Bitwa o Azję

Choć zarówno Chiny, jak USA chcą stabilizacji na Półwyspie Koreańskim, chwilowa wspólnota celów nie poprawi napiętych relacji między oboma mocarstwami. Rywalizacja o dominację w regionie toczy się gdzie indziej.

22.04.2013

Czyta się kilka minut

Eskalacja gróźb ze strony Korei Północnej wobec południowego sąsiada i USA – wsparta próbą nuklearną i testem rakietowym – sprawiają, że oczy świata znów zwróciły się w kierunku Korei. Nawet jeśli prowokacyjne zachowanie Kim Dzong Una nastawione jest głównie na użytek wewnętrzny i ma skonsolidować władzę nowego lidera Północy, kolejne prowokacje mogą wymknąć się spod kontroli i doprowadzić do wojny na Półwyspie.

Tymczasem na takim rozwoju sytuacji nie zależy nikomu: ani Koreańczykom z Południa i wspierającym ich Stanom, ani Chinom – uznawanym za ostatniego sojusznika reżimu Kima. Czy zatem wojenna retoryka przywódcy Północy może doprowadzić do poprawy chłodnych od pewnego czasu relacji między Pekinem i Waszyngtonem?

Szanse na to są niewielkie, gdyż rzeczywista rywalizacja między oboma potęgami toczy się nie na północy, ale południu Azji Wschodniej. I nic nie zapowiada, aby w najbliższym czasie różnice interesów udało się pokonać.

ZWROT KU AZJI

W listopadzie 2011 r. ówczesna sekretarz stanu USA, Hillary Clinton, ogłosiła, że w polityce zagranicznej Stanów zaczyna się „zwrot” w kierunku południowowschodnich krańców kontynentu azjatyckiego. „Jednym z najważniejszych zadań stojących przed amerykańską polityką w ciągu najbliższej dekady – pisała Clinton na łamach magazynu „Foreign Policy” – będzie znaczące zwiększenie naszych inwestycji – dyplomatycznych, gospodarczych, strategicznych i innych – w rejonie Azji Południowo-Wschodniej”.

Rok później Barack Obama, podczas pierwszej w historii wizyty prezydenta USA w Birmie, nazwał Stany „krajem Pacyfiku”, który swą przyszłość widzi w związku z państwami i narodami położonymi na zachód od swoich granic. I choć prezydencka administracja wielokrotnie zaprzeczała, jakoby zwiększenie obecności w Azji było krokiem wymierzonym przeciw szybko rosnącej pozycji Chin, mało kto w te zapewnienia uwierzył.

W rezultacie, po wielu latach w miarę spokojnych relacji międzynarodowych, sytuacja w Azji Południowo-Wschodniej stoi pod znakiem zaostrzającego się konfliktu między USA i krajami położonymi w basenie Morza Południowochińskiego z jednej strony – i Chinami z drugiej. Pekin publicznie obwinia za ten stan rzeczy działania Waszyngtonu, który – zdaniem chińskich władz – chce powstrzymać rozwój Chin i nie dopuścić do zdobycia przez ten kraj należnego mu miejsca w regionie oraz w globalnym porządku politycznym. Ale zrzucanie winy wyłącznie na Amerykanów przesłania poważne przeobrażenia, jakim w ostatnich latach uległa polityka zagraniczna Państwa Środka.

KONIEC HARMONII

Jeszcze niedawno, po gwałtownych sporach między Filipinami i Chinami w II połowie lat 90., Pekin zmienił taktykę – przyjmując pokojową i bardziej partnerską postawę wobec krajów Południowo-Wschodniej Azji. Chiny zaproponowały stworzenie nowego systemu relacji, opartego na unikaniu konfliktów i na współpracy, w którym miałyby pełnić rolę potężnego gospodarczo, ale niegroźnego uczestnika.

Ówczesna strategia Pekinu zakładała budowanie państwa, którego pozycję w świecie miały wyznaczać sukcesy ekonomiczne, podparte kulturowym soft power, zaś w polityce zagranicznej pewność siebie, połączona z umiarkowaniem w działaniu i poszanowaniem interesów innych stron. Filozofię konfliktu zastąpić miała filozofia „harmonijnego świata”. Plan ten, nazwany Nową Doktryną Bezpieczeństwa i zaaprobowany przez prezydenta Hu Jintao, chińskie MSZ wdrażało od 2004 r. – najpierw jako koncepcję „pokojowego wzrostu”, a potem „pokojowego rozwoju”. Wydawało się, że Chiny będą chciały i potrafiły odegrać rolę „odpowiedzialnego partnera” w budowaniu nowego porządku regionalnego i globalnego.

Niestety, wydarzenia roku 2009 – i ostry zwrot w chińskiej polityce zagranicznej – wylały kubeł zimnej wody na głowy polityków w USA oraz w krajach Azji Południowo-Wschodniej. To wówczas Chiny bardzo zdecydowanie zablokowały realizację programu pomocowego Azjatyckiego Banku Rozwoju dla Indii (gdyż obejmował on również obszary przygraniczne, o które oba państwa wciąż toczą spór). Również wypowiedzi chińskich dyplomatów i przedstawicieli armii nabrały innego tonu. W 2010 r., na szczycie stowarzyszenia Narodów Azji Południowo-Wschodniej (Association of Southeast Asian Nations, ASEAN), w odpowiedzi na liczne głosy wyrażające obawy przed chińską dominacją, minister spraw zagranicznych ChRL Yang Jiechi wyraził się jasno: „Chiny są dużym krajem, inne państwa to małe kraje i to jest fakt”. Wkrótce Pekin znacznie zwiększył wydatki na zbrojenia. Dziś pod względem wydatków na armię Chińczycy są na drugim miejscu w świecie, ustępując tylko USA.

