Bardzo młode kino

Z Małgorzatą Szumowską rozmawia Jan Strzałka

15.06.2003

Czyta się kilka minut

JAN STRZAŁKA: Tui po Twojej maturze spytałem, co zamierzasz robić. Jak to co? - odpowiedziałaś bez wahania -pójdę do szkoły filmowej, a kiedy ją skończę, będę reiyserować takie filmy jak „Fortepian” Jane Campion...
MAŁGORZATA SZUMOWSKA: Kiedy ma się osiemnaście lat, wszystko jest szalenie proste. „Fortepian” mnie fascynował, to obraz gęsty i tajemniczy, bo Campion ma dar postrzegania najmniejszych okruchów świata. Kilka lat później wydał mi się zbyt sentymentalny - byłam wówczas pod wrażeniem „Pulp Fiction” Tarantino. Dziś powracam do „Fortepianu” i myślę, że to dzieło wspaniale ukazuje kobiecą wrażliwość artystyczną, choć nie lubię określenia „kino kobiece”.

A „Pulp Fiction” ciągle mnie bawi... I co za szczęście: niemieckim producentem mojego nowego filmu „Ono” będzie Pandora Film, która przed laty odkryła nowozelandzką reżyserkę. Wcześniej Campion wędrowała ze scenariuszem od jednego producenta do drugiego. Dopiero Karl Baumgartner z Pandory poznał się na „Fortepianie”.

Ale moim największym przeżyciem artystycznym było i jest kino Andrieja Tarkowskiego, szczególnie „Zwierciadło”.

Lekcja Hasa

W „Laterna magica” Bergman wyznaje, ie pragnąłby tworzyć takie filmy jak „Zwierciadło”, bo jedynie Tarkowski zrozumiał przeznaczenie kina, a jest nim odkrycie i perfekcyjne opanowanie języka snu...
„Zwierciadło” jest dziełem skończonym, precyzyjnie skonstruowanym. Jest w nim żelazna logika, jak w równaniu matematycznym czy w arcydziele muzycznym. Sądzę, że Tarkowski jest bardziej metafizyczny niż Bergman, metafizyka Bergmana naznaczona jest psychologizmem i emocjami. Oczywiście, nie jestem Bergmanem ani Tarkowskim, dotąd wstydzę się powiedzieć o sobie: jestem artystką. Dlaczego więc o nich mówię? Kiedy realizowałam „Szczęśliwego człowieka”, swój debiut fabularny, dziwiono się, że nie zamierzam mówić o osobistych przeżyciach, a nie o doświadczeniach pokolenia. Moim celem był film, w którym odcięłabym się od tu i teraz. Odbić się od rzeczywistości, skoczyć w inną przestrzeń...

Ale „Szczęśliwy człowiek” jest osadzony w polskiej rzeczywistości: bezrobotny trzydziestolatek po studiach humanistycznych, utrzymywany przez matkę, spotyka dziewczynę pracującą w przedpotopowej fabryce, dziewczyna samotnie wychowuje dziecko. Żyją gdzieś na przedmieściach Krakowa, w kamienicy, która się wali, a i tak ostrzy sobie na nią zęby właściciel biura nieruchomości, który chce ją kupić za bezcen, by wyeksmitować lokatorów i odsprzedać kamienicę z zyskiem... To mógłby być temat dla Mike'a Leigh, a nie dla osoby zafascynowanej Bergmanem i Tarkowskim!
Świadomie nie chciałam wejść w publicystykę społeczną, żerować na emocjach związanych z nieprzystosowaniem czy krzywdą ludzką. Spotykałam ludzi podobnych do bohatera „Szczęśliwego człowieka”: pogrążonych w apatii i depresji, zagubionych. Znałam też ludzi całkowicie odmiennych. „Dzień Tomka K”, mój pierwszy film dokumentalny dla TVP, był opowieścią o młodych wilkach kapitalizmu: żądnych sukcesu, szalonych zabaw, szybkich samochodów. Teraz nie garnę się do takich tematów. Ciekawią mnie tacy ludzie jak Jasiu ze „Szczęśliwego człowieka”. Lubię go, choć nie roztkliwiam się nad nim, bo sam ponosi winę za swój marazm. Lecz zamknięcie się w sobie pozwala mu głęboko przeżyć świat, miłość, odnaleźć sens egzystencji, którego może by nie odkrył, gdyby był „kreatywny”... Może ten outsider przeżył coś, co nigdy nie będzie dostępne ulubieńcowi fortuny? Nie interesowały mnie emocje, psychika, tylko stan ducha bohatera i to, co nienazwane, co „pomiędzy”, co czasem objawia się nam na pięć sekund. I w tym mgnieniu ujawnia się niekiedy sens życia.

