Żniwa nadziei

35 lat temu zaczęli sadzić warzywa na piasku w slumsach Kapsztadu. Dziś ich produkty serwuje się w najlepszych restauracjach miasta.

20.11.2017

Czyta się kilka minut

Ogród warzywny w Cape Flats – w latach 80. XX w., pierwszych latach istnienia... / ARCHIWUM ABALIMI BEZEKHAYA
Ogród warzywny w Cape Flats – w latach 80. XX w., pierwszych latach istnienia... / ARCHIWUM ABALIMI BEZEKHAYA

RPA, rok 1982. Przesilenie apart­­hei­du. Bojownicy Umkhonto we Sizwe, zbrojnego ramienia Afrykańskiego Kongresu Narodowego, podkładają bomby pod budynkami administracji państwowej, a nawet na placu budowy pierwszej w kraju elektrowni atomowej. Rządowe służby bezpieczeństwa aresztują działaczy opozycji. Townships – utworzone sztucznie przestrzenie dla niebiałych – przemierzają cicho wozy pancerne. ONZ mobilizuje świat do nałożenia sankcji na RPA za utrzymywanie systemu segregacji rasowej. Napięcia rosną.

Tymczasem w Kapsztadzie, w dzielnice nędzy, między rozgrzane blachy bud, wkraczają biali. Nie mają mundurów, nie trzymają karabinów. Niosą nasiona i konewki. Tak rodzą się podwaliny ruchu Abalimi Bezekhaya.

Stolica morderstw

Abalimi Bezekhaya znaczy „Farmerzy Domu”. To z xhosa, najpopularniejszego języka Khayelitshi i Nyangi – townships Kapsztadu, gdzie nawet dzisiaj nie brakuje blaszanych szop i pozbawionych kół samochodów w miejsce domów. Obie dzielnice są częścią Cape Flats – regionu, który dziś zamieszkuje połowa populacji Kapsztadu. A może więcej, bo wiarygodnych statystyk nikt nie prowadzi.

Szczególnie Nyanga jest znana w RPA: określa się ją jako „stolicę morderstw”. W 2016 r. aż 279 ludzi padło tu ofiarą zabójstw – w populacji liczącej nieco ponad 50 tys. osób. Dla porównania: w Warszawie na każde 50 tys. mieszkańców mordowana jest rocznie jedna osoba.

Dave Golding został postrzelony w 2016 r. Wyjeżdżał firmowym pikapem z jednego z ogrodów organizacji w Nyandze. To była próba rabunku, „hijackingu” – jak się tu mówi. Napastnicy próbowali zmusić go do zatrzymania auta, ale Dave jechał dalej, nawet gdy zalał się krwią. Dotarł do siedziby straży pożarnej, z której wezwano karetkę.

Dave nie chce o tym opowiadać. Na co dzień zajmuje się wspieraniem rolników i chętniej mówi o grzybach, które niedawno zaczęto hodować w jednym z ogrodów. – Znam się na rolnictwie, ale nie na grzybach. Mamy człowieka, który dojeżdża 30 km ze Scarborough, by uczyć rolników, jak je hodować. Wszystko przygotowujemy na miejscu. Jeszcze nie zaczęliśmy pierwszych zbiorów, a restauracje już są zainteresowane – mówi Dave.

W dobie masowej produkcji i globalizacji hodowane w sposób organiczny warzywa łatwo znajdują klientów wśród najlepszych lokali Kapsztadu. Jednym z największych odbiorców jest Black Sheep, gdzie cena dania głównego waha się między 130 a 180 randów. W townships porcja mięsa na patyku z rozpalonego w beczce grilla kosztuje 6 randów.

Warzywa na piasku

Abalimi Bezekhaya przeszło długą drogę, by znaleźć się tu, gdzie jest teraz.

W 1982 r. grupa białych wolontariuszy, związanych z lokalną archidiecezją, ruszyła do Cape Flats, aby pomóc ich mieszkańcom zakładać pierwsze przydomowe warzywniki. Pomysł wydawał się szalony.

Cape Flats było miejscem zesłania. Zbudowano je dla tych, których rząd nie chciał widywać w centrum miasta – kolorowych; robotników i sprzątaczy zamiatających chodniki, których na co dzień nie mogli dzielić z białymi. Na gorszą kategorię obywateli nie chciano marnować dobrej ziemi, dzielnice wzniesiono więc na wyrównanych piaskowych wydmach. Praktycznie rzecz ujmując, ludzie z Abalimi sadzili warzywa na piasku.

– Wbrew pozorom piasek nie jest złym gruntem dla warzyw – mówi Dave. – Ma dobrą przepuszczalność wody. Poza tym zostało w nim sporo minerałów z czasów, gdy tereny te zalewało morze. Ale oczywiście – przyznaje – musieliśmy dostarczyć ogromne ilości nawozu i ziemi.

Oprócz warzyw wkrótce zaczęto sadzić też drzewa. W Cape Flats nie było ich prawie wcale, a wydmy miały już mieszkańca, który okazał się wrogiem upraw: wysuszający wiatr. Dziesiątki tysięcy drzew pomogły powstrzymać jego działanie.

Wśród pierwszych wolontariuszy był Rob Small, jeden z założycieli organizacji w dzisiejszej formie i architekt modelu, którym zachwyca się świat.