Wszystko to sprawiło, że na budowanym przez lata wizerunku Chin – jako pokojowego i przyjaznego sąsiadom mocarstwa gospodarczego – pojawiły się rysy. Kraje regionu zaczęły podejrzewać, że dotychczasowa pokojowa polityka była przykrywką dla imperialnych ambicji, a Chiny – zamiast polityki „pokojowego rozwoju” – realizowały strategię „dojrzałego owocu”: powolnego zdobywania wpływów kosztem innych państw, które po pewnym czasie będą tak osłabione i uzależnione od Chin, że – jak dojrzałe owoce właśnie – same wpadną do koszyka.

WYŚCIG POD WODĘ

Przyczyn zwrotu w polityce Pekinu wobec państw regionu jest kilka. Jedna to dojście do głosu w Komunistycznej Partii Chin, a także w armii zwolenników odrodzenia chińskiej mocarstwowości – politycznej i militarnej. Nie bez znaczenia jest też umocnienie nurtu nacjonalistycznego. Szowinistyczne, mocarstwowe i antyamerykańskie głosy zyskują popularność i wywierają nacisk na polityczne elity Chin.

Decydującą rolę odgrywają jednak czynniki geopolityczne i ekonomiczne. Po pierwsze, Chińczycy dążą do stworzenia możliwie rozległej strefy buforowej, chroniącej ich ludne i rozwinięte gospodarczo prowincje południowe przed atakiem militarnym. Po drugie, dla głodnego surowców naturalnych kraju zasoby ropy i gazu leżące pod dnem wód opływających jego południowo-wschodnie brzegi stanowią łakomy kąsek – mają kluczowe znaczenie dla zapewnienia Chinom energetycznego bezpieczeństwa i niezależności.

Ale dlaczego konflikt zaostrzył się dopiero teraz?

Obok dynamicznego wzrostu gospodarczego wielu państw azjatyckich (i tym samym wzrostu popytu na ropę i gaz), ważną przyczyną jest szybki postęp technologiczny, który pozwala na opłacalne wydobycie złóż leżących głęboko pod dnem morskim, jeszcze niedawno niedostępnych. Wciąż wysoka cena tych technologii wydobywczych sprawia jednak, że nie wszystkie firmy w regionie mają do nich dostęp. W tym miejscu do gry wchodzą amerykańskie koncerny. Wietnamska państwowa firma naftowa PetroVietnam już poprosiła Chevron i ExxonMobil o pomoc w eksploatacji podwodnych złóż. W październiku 2012 r. ExxonMobil odkrył rozległe złoża gazu pod dnem Morza Południowochińskiego. Wietnam twierdzi, że leżą one na jego wodach terytorialnych, Chiny są przeciwnego zdania – i zapowiadają zdecydowane działania wobec każdego, kto zacznie wydobycie. To nie pierwszy i na pewno nie ostatni taki konflikt w Azji.

STARE WIĘZY I NOWE SOJUSZE

Mniejsze państwa regionu zdają sobie doskonale sprawę, że nawet połączonymi siłami nie mogą przeciwstawić się Chinom, a jedyną potęgą, która ma takie możliwości, są Stany Zjednoczone. Narastające poczucie zagrożenia ze strony Chin owocuje wzmożeniem kontaktów z Waszyngtonem, co zbiega się z intensyfikacją działań USA w regionie. Amerykanie oferują pomoc dyplomatyczną, militarną i poprawę relacji handlowych. Takie podejście sprawia, że na współpracę zdecydowali się nie tylko tradycyjni sojusznicy Waszyngtonu (jak Tajlandia i Filipiny), ale też państwa do niedawna mało przyjazne – jak Wietnam (z którym Stany podjęły współpracę wojskową) czy Birma, gdzie wprowadzane od dwóch lat reformy demokratyczne są w znacznej mierze skutkiem amerykańskich wysiłków dyplomatycznych.

Taki rozwój wypadków nie jest oczywiście na rękę Chinom, które dążą do przekształcenia regionu w swoją wyłączną strefę wpływów i do narzucenia swojej woli innym państwom. Aktywna – i wyjątkowo w tym przypadku taktowna – polityka USA oraz coraz wyraźniejsza amerykańska obecność militarna przeszkadzają w realizacji tych planów Pekinu.

Kto zatem odpowiada za rosnące napięcia w Azji Południowo-Wschodniej? Trudno o jednoznaczną odpowiedź, ale wiele wskazuje, że jedną z głównych przyczyn jest nie tyle aktywność dyplomatyczna i militarna USA, co przedefiniowanie celów chińskiej polityki i metod ich osiągania. Porzucenie przez Pekin filozofii „harmonijnego rozwoju” na rzecz agresywnych działań, popartych różnoraką ekspansją, nie wróży dobrze ani stabilności w Azji, ani stosunkom chińsko-amerykańskim.  


ŁUKASZ PAWŁOWSKI jest doktorantem w Instytucie Socjologii UW, sekretarzem redakcji tygodnika „Kultura Liberalna”.

ŁUKASZ SAREK studiował prawo i sinologię na UW oraz język i kulturę Chin na Zhejiang University i Nanjing Normal University. Przez wiele lat pracował w Chinach.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 17-18/2013