Nie wspomniałeś, o czym naprawdę opowiadam w „Szczęśliwym człowieku” - o śmierci. Matka Jasia, gra ją Jadwiga Jankowska-Cieślak, ma raka i postanawia ukryć prawdę przed synem, ale Jasiu zna diagnozę, i też kryje ją przed matką. Oboje będą udawać szczęśliwych ludzi. Pracując nad filmem myślałam, co to znaczy stracić najbliższych, zastanawiałam się nawet, co by się stało, gdybym straciła rodziców. Był we mnie lęk. Czytałam wtedy „Pierwszego człowieka” Alberta Camusa, opowieść o związku syna i matki, analfabetki żyjącej w innym świecie niż syn, ale dla niego świętej. W filmie chciałam zawrzeć uczucie bezradnej miłości, jakiej nie umiemy okazać bliskim nawet w sytuacji ostatecznej. Odkryłam, że może śmierci nie należy się bać. „Szczęśliwy człowiek” nie jest krzykiem rozpaczy, ale filmem o odnalezieniu nadziei...

Mimo że Jasiu głupio umiera?
On nie umiera głupio. On umiera z miłości do matki. Przecież nie rozpływa się w nicości, lecz przechodzi do innej przestrzeni. Jego śmierć nie jest pokazana dosłownie, a na brzydką uliczkę, gdzie mieszkał, po jego przejściu w inny świat spadają z nieba kwiaty i czysty śnieg. Matka i dziewczyna spokojnie czekają na powrót Jasia. „Zawsze się spóźnia” - uspokaja Jankowska. Powiem paradoksalnie, że scenariusz nie jest tu ważny, nawet dialogi są urywane: szukałam nastroju, wyrazu twarzy, światła, jakie przypadkiem odbija się we włosach bohaterów. Nie wiem, czy udało mi się mówić językiem metaforycznym, ale cieszę się, że mój pierwszy film pełnometrażowy jest, jaki jest. Nie ma w nim metafory na plastikowej tacce jednorazowego użytku. Śmierci odebrano w kinie powagę i prawdę. Jest elementem szybkiej akcji albo sentymentalnym chwytem na sprzedaż. Metafora i metafizyka ma swój początek w prawdzie o życiu, a nie w złudzeniu. Dlatego „Szczęśliwy człowiek” nie jest na sprzedaż.

Zdobyłaś rozgłos w Polsce i za granicą filmami zrealizowanymi jeszcze w łódzkiej Szkole Filmowej.
Szkołę kończyłam w momencie stagnacji w kinie polskim. Oczekiwano, że młodzi zaproponują awangardowy język i nowe tematy. A ja świadomie nawiązałam do tradycji szkoły polskiej... Szybko zadebiutowałam w pełnometrażowej fabule nie tyle dzięki wyróżnieniom w Cannes dla moich studenckich filmów, co raczej dzięki Wojciechowi Hasowi. Has upatrywał sobie jedną osobę na roku, której pomagał wystartować. Padło na mnie, rozumieliśmy się doskonale od egzaminu wstępnego. Był moim mistrzem.

Pierwszym mistrzem był jednak ojciec. Zaraził mnie m.in. podziwem dla Tarkowskiego. Różnimy się jako reżyserzy: ojca nie pociąga fabuła, zajmuje się wyłącznie dokumentem, pragnie dotrzeć do nieupozowanej prawdy o człowieku. Podziwiam go za osiągnięcia dziennikarskie, za jego filmy, ale najbardziej za odwagę. Był odważny w latach 1980-81, kiedy kierował „Gazetą Krakowską”, i w stanie wojennym, i dzisiaj. Ostatnio zrealizował „Oddam życie za pracę” - dokument o ludziach, którzy kiedyś stali po dwóch stronach barykady: jeden w „Solidarności”, drugi w ZOMO. Dziś obaj są bezrobotni, żyją na marginesie, są sąsiadami, nie żywią do siebie nienawiści. Ojciec dostrzegł w nich człowieczeństwo.

