórzy kupują ziemię, budują domy (według prawa wietnamskiego to dzierżawa na 49 lat, ale można ją przedłużyć). A jeszcze inni – po prostu żenią się z Wietnamkami.

„DŻI”, CZYLI ŻENIA

Żenia, lat 29, mówi świetnie po angielsku. Wśród „wietnamskich Rosjan” to rzadkie; zwykle zwracają się do Wietnamczyków po rosyjsku, tyle że powoli i głośno.

Ojciec Żeni jest pół Rosjaninem, a pół Ukraińcem, mama krymską Tatarką. Urodziła się we Władywostoku, gdzie tata służył jako prokurator wojskowy. W 1986 r. armia wysłała ojca do Kam Ranh, na północ od Mui Ne (kierował sądem wojskowym). Potem był prokuratorem w Baszkirii, a po upadku Sowietów rodzina osiadła na Krymie – i z dostatniej stała się ubogą. Na Ukrainie szalało bezrobocie, bieda i korupcja (patologie obecne do dziś). Żenia opowiada, że pięcioosobowa rodzina musiała przeżyć w Symferopolu za równowartość 400 dolarów.

Ona skończyła wprawdzie dziennikarstwo i psychologię w Kijowie, ale nie mogła znaleźć pracy. Myślała o własnej firmie, ale „na Ukrainie nie da się prowadzić małej przedsiębiorczości, bo zaraz ktoś uprzywilejowany położy na interesie łapę”. Chwilę pracowała w szwajcarskich hotelach (jako kucharka), dwa lata temu trafiła do hotelu w Malezji. Z Kuala Lumpur musiała wyjechać po nową wizę – i tak, przypadkowo, znalazła się w kraju, gdzie 20 lat wcześniej służył jej ojciec.

Dziś mówi, że zostanie tu na stałe. Szybko znalazła pracę w Vietnam Kiteboarding School: jest menadżerem i zarabia tyle, że może normalnie żyć; wynajmuje dom. Dodatkowo zajmuje się tłumaczeniami dla agencji nieruchomości.

– Czuję się tu bezpiecznie. Mam wietnamskiego chłopaka, Quy. Chcemy otworzyć wędzarnię. Mam pewność, że jeśli legalnie zainwestuję, po tygodniu nie wyważy mi drzwi mafia – snuje plany „Dżi” (jak zwą ją Wietnamczycy) w biurze nad brzegiem morza. – Odpowiada mi tu pogoda, na życie starcza. Gdy odwiedziłam dom rodzinny, odliczałam dni, kiedy tu wrócę. Nie mogłam patrzeć na beznadzieję i frustrację. Tu mam wszystko, czego potrzebuję w życiu – dodaje, otoczona wianuszkiem wietnamskich instruktorów.

WOŁODIA NA FALI

Urodził się w 1981 r., z mamy Rosjanki i ojca Łotysza. Gdy Sowiety upadły, z matką trafili do rodziny w porcie Anapa, obok Krasnodaru nad Morzem Czarnym. – Głód, bezrobocie, syf – wspomina ten czas.

W wieku 14 lat zaczął pracować, bo mama była bezrobotna, a ojciec ich zostawił. Zaciągnął się na statek turystyczny. Zarabiał i uczył się windsurfingu. Jako 17-latek pojechał do „Pitra” (Petersburga); chciał wstąpić do szkoły marynarskiej. Nie udało się. W Moskwie dopiero złapał trochę wiatru w żagle: handlował, czym się dało, na Garbuszce (znanym centrum handlowym). Przez rok był dizajnerem wystrojów kuchennych (choć nie miał o tym pojęcia). Ostatnie siedem lat w Rosji spędził jako szef personelu w dużej firmie budowlanej.

Dobrze zarabiał, ale czuł, że wyżej nie zajdzie. Kupił sprzęt do kajta – i choć zdrowy jak rydz, coraz częściej brał zwolnienia zdrowotne, z których wracał opalony i uśmiechnięty. W pracy mówił, że ma obsesję na punkcie solarium i musi złapać kolor po chorobie.

W końcu, w 2010 r., Wołodia rzucił pracę, spakował kajty i poleciał do egipskiej Hurgady. Praca w szkole kajta szła świetnie, ale rewolucja w Egipcie i napięcie w świecie islamskim wypłoszyły turystów, więc stracił kursantów. W tym czasie jego koledzy już znali Mui Ne. Kusili, że Rosjanie nie potrzebują tam wiz, że jest tanio, kupa turystów, no i nie ma muzułmanów, za którymi nie przepada.

I tak Wołodia trafił tutaj. Już trzeci sezon prowadzi szkołę Kite Rabbit. Nauczył się angielskiego, żyje jak chce, ma pieniądze. Nie wie, czy zostanie na zawsze. Żyje z dnia na dzień. Na przykład, myśli o falach w Portugalii i o Europie. – Może pojadę tam w następnym sezonie, kupię z kolegami campera i będziemy prowadzić objazdową szkołę kajta? – zastanawia się. – Wpadaj za trzy dni! – krzyczy na pożegnanie. – Widziałem prognozę, będzie ostro wiać!

***

W Mui Ne zapada wieczór. Zapalają się setki lampek, którymi ozdobiono sprowadzone tu z północy Wietnamu choinki. Przed jednym z hoteli pomysłowy gospodarz umieścił – obok bożonarodzeniowej szopki – białe niedźwiedzie z zimnych krain.

Wieczór jest ciepły, tropikalny. W wiadomościach mówią, że w oddalonej od Mui Ne o 2 tys. km górskiej Sapa, na północy Wietnamu, spadł właśnie śnieg.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 04/2014