Architektura wyboru

„Dlaczego tyle faszystowskich budowli stoi nadal we Włoszech?” – grzmi „New Yorker”, jedna z ostoi jakościowego dziennikarstwa, co nie znaczy, że nie zdarza jej się czasem palnąć bzdury.

17.10.2017

Czyta się kilka minut

 / EMILIA BRAVO
/ EMILIA BRAVO

Nowojorscy redaktorzy tak się rozpędzili w tropieniu rasistowskiej spuścizny stanów Południa i tak ich nakręciły niedawne zamieszki w Charlottesville, że zatracili chyba zdolność rozeznania różnic między statuą konfederackiego generała na skwerku a geniuszem architektów modernizmu. A tych reżim Il Duce miał sporo, i to w najlepszej jakości – ku wiecznemu napomnieniu, iż wielka przygoda Europy z nowoczesnością nie była wcale radosnym piknikiem wokół drzewka wolności, tylko rozróbą z udziałem także zgrai ciemnych totalniaków. Modernizacja oznaczała dla nich jeszcze sprawniejszy system zniewolenia umysłu i skoszarowania ciała.

Gorliwa amerykańska autorka bierze pierwszy z brzegu przykład tzw. pałacu włoskiej cywilizacji w rzymskiej dzielnicy Eur. Już jadąc z lotniska, widać go w oddali, jak wystaje ponad chaszcze i baraki przedmieść. Dostaję dreszczy, kiedy woła mnie zza okna wagonu swoją czystą, iście platońską harmonią, niczym implant z obrazu De Chirica. Ale budowla przemawia pełnym głosem dopiero z bliska, wkraczając w sferę przeżyć fizyczną obecnością. Choćby dlatego, że służący faszystom geniusze umieli sprząc w jeden projekt setki ton trawertynu z niematerialnym blaskiem słońca. Wędrująca niebieska lampa wydobywa z budowli coraz to inne aspekty, niezmienność ponadczasowej idei wyrażonej w bryle znajduje swoje zwieńczenie w ulotnej zmienności światłocieni.

Każdy budynek ma jednak jeszcze jeden aspekt swojego wyglądu: służebność i funkcję. Każe postawić pytanie – dla jakich ludzi stanął, do czego popycha nasze ciało i jak chce nagiąć nasz umysł. Z tym zaś wiąże się powód, dla którego wspaniały rzymski pałac cywilizacji stał przez dziesięciolecia prawie pusty. Obmyślany jako świątynia narodowej chwały dziedziców Imperium Romanum, kiepsko się nadawał na cokolwiek zwyczajnego. Dwa lata temu swoje biura umieścił tam jeden z wielkich domów mody. Jak się tam będzie urzędowało – zobaczymy.

O tym, jak ważny jest zamysł „zaszyty” w materialnym otoczeniu wszystkich naszych dziennych spraw, i o tym, że każdy błahy element świata przeżywanego – układ ścian, okien, drzwi czy mebli – daje się odczytać jako namowa do działania, najlepiej wie świeżo upieczony noblista z ekonomii. Parę stron wcześniej w tym numerze można przeczytać, że Richard H. Thaler dostał Nagrodę Nobla właśnie za namysł nad kształtowaniem zjawisk społecznych poprzez modyfikację parametrów, w jakich człowiek podejmuje swoje decyzje. Angielskie słowo nudge – tytuł najważniejszej książki Thalera – polski wydawca niefortunnie tłumaczy jako „Impuls”, a chodzi tu raczej o nakłonienie, lekkie popchnięcie w pożądaną stronę. Istnieją już dobrze rozwinięte na Zachodzie dziedziny zwane „projektowaniem perswazyjnym” lub „architekturą wyboru”, które dotarły, a jakże, do świata jedzenia – każdy zna np. tę sztuczkę z wykładaniem stert świeżych owoców przy wejściu do supermarketu.

Na swoją skromną miarę kucharza bez dyplomu parałem się nieraz architekturą wyboru. Organizując catering na bankiety i wernisaże, stawałem przed problemem, jak skonstruować szwedzki stół, żeby ludzie nie wyjedli mi od razu najprzedniejszych kąsków. Znacie te sytuacje, kiedy po przemówieniu prezesa albo artysty wszyscy lecą do stołów i pierwsze, co znika, to łosoś (lub coś jeszcze droższego, jeśli bywacie w wyższych niż ja sferach). Po prawdzie nigdy mi to dobrze nie szło, bo w ogóle nie lubię tego układu przestrzeni biesiadnej, który atomizuje i rozbija grupę na pojedyncze jednostki łowiecko-zbierackie. Jakże milej urządzać wielki stół, przy którym czerpie się strawę z wielkich misek i brytfann, oblewając nieraz sosem sąsiada. Żywy niegdyś w tradycji literackiej topos przypadkowego – czasem groźnego w skutkach – spotkania z nieznajomym w gospodzie miał sens tylko wtedy, kiedy wszyscy goście siadali na wspólnej ławie. Słyszy się ostatnio o nowym trendzie we włoskiej gastronomii, który eksploatuje takie tęsknoty: oto przynosi się ludziom wielką deskę z rozlaną dymiącą polentą, w rowku dookoła płynie sos, a w centrum czekają kiełbaski, kawałki mięsa lub inny rarytas. Każdy podjada swój odcinek polenty i dopiero gdy dowiosłuje do środka, ma prawo dziabnąć widelcem nagrodę. Kto pierwszy, ten lepszy – taki układ na pewno sprzyja behawiorowi „dwa głodne koty przy misce”. Ale przynajmniej przez parę chwil ludzie czują, że płyną na jednej łódce i że dla każdego coś wystarczy. I takiej perswazji brakuje nam na każdym kroku i o każdej porze. ©℗

Owoce już nam posmutniały, śliwki wyjęte przez hurtowników z chłodni wołają o piec, bo na surowo smakują kwaśnym wiórem. Gruszki za to jeszcze nie dość uleżane. Opowiem wam o sprytnej kołderce, pod którą można zapiec takie nie całkiem dobre owoce. Do nasmarowanej masłem brytfanki o boku ok. 20 cm wykładamy ściśle obok siebie połówki śliwek skórką do góry (powinno starczyć ok. pół kilo) i trochę plasterków twardej gruszki, posypujemy lekko cukrem. Kręcimy dwa żółtka z 60 g cukru. Kiedy zrobią się białe, dodajemy 30 g miękkiego masła, startą skórkę z cytryny i łyżkę soku z cytryny. Miksujemy, aż będzie dość puszyste, dosypujemy ok. 60 g kaszy manny, dodajemy 150 g jogurtu greckiego i 50 ml mleka. Mieszamy dokładnie i łączymy z pianą z ubitych 2 białek. Wylewamy na owoce (powinny być równo przykryte), pieczemy w 180 stopniach ok. 40 minut. Kiedy zacznie się rumienić, sypiemy szczodrą garść płatków migdałowych zmieszanych z cynamonem lub kardamonem i pieczemy jeszcze ok. 10 minut. Najlepsze na drugi dzień, odgrzane.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Zawodu dziennikarskiego uczył się we wczesnych latach 90. u Andrzeja Woyciechowskiego w Radiu Zet, po czym po kilkuletniej przerwie na pracę w Fundacji Batorego powrócił do zawodu – najpierw jako redaktor pierwszego internetowego tygodnika książkowego „… więcej

Artykuł pochodzi z numeru Nr 43/2017