Kina jednak nie dziedziczy się w genach, trzeba się go uczyć. I tu pojawił się Has. Has nie cierpiał - jak mówił - płytkiego realizmu. Pobłażliwie oceniał scenariusze, w których próbowaliśmy opowiadać o naszych doświadczeniach w rodzaju: rzucił mnie chłopak, nikt mnie nie kocha, itd., itp. Żądał, by się uwolnić od banału, publicystyki, nie trzymać się realizmu jak matczynej spódnicy, nie bać się metafory. Jeśli ktoś chce pozostać przy płytkim realizmie -mówił - niech się bierze za seriale. Część studentów prowadziła z nim cichą walkę: uważali, że film jest przede wszystkim narracją, a on traktował narrację jako rzecz wtórną. W pierwszej etiudzie studenckiej całkowicie odbiłam się od rzeczywistości. Totalna jazda: jakieś kozy, które nie wiadomo skąd się wzięły, stypa, kwiaty w wannie. Hasa zatkało, ale bronił mnie: „ma dziewczyna wyobraźnię, chaotyczną, ale ma”. I chyba go nie zawiodłam, bo kiedy po latach zaniosłam mu scenariusz „Szczęśliwego człowieka”, przyrzekł, że pomoże. Studio filmowe Indeks, którego szefem był Has, zwróciło się do Telewizji Publicznej o pieniądze, i te zostały przyznane. Nie mam powodów do narzekania, szczęście mi sprzyja, a może po prostu spotykam właściwych ludzi na swojej drodze.
Hamburgery na licencji

Jesteś wyjątkiem, bo młodzi polscy twórcy głównie narzekają...
Fakt, nie ma pieniędzy, nie ma struktur finansowania. Pieniądze na kino artystyczne daje jedynie telewizja publiczna, tymczasem w Europie istnieje wiele instytucji wspierających ambitną kinematografię, jak duński czy szwedzki Instytut Filmowy. Niemcy mają co najmniej dziesięć źródeł pozyskiwania środków na kino niekomercyjne. W Anglii działa sponsorowana przez państwo sieć National Film and Theater. Nie brak krytyków dostrzegających każde wartościowe dzieło, istnieje mnóstwo pism poświęconych ambitnemu kinu. Tymczasem u nas jest tylko Stefan Laudyn i jego Warszawski Tydzień Filmowy, czy Roman Gutek. Co prawda planuje się powołanie Instytutu Filmowego, ale kiedy zacznie on działać i jakimi środkami będzie dysponować?

Drogę za granicę przetarł mi Laudyn, który dostrzegł, że w „Szczęśliwym człowieku” nawiązuję do szkoły polskiej. Wybrał mój film na zamknięcie Warszawskiego Festiwalu Filmowego. Film został dobrze przyjęty na Zachodzie. Potem były pokazy w USA, i tam uwierzyłam, że nie muszę tworzyć w próżni, że widzowie są zmęczeni płytkim realizmem, którym pogardzał Has. Nota bene Has zdobywa w USA pośmiertną sławę, dość wspomnieć, że Scorsese i Coppola ocalili zniszczoną kopię „Rękopisu znalezionego w Saragossie”. Na hasło „Polska” wielu młodych reżyserów amerykańskich reaguje szczerym zainteresowaniem. Znają filmy Wajdy, Kieślowskiego. Uważają, że w ich własnym kinie panuje sztampa, oczekują od Europy i Polski kina oryginalnego.

Nie tak dawno, w Los Angeles, niewiele ode mnie starszy reżyser długo opowiadał mi o swoim podziwie dla kina europejskiego, był też ciekaw, co nowego dzieje się u nas. Nie wiedziałam o tym człowieku nic, ale zaprosił mnie, by pokazać film, który właśnie montował. Poszłam, a on mi pokazuje film z Jackiem Nicholsonem. To był Alexander Payne, a jego „About Schmidt” zdobył pięć Złotych Globów i był nominowany do Oscara. Zachód wierzy, że wniesiemy do kultury oryginalne treści. A my tymczasem imitujemy zachodnią kulturę masową!

Wierzę, że sytuacja młodych reżyserów polepszy się, kiedy przystąpimy do Unii. Ale przeraża mnie, że z Zachodu nie czerpiemy tego, co cenne, lecz najczęściej to, co najgorsze. Telewizje komercyjne kupują licencje na programy. TVP produkuje wprawdzie
ilmy poważniejsze, ale wciąż nie ma jasnego systemu i rynku dla tych produkcji. Większość twórców głupieje, nie wiedząc, czego od nich oczekuje producent: sukcesu finansowego czy artystycznego. Młody reżyser może zwątpić, czy jest w Polsce potrzebny. „Szczęśliwego człowieka” pokazywano w kinach polskich przez tydzień, a w Anglii przez kilka tygodni, dzięki czemu zauważył go założony przez Roberta Redforda amerykański Sundance Institut, który poszukuje obiecujących debiutantów z całego świata. Między innymi dzięki Sundance realizuję kolejny film. Producentem filmu „Ono” ze strony polskiej jest TVP - Agencja Filmowa i jej dyrektor Andrzej Serdiukow.

