Żywe mumie

94-letnia mniszka buddyjska Gongga 11 kwietnia 1997 r. siadła po raz ostatni w pozycji medytacyjnej w swojej ulubionej świątyni w tajwańskim mieście Tainan. I wciąż tam siedzi.

24.10.2022

Czyta się kilka minut

Mumia mnicha Shinnyokai Shonina ze świątyni Dainichibo. Japonia. / DOMENA PUBLICZNA / WIKIMEDIA
Mumia mnicha Shinnyokai Shonina ze świątyni Dainichibo. Japonia. / DOMENA PUBLICZNA / WIKIMEDIA

To zjawisko nie ma jednej nazwy i jednego wyjaśnienia. Przedstawiciele shingon, jednego z odłamów japońskiego buddyzmu, mówią o ­sokushin-jōbutsu – kontrowersyjnej doktrynie, wedle której można stać się Buddą we własnym ciele, a jedną z dróg prowadzących do tego stanu jest wygaszenie aktywności i zastygnięcie w bezruchu. Dżiniści, wyznawcy jednej z najstarszych żywych religii Indii, znają ślub ­samlekhana, polegający na całkowitym wyrzeczeniu się pokarmów i napojów, którego ukoronowaniem jest ­samadhi-marana, śmierć w stanie skupienia medytacyjnego. Praktyczni zachodni naukowcy stosują zaś termin ­automummification, koncentrując się, co łatwo im wybaczyć, na cielesnym aspekcie omawianej tu przemiany.

Trudno jednak oprzeć się wrażeniu, że wszystkie te nazwy i uzasadnienia są ostatecznie wtórne wobec zjawiska, które poprzedza naukę, filozofię i teologię i jest przez nie tylko niezdarnie przybliżane. Świadczy o tym już choćby sam fakt, że „żywe mumie” spotkać można w kulturach tak od siebie odległych, jak indyjski dżinizm, chiński taoizm i japoński buddyzm, a także pewne zdumiewające podobieństwa, które wykraczają poza poziom językowych i teoretycznych uzasadnień. Nie jest to zresztą zaskakujące. Historycy idei od dawna wiedzą, że ­rytuał jest trwalszy od doktryny. Można też ogólniej: jeśli chcemy zrozumieć człowieka, przyjrzyjmy się temu, co robi, a nie temu, co mówi.

Wygaśnięcie świecy

Mogłoby się zdawać, że najłatwiej zrozumieć przemianę cielesną – rozpocznijmy więc od niej. W tym pierwszym przybliżeniu automumifikacja to procedura długotrwałego wyniszczenia organizmu, kończąca się zaprzestaniem funkcji życiowych. Nie jest to jednak śmierć z głodu i pragnienia w takim sensie, w jakim spotkałaby nas, gdybyśmy od tej chwili zostali pozbawieni pokarmu i wody. Przemiana, o której mówimy, jest rozciągnięta na wiele miesięcy lub lat, metodyczna i dobrowolna, a towarzyszy jej równoległa wędrówka psychologiczna i duchowa, wskutek której trudno ograniczyć się do czystych kategorii metabolicznych.

Kluczową ideą, którą należy sobie przyswoić, jest względność pojęcia potrzeby, również fizjologicznej. Potrzeba przestaje nią być natychmiast, gdy tylko przestajemy pożądać jej przedmiotu – podobnie jak ból nie jest bólem, jeśli nie boli. Systematyczna asceza, znana ze wszystkich bodajże kultur, to zaś nic innego jak sztuka stopniowego eliminowania potrzeb poprzez dwutorową procedurę trenowania ciała, aby znosiło kolejne braki, aż przestaną nimi być, oraz umysłu, aby oduczył się przywiązania.

W kontekście indyjskim praktykę taką określa się słowem „joga”, a „Jogasutry”, najsłynniejszy klasyczny podręcznik tej sztuki, definiują ją jako „powściągnięcie zmian umysłu”. Piękne sanskryckie słowo nirodha, tłumaczone zwykle jako „powściągnięcie”, etymologicznie oznacza raczej „wygaszenie” – pomyślmy o tym, co dzieje się w momencie wypalenia się świecy. Buddyści doprecyzowują też w Drugiej Szlachetnej Prawdzie, że przyczyną niespokojnego umysłu są tanhā: pragnienia, pożądania, przywiązania.