– Mamy cztery podstawowe etapy – opowiada Rob grupie studentek z uniwersytetu w Kapsztadzie, które do tej pory nigdy nie były w townships. – Etap pierwszy to przetrwanie. Farmer hoduje warzywa, które zjada. Czego nie zje, sprzedaje, a za pieniądze kupuje najpotrzebniejsze towary. Na drugim etapie zaczyna mieć dość pieniędzy, by inwestować w ziemię, nowe sadzonki i nawóz. Trzeci etap, utrzymanie, pozwala nie tylko rozwijać farmę, ale też czerpać zyski. W fazie komercyjnej produkcja warzyw jest na tyle duża, że konieczne zaczyna być zatrudnienie pomocy. W ten sposób kreuje się miejsca pracy.

W 2016 r. najbogatszy pojedynczy hodowca zarabiał prawie 9 tys. randów miesięcznie (równowartość 2800 zł). W Kapsztadzie, gdzie bezrobocie wynosi ponad 50 proc., to duże pieniądze.

Model i misja

Ale model Abalimi Bezekhaya na tym się nie kończy. Organizacja prowadzi szkolenia dla rolników, w trakcie których zapoznaje ich ze specyfiką ziemi i konkretnych upraw, zapewnia wsparcie eksperckie (w postaci Dave’a i innych pracowników), robi badania ziemi, sprzedaje nawóz i sadzonki, a nawet zatrudnia część rolników do prac w pakowalni, by zarobioną pensję mogli inwestować w uprawy.

To obciążające finansowo. Organizacja jest więc zależna od sponsorów – małe, najwyżej kilkusetmetrowe ogrody (największy mierzy ok. hektara, ale współdzieli go wielu rolników), w których nie stosuje się sztucznych nawozów, generują bowiem wyższe koszty przy mniejszej efektywności niż latyfundia wielkich firm.

– Zwłaszcza na początku – tłumaczy Chris, amerykański geolog, który dla Abalimi poświęcił bardziej lukratywne oferty pracy. – Nasze ogrody potrzebują studni, by móc podlewać uprawy; badań ziemi, żebyśmy mogli monitorować ich stan, i stałego wsparcia. Dla kilkusetmetrowego ogrodu zapewniamy opiekę potrzebną kilku­hektarowemu polu. Tymczasem w początkowych stadiach rolnicy nie są jeszcze w stanie uzyskać wystarczających plonów, żeby czerpać z ogrodów zyski.

Formularz donacji pozwala ludziom z całego świata sponsorować indywidualnego farmera (7 euro miesięcznie), a nawet budowę całego ogrodu – jak informuje strona internetowa – o powierzchni minimum 100 m kw. (86 euro). W tym koszty szkolenia, wsparcia eksperckiego, zarządzania i zaangażowania marketingowej części Abalimi.

Jak mówi Rob, mimo potęgi logistyki misja Abalimi Bezekhaya zakłada jednak wolność: – Niczego nie narzucamy. Mamy kilka własnych ogrodów, w których hodujemy sadzonki na sprzedaż i prowadzimy szkolenia. Ale nie mówiliśmy ludziom na początku, co i gdzie mają sadzić. Dawaliśmy im tylko surowiec, jak drzewa, i służyliśmy radą. To ich ziemia i ich decyzja.

Prawdziwym konikiem jest należący do organizacji podmiot: Harvest of Hope (Żniwa Nadziei). Zajmuje się marketingiem i dostawą wytworzonych na farmach warzyw do odbiorców w całym Kapsztadzie. Ten, kto chce nabyć hodowane organicznie warzywa, może zapisać się na stronie internetowej. Papierowe pudełko odbierze w jednym z punktów na terenie miasta. Harvest of Hope sprzedaje rocznie ponad 20 tys. pudełek.

Takie są reguły

Juliette, koordynatorka wolontariuszy, co tydzień odbiera co najmniej kilka próśb od studentów i doktorantów z całego świata, którzy chcą przyjechać do Abalimi Bezekhaya tylko po to, żeby poznać jego działanie, przeprowadzić badania, zrozumieć wpływ na społeczeństwo.

Większość podań zostaje odrzucona. Tematy badań wciąż się powtarzają, a wielu zainteresowanych zdaje się mieć mgliste pojęcie o tym, dokąd jadą. Np. do listów załączają kilkunastostronicowe kwestionariusze, które badani mieliby wypełnić – podczas gdy wielu rolników nie umie dobrze pisać albo słabo włada angielskim.

Oczywiście Abalimi to nie tylko niewykształceni. Wizja własnej farmy, która przy pewnym wysiłku może kiedyś przynosić stałe zyski, kusi wielu. Wśród farmerów jest zarówno były specjalista IT, jak też artystka z dyplomem szkoły operowej. Kojącym głosem opowiada, że kilka miesięcy w roku jest poza krajem i liczy, iż uprawa pozwoli jej na odrobinę stabilności.

Na tym polega moc modelu: jest otwarty dla tych, którzy nie mają nic (choćby wiedzy czy wykształcenia), ale może przedstawiać wartość również dla ludzi z ułożonym życiem zawodowym.

Tak funkcjonujący model to też pokusa. – Dwukrotnie już próbowano nas