Z czym wejdziemy do Unii, z licencyjnymi hamburgerami? Kiedy czytałam korespondencję Simone Weil z Robertem Schumanem, zdumiało mnie, że ludzie, którzy przed kilkudziesięciu laty, podczas wojny, marzyli o zjednoczeniu kontynentu, mieli pewność, że prawdziwa integracja musi się dokonać wokół wartości. A kto dziś pamięta, że sztuka winna służyć ładowi moralnemu? W świecie zdominowanym przez pragmatyzm sztuka może okazać się niepotrzebna. Pracując nad nowym filmem, nie uniknę pytania, czy ktoś go potrzebuje. Nie mogę zrobić filmu, którego nikt nie obejrzy, bo wtedy nie będę miała szans na następny. Reżyser nie może być dziś pięknoduchem. Musi mieć żyłkę menedżera, bo kino to również pieniądze. Ale wszystko to nie usprawiedliwia narzekania.

Przeciw egomaniactwu

Podkreślasz, że „Szczęśliwy człowiek” to film o nienazwanym, ale tkanka realistycznej obserwacji jest w nim znakomita. Świat przedmieść, robotników to przecież nie Twój świat. Skąd ta wiedza o obcym środowisku?
Tu owocuje doświadczenie dokumentalistki. W szkole dyskutowaliśmy z Kazimierzem Karabaszem, klasykiem filmu dokumentalnego, czy mamy prawo opowiadać o sprawach, których osobiście nie przeżyliśmy. Większość sądziła, że możemy pokazywać jedynie to, czego sami dotknęliśmy - inaczej sztuce grozi nieautentyczność. Moim zdaniem, byłby to paradoksalnie rodzaj konformizmu. Jeśli naprawdę ciekawi nas świat, a nie tylko nasze ego, to obserwując go z pokorą mamy prawo o nim opowiadać. Nim rozpoczęliśmy zdjęcia do „Szczęśliwego człowieka”, razem z moim operatorem i zarazem mężem Michałem Englertem przez pół roku włóczyliśmy się po przedmieściach, po fabrykach, szukając twarzy i miejsc. W filmie pojawiają się kobiety z fabryki, które grają siebie...

Ale w jednym z Twoich dokumentów pada zdanie: przed kamerą nikt nie jest sobą.
Ani w dokumencie, ani w filmie fabularnym nie szukaj pełnej prawdy o człowieku. Nigdy nie uwolnimy się od sztuczności, gry, maski. Ale jeśli przez pięć sekund ujawni się prawdziwa twarz człowieka, rozwierają się niebiosa. To mi wystarcza. Całej prawdy pragnie tylko reality show. I co to daje? Triumf pustki.

Wciąż uczę się kina. Ale to sztuka czasami drażniąca naiwnością i sentymentalizmem - żałuję wtedy, że nie mam talentu literackiego, bo literatura, jeśli chce, wznosi się ponad ziemię. Stąd moje pragnienie owego „pomiędzy” i niepokój, czy kino nie ulegnie w końcu dosłowności, bo kiedy nie jest dosłowne - coraz częściej bywa odrzucane. Uwielbiam Tarkowskiego, bo „Zwierciadło” nie jest już filmem, ale - bo ja wiem - traktatem, wierszem czy strukturą muzyczną. A może modlitwą? Ale Tarkowski tworzył w innych czasach. W szkole jedna z wykładowczyń powiadała, że dziś Tarkowski ani Fellini nie dostaliby kasy na film. Bo kino ma być dla ludzi! Dlatego dzieła Aleksandra Sokurowa, najzdolniejszego kontynuatora Tarkowskiego, można oglądać jedynie na festiwalach.

Wszyscy pieją nad „Amelią” - ma to być dowód, że można pogodzić sztukę z prawami rynku. Lubię „Amelię”, lubię nawet kino rozrywkowe - czasami to wielka przyjemność kupić wiadro pop-cornu i pójść na lekki film - ale sztuka nie powinna się chełpić, że stać ją na złoty środek. W Łodzi uczono mnie, by łamać reguły, iść pod prąd. Ale po projekcji mojego filmu „Wniebowstąpienie” w Cannes nawet moi rówieśnicy nie kryli zdumienia, że mam odwagę mówić własnym językiem, ignorować prawa, jakimi rządzi się dziś kino. Uświadomiłam sobie, że mam robić kino dla każdego. Zrodził się we mnie bunt i strach.

Dlaczego Polska?