Dopiero z tej perspektywy zrozumiałe się staje, czym właściwie jest proces stopniowego wygaszania funkcji swojego organizmu. Chrześcijaninowi łatwo jest nabrać błędnego przekonania, że celem coraz to bardziej rygorystycznych postów i wyrzeczeń jest u m a r t w i e n i e organizmu – co znajduje uzasadnienie w chrześcijańskiej teologii, w której tak ważną rolę odgrywają cierpienie, ból czy ofiara. Dlatego od dwóch tysięcy lat kolejne pokolenia teologów podkreślają, że Jezus, mimo swej boskiej natury, n a p r a w d ę c i e r p i a ł i przeżywał p r a w d z i w y b ó l.

Buddyjski czy dżinijski asceta, jeśliby „cierpiał głód”, dowodziłby tym samym, że niewystarczająco opanował swój umysł. Siddhartha Gautama, pierwszy historyczny Budda, przestrzegał przed nadmierną ascezą: w sutrze „Mahāsaccaka” porównał głodnego, zziębniętego i zbolałego ascetę do wilgotnego kawałka drewna. Tak jak nie da się wykrzesać ognia z wilgotnego drewna, tak i nie wykrzesze się oświecenia z udręczonego ciała. Paradoksalnie, kto nie potrafi zadowolić swojego ciała, coraz silniej oddaje się pod jego panowanie. Stąd też kuglarze indyjscy nie przebijają się szpikulcami, by pokazać, jak dobrze znoszą ból, lecz aby pokazać, że w ogóle go nie odczuwają – choć można wątpić, czy publiczna demonstracja swojego zaawansowania medytacyjnego mieści się na Szlachetnej Ośmiorakiej Ścieżce: podobnie ktokolwiek jest dumny z tego, że ćwiczy jogę, postępuje jak alkoholik wychylający kielich za powodzenie swojej abstynencji. Zaawansowany jogin nie powinien l u b i ć jogi, a buddyzm przestrzega nawet przed przywiązaniem do medytacji.

Obezwładniony lew

Teraz możemy już chyba przyjrzeć się samemu procesowi automumifikacji. Zacznijmy od dżinizmu, nazywanego czasem „starszym bratem buddyzmu”, choć Mahawira, historyczny założyciel tej religii, żył prawdopodobnie mniej więcej wtedy, kiedy Siddhartha Gautama. O ile jednak Budda przestrzegał przed wyniszczaniem organizmu, dżiniści uczynili z postu i głodu niemalże ryt religijny.

Na pytanie, które fascynuje chyba każdego, kto usłyszał o doktrynie wędrówki dusz – czy po śmierci mogę się wcielić naprawdę we wszystko? – dżiniści, jako jedyni, odpowiadają konsekwentnie: tak. Dusze niegdyś ludzkie mogą spoczywać nie tylko w zwierzętach, ale również ­roślinach, a nawet w chmurze i deszczu. Półlegendarny dżinijski mędrzec Umaswati głosił, że najmniejsza drobina pyłu ma duszę – choć nie ma umysłu. Pożywianie się jako takie jest więc zawsze przynajmniej trochę złe: każdy pokarm powstaje wskutek pozbawienia jakiejś istoty życia.

Post od zachodu do wschodu słońca to drobiazg, oczywistość wręcz. W pismach tej religii znajdują się niezliczone coraz bardziej wyrafinowane formuły postu, tworzone z ewidentnym zapałem estetycznym. Odważniejsi decydują się więc na post kavala-candrayana – „podążanie kęsów za księżycem”. Tylko w dzień pełni spożywamy cały posiłek, a następnie z każdym dniem coraz mniej, proporcjonalnie do odchudzającego się sierpa księżyca. Nów to dzień postu całkowitego – i dopiero nazajutrz możemy włożyć do ust pierwszy, najdrobniejszy kęs pokarmu. Punnata Dżinasena w eposie „Opowieści o rodzie Hariego” opisuje simha-niskridita – „post obezwładniający lwa”. Trwa on 557 dni, w trakcie których spożywa się łącznie 61 posiłków.

I to jednak tylko półśrodki. Ukoronowaniem życia jest samlekhana, czyli ślub całkowitego wyrzeczenia się pokarmu i napojów. Mnich po uzyskaniu zgody przełożonego – a dżinista świecki: zgody nauczyciela duchowego i rodziny – wygłasza ślubowanie samlekhany: „Dopóki żyję, wyrzekam się wszelkiego jedzenia, czterech jego typów: pożywienia gotowanego, wody, warzyw i przypraw – porzucam je do ostatniego wdechu i wydechu”.

Od tego momentu człowiekowi nie jest już potrzebne nic: jeśli ślubujący mnich należał do śwetambarów, odrzuca cztery posiadane przez siebie przedmioty: szatę, miseczkę żebraczą, miotełkę rajo-harana – którą omiatał wszystkie powierzchnie, by siadając, nie rozgnieść żadnej istoty – oraz mukha-pattika – muślinową maseczkę na usta, dzięki której nie wdychał owadów. Dołącza tym samym do nieposiadających nic digambarów, „odzianych jedynie w wiatr”, dla których miseczką żebraczą jest dłoń. Zaprzestanie wszelkich czynności oznacza, że nie jest już produkowana karma, będąca wszak zawsze skutkiem jakiegoś czynu. Nie ma czynu – nie ma karmy. Nie ma karmy – koło samsary staje w miejscu. Gdy ustaną nawet czynności fizjologiczne, pogrążony w skupieniu medytacyjnym dżinista osiągnie samadhi-marana.

Lakierowany budda

Po drugiej stronie kontynentu azjatyckiego, na wyspach japońskich, do złudzenia podobna procedura wyciszania organizmu została w ciągu wieków doprowadzona do postaci niemalże technologii. Choć główne szkoły buddyzmu nie sympatyzują z automumifikacją – zwaną technicznie sokushin-jōbutsu lub, krócej, sokushinbutsu – znalazła ona swoje miejsce w shugendō, specyficznie japońskiej szkole duchowej, w której w jedno splatają się tradycyjne lokalne wierzenia shinto z importowaną filozofią buddyzmu, zwłaszcza jej japońską odmianą o nazwie shingon. Na Tajwanie pokrewna procedura występuje z kolei w jednej z lokalnych odmian buddyzmu tybetańskiego: to jego wyznawczynią była Shen Shuwen, znana też jako Starsza Gongga, oraz szereg innych tajwańskich „zmumifikowanych buddów”.

Wyznawca decydujący się na osiągnięcie stanu Buddy we własnym ciele przechodzi przez wieloletni proces stopniowego ograniczania diety, najpierw do wegetariańskiej, następnie wegańskej, aż ostatecznie z pokarmu usuwane są także wszystkie zboża – to etap określany jako mokujiki-gyô. Od tego momentu przyjmowane są też czasem dodatkowe pokarmy, których znaczenia dietetycznego nie sposób zrozumieć, jednak które nabierają sensu, jeśli zrozumie się je jako przygotowanie do mumifikacji.

Jeden z najbardziej znanych zmumifikowanych mnichów shingon, Honmyô-kai Shônin, w 1673 r. rozpoczął etap­ ­mokujiki-gyô i przez osiem ostatnich lat życia ograniczył swoją dietę do jagód, nasion oraz żywicy i kory sosny. Te dwa ostatnie składniki mogą dziwić, jednak przestają, jeżeli zestawi się je z innymi doniesieniami. Opisano, że przygotowujący się do medytacyjnego ususzenia wyznawcy shugendo piją „herbatę” z drzewa urushi. Prawdopodobnie mowa po prostu o soku tego drzewa, które nosi łacińską nazwę Toxicodendron vernicifluum, a z którego na Dalekim Wschodzie przygotowuje się lakier. Chemicznie składnikiem jego soku jest urusziol: żółtawa, oleista mieszanina lipidów aromatycznych, wywołująca u ludzi silne podrażnienie i reakcje alergiczne. Spożywanie tego płynu trudno zrozumieć inaczej niż jako próbę chemicznego utwardzenia się – polakierowania się od środka. Komentatorzy zauważają ponadto, że wywoływane przez „herbatkę” wymioty przyspieszają proces odwodnienia.

Gdy wie się już, czego szukać, kolejne przykłady znaleźć nietrudno. W „Jikkin-sho”, zbiorze legend skompilowanym w okresie Kamakura (1185-1337), zamieszczono opowieść o buddyjskim mnichu, który zamieszkiwał w górskiej świątyni Kongō-ji w prefekturze Osaka i z czasem zastygł w bezruchu w swojej samotni. W ostatniej fazie życia jego jedynym pokarmem miały być igły sosny. W „Kao-Seng-Chuan”, spisanym w VI wieku zbiorze opowieści o 257 chińskich świętych mężach, przytoczono, jaką dietę przyjął przed śmiercią mnich taoistyczny Tan Tao-kai: „całkowicie przestał jeść zboża i wystarczały mu rzeczy takie, jak szyszki cyprysu i żywica sosny”. Mnich zmarł w 359 r., a uczniowie złożyli jego ciało w grocie na górze Lo-fu. Gdy po czterech latach odsunęli kamień, Tan Tao-kai wciąż nie wykazywał śladów zepsucia. Warto przytoczyć podane przez uczniów wyjaśnienie: „Postępowanie nauczyciela było tak szlachetne, że jego ciało było tylko jak łuski zrzucane przez cykadę”.

Ciało nieulegające po śmierci zepsuciu to w wielu kulturach niezawodny dowód świętości. Gdy mnich shingon wstępuje na ścieżkę sokushinbutsu, tradycja nakazuje zamurowanie go w specjalnie przygotowanej krypcie, a następnie regularne wizyty uczniów, którzy sprawdzają, czy ciało wykazuje oznaki rozkładu. Z przytoczonych wyżej opowieści wyraźnie przebija jednak chęć technologicznego wywołania tego stanu, czyli, jeśli wolno mi tak powiedzieć, naruszenie metafizycznych zasad fair play.

Czasem zresztą rzekoma automumifikacja dokonuje się cudzymi rękami. Japoński religioznawca Ichiro Hori postanowił szczegółowo zbadać doniesienia o sześciu japońskich „zmumifikowanych buddach” i odkrył, że uczniowie „żywych mumii” bez żadnego skrępowania opowiadają o procedurze zasuszania zmarłego mnicha, przemywania słoną wodą, okadzania go dymem i późniejszego ustawiania w pozycji medytacyjnej. Procedury takie bywają skodyfikowane, a nawet ustalone zawczasu z samym zainteresowanym. Przypadki wywołanej całkowicie samodzielnie mumifikacji są niezwykle rzadkie – zdarzają się jednak i to one są dla nas najbardziej interesujące, ponieważ to w nich granica między życiem i śmiercią zostaje rzeczywiście rozmyta.

W jaju siedzi

Wspomniany już wyżej Honmyô-kai Shônin poprosił, aby zamurowano go jeszcze za życia, pozostawiając tylko niewielki otwór, przez który słychać było, jak bezustannie, choć coraz ciszej śpiewa inwokację do Buddy Amitabhy, i delikatnie trąca dzwonek modlitewny, aż stopniowo wszelkie znaki życia ucichły. Gdy uczniowie wiele dni później zajrzeli do środka, stwierdzili, że ich nauczyciel nie porusza się, jednak nie zdradza żadnych oznak świadczących o śmierci. Należy uznać, że to ten właśnie paradoksalny stan – nie żyje, ale i nie umarł – jest ostatecznym celem i istotą przemiany, o której tu mówimy.

Ważna będzie dla nas historia samego założyciela shingon – japońskiego mnicha Kōbō Daishiego, znanego też jako Kūkai, żyjącego na przełomie VIII i IX wieku n.e. W ostatnich miesiącach życia Kūkai całkowicie zrezygnował z pożywienia i napojów, siedząc w pozycji medytacyjnej w coraz głębszym samadhi. Jak opowiadali później jego uczniowie, „jego postawa nie ulegała zmianie, jego twarz była tak spokojna i stabilna jak zawsze. Jego oczy były zamknięte i wyglądał po prostu jak śpiący mężczyzna, choć z czasem oddychał coraz wolniej i wolniej”. Odnotowana w tradycji data jego „śmierci” to 22 kwietnia 835 r., jednak uczniowie zaglądający później do groty, w której go zamknięto, nie tylko nie stwierdzili oznak śmierci, ale orzekli, że włosy wciąż mu rosną, choć znacznie wolniej niż za życia. Shingoniści uważają, że Kūkai nigdy tak naprawdę nie umarł, lecz, zgodnie ze swoją zapowiedzią, czeka na przybycie następnego Buddy, zwanego w Indiach Maitreja, a w Japonii Miroku.

Sugestywne są też ostatnie słowa, które pozostawił po sobie w testamencie Cihang – tajwański mnich, który stał się „żywą mumią” w 1954 r.: „Nie ­opuszczę tego świata, dopóki pozostaje na nim choć jeden człowiek, który nie przyjął Dharmy”. Cihang zostawił też wyraźne instrukcje: po „śmierci” ciało jego miało zostać zamknięte w pojemniku o kształcie wielkiego jaja, a po trzech latach komisyjnie otwarte i poddane inspekcji. Procedurę tę udało się przeprowadzić dopiero 19 maja 1959 r. w atmosferze napiętego oczekiwania – czy ciało rzeczywiście uległo mumifikacji? Ostatecznie spośród 202 zgromadzonych mnichów 162 zagłosowało za otwarciem pojemnika. Ciało Cihanga nie nosiło istotnych śladów zepsucia i wciąż siedziało w pozycji lotosu i swobodnie opuszczonymi rękami, choć mocno wysuszone i czarnobrązowe. Stwierdzono też, że od momentu zapieczętowania jaja Cihangowi urosły włosy na głowie, brwi oraz broda.

Przemiana taka może wydawać się niepokojąca, jednak doświadczony fizjolog może rozpoznać w niej cechy powszechnego zjawiska biologicznego, jakim jest anabioza – zawieszenie życia na czas nieokreślony. Wiele organizmów w reakcji na określone warunki decyduje się na spowolnienie, a nawet zatrzymanie wszystkich swoich funkcji życiowych. Skromną próbką „życia utajonego” jest hibernacja, ale to niewłaściwy trop: zwierzę przygotowujące się do „snu zimowego” gromadzi zapasy energii. Prawdziwej anabiozie towarzyszy raczej utrata masy ciała i, zwłaszcza, wilgoci. Niesporczak potrafi odwracalnie stracić nawet 99 proc. wody i obniżyć swoją aktywność metaboliczną dziesięć tysięcy razy, a następnie „wybudzić się” kilkadziesiąt lat później. W 2018 r. doniesiono o ożywieniu nicieni, odwodnionych i zamrożonych w syberyjskiej zmarzlinie przez 42 tys. lat. Biologia przewiduje więc możliwość uniknięcia śmierci poprzez jej (nieograniczone?) odwleczenie.

Choć człowiek, jako ssak, nie ma do dyspozycji takiego programu metabolicznego, jest też ssakiem szczególnym, zdolnym do kontrolowania fundamentalnych procesów życiowych za pomocą metod nieznanych innym zwierzętom. Najbardziej twardogłowy racjonalista przyzna, że mnich obniżający sobie siłą woli tętno czy temperaturę ciała inicjuje te procesy w regionach układu nerwowego innych niż pień mózgu czy przysadka – głęboki stan medytacyjny to tylne wejście do mechanizmów kontroli ciała.

Czy możliwe jest wprowadzenie się w stan zawieszonego życia na drodze ćwiczeń duchowych? Opisano w dobrych źródłach medycznych przypadki głęboko medytujących joginów, którzy są w stanie skrajnie spowolnić swój oddech czy wytrzymywać wiele godzin w zabójczej temperaturze lub atmosferze; są znane pojedyncze przypadki wstrzymania akcji serca siłą woli. Nie wydaje się jednak, abyśmy mogli dowolnie daleko rozciągać czysto fizjologiczne wyjaśnienia fenomenu zmumifikowanych buddów. Nastał już ponadto czas, aby zadać pytanie znacznie ważniejsze niż „jak?”. Pytanie to brzmi: „dlaczego?”.

Czas rozcieńczony

Słowa Kūkai i Cihanga naprowadzają nas na buddyjskie wyjaśnienie, dlaczego człowiek na najwyższym stopniu rozwoju duchowego miałby zdecydować się na ­automumifikację – z powodu współczucia. W buddyzmie mahajany bodhisattwa to człowiek, który wstąpił na ścieżkę oświecenia dla dobra wszystkich świadomych istot. Nawet więc po osiągnięciu najwyższych stadiów tej ścieżki, które precyzyjnie wymienia „Daśabhūmikasutra”, „Sutra o Dziesięciu Etapach” – a więc wtedy, gdy potrafi już w ułamku czasu otrzymać błogosławieństwo stu Buddów, wprowadzić w wibrację sto światów, żyć przez sto eonów i otworzyć sto drzwi doktryny – bodhisattwa wciąż nie opuszcza świata ziemskiego, ponieważ oznaczałoby to zejście z obranej ścieżki.

Gdy w pierwszych wiekach po przyjściu Mesjasza apostołowie przemierzali Eurazję z Ewangelią na ustach, logicznych Greków w doktrynie chrześcijańskiej najbardziej odrzuciło stworzenie z nicości. Mahajanistów – Nauczyciel, który opuścił swoich uczniów, w niebo wstępując. Bodhisattwa zbyt silnie współczuje swoim braciom i siostrom, aby całkowicie ich opuścić, a nawet siedząc w bezruchu promieniuje zrozumieniem i ułatwia im wstąpienie na ścieżkę Dharmy.

Jeśli wciąż trudno nam zrozumieć, jak można wytrwać w takim stanie przez setki tysięcy lat, które, jak twierdzą niektórzy, miną przed przyjściem Buddy-Maitreji, przypomnijmy sobie naukę o względności czasu. Wiemy dziś, że gdy materia nieograniczenie skupia się w jednym miejscu, przyglądający się jej z oddali obserwator ujrzy, że w otoczeniu tego osobliwego punktu czas nieograniczenie zwalnia, choć gdybyśmy to my sami znajdowali się w miejscu tej niezwykłej koncentracji masy, wciąż odczuwalibyśmy w piersi zwykłe bicie swojego serca. To byłaby chyba matryca najlepiej przemawiająca do naszej współczesnej wyobraźni – wystarczy przyjąć, że analogiczny proces może nastąpić również wskutek nieograniczonej koncentracji duchowej.

Dżinista wiele tygodni po wygłoszeniu formuły samlekhana, będący już na progu samadhi-marana, taoistyczny mnich ­niemal całkowicie wysuszony po latach ­popijania sosnowego soku, wyznawca ­shugendo zamknięty w swojej krypcie i prawie już nieporuszający ustami, tak że tylko nieznaczny ruch powietrza znaczy kolejne sylaby mantry – każdy z nich z upływem kolejnych godzin, dni i lat coraz silniej rozrzedza swój wewnętrzny zegar, aż ostatecznie dla zgromadzonych wokół uczniów wydaje się, jakby on ustał. A ponieważ, w przeciwieństwie do zastygłego w gawrze niedźwiedzia, w stan ten wprowadziła ich praktyka duchowa, a nie sygnał chemiczny, również impuls duchowy jest potrzebny, aby ich z tego stanu wybudzić. ©℗

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
79,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Filozof przyrody i dziennikarz naukowy, specjalizuje się w kosmologii, astrofizyce oraz zagadnieniach filozoficznych związanych z tymi naukami. Pracownik naukowy Uniwersytetu Jagiellońskiego w Krakowie, członek Centrum Kopernika Badań Interdyscyplinarnych,… więcej

Artykuł pochodzi z numeru Nr 44/2022

W druku ukazał się pod tytułem: Nieżywi, nieumarli