Niedawno na tych łamach uczestnicy dyskusji o pokoleniu '89 skarżyli się, ie Polska ich męczy. Czy i Ty czujesz się zmęczona?
Objechałam z moimi filmami pół świata i zawsze z radością wracam. Bo Polska jest piękna i ciekawa. Tu nadal warto walczyć, kłócić się o racje. Znajomi polscy artyści, mieszkaj ący od lat w Londynie - ludzie, którzy odnieśli tam sukces - tęsknili za naszymi dyskusjami o wartościach, o sztuce. Dzisiaj niepokoją się, bo Polska, jak twierdzą, upodabnia się do konsumpcyjnych społeczeństw. To prawda, nasz świat staje się supermarketem, a ja wchodząc do jakiegoś centrum handlowego, czuję się jak w chorobliwym horrorze Davida Lyncha, choć lubię tam czasem zaglądać. Nawet sztuka zaczyna być postrzegana tylko jako towar. Ale przecież nie znaczy to, że skazani jesteśmy na nudę. Mój ojciec powtarza, że za nudę odpowiedzialny jest ten, który się nudzi. Czy Polska mnie męczy? Nigdy, choć niekiedy czuję niechęć do panoszącego się kultu pieniądza czy łatwości, z jaką wyrzekamy się sensu poszukiwania.

Moi rówieśnicy - nie chcę mówić: pokolenie, bo sądzę, że nasza wspólnota pokoleniowa nie istnieje - zamykają się na razie w świecie prywatności. Trzeba coś znaczyć jako osoby, żeby zacząć znaczyć jako pokolenie. Jeśli najpierw krzyczy się o pokoleniu - jest to raczej promocja jakiejś grupy. Nie żyję polityką, nie rozmawiam o niej z rówieśnikami. To nasza wina, ale i wina poziomu polityki. Są jednak chwile, kiedy określam się politycznie - np. uczestniczę w referendum europejskim, nie wyobrażam też sobie, aby ktoś z moich znajomych pozostał obojętny wobec tej najważniejszej dziś dla nas kwestii.

Nie należę do pokolenia '89, w 1989 miałam piętnaście lat, a oni już rozpoczynali dojrzałe życie. Ale ja też zachowałam wiele wspomnień z PRL. I nie oddałabym tej pamięci nikomu. Może ona będzie tworzywem moich przyszłych filmów? Dla rodziny był to smutny czas: ojca i matkę wywalono z roboty, ja się bałam. Chociaż zdarzały się momenty niezapomniane: wracam do domu z piaskownicy, a u nas siedzi córka Roberta Kennedy'ego, która dla CNN kręci film o polskiej opozycji. Moje dzieci urodzą się w wolnej Polsce, nie będą znały smaku tamtych lat. To dobrze, ale czy ich świat będzie automatycznie piękniejszy i lepszy?

O czym będzie Twój nowy film?
„Ono” jest historią dziewczyny, która przypadkiem zachodzi w ciążę, w pierwszym odruchu chce usunąć dziecko, ale w końcu decyduje się je urodzić. Moja matka, Dorota Terakowska, napisała książkę pod tym samym tytułem, podpowiedziałam jej ideę, ale losy książkowej bohaterki potoczyły się inaczej niż filmowej. Nie znam dokładnie powieści matki, nie chcę jej czytać, kiedy jeszcze pracuję nad filmem. Już mnie pytają, czy to głos w sprawie aborcji. Nie - odpowiadam - nie jestem publicystką, ma to być opowieść o tym, jak zmienia się postrzeganie świata przez kobietę, która nosi w sobie życie.

MAŁGORZATA SZUMOWSKA (ur. 1973) jest córką pisarki Doroty Terakowskiej i dokumentalisty Macieja Szumowskiego. Reżyserię filmową studiowała w łódzkiej PWSFTViT. Kilkakrotnie wyróżniona za filmy dokumentalne prezentowane podczas krakowskiego Festiwalu Filmów Krótkometrażowych. Jej filmy studenckie prezentowano na pokazach towarzyszących festiwalowi w Cannes, „Cisza” została wpisana na listę 14 najlepszych filmów w historii łódzkiej filmówki i otrzymała nagrody m. in. na festiwalach w Tel-Awiwie, Bolonii, Angers, w Meksyku. „Szczęśliwy człowiek” został nominowany do Feliksa, europejskiej nagrody filmowej za najlepszy debiut, dzięki czemu Szumowska weszła do Europejskiej Akademii Filmowej, otrzymał też nagrodę specjalną na festiwalu filmów fabularnych w Salonikach. Prestiżowy magazyn „Variety” uznał ten film za jeden z 10 najlepszych filmów 2001 r.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 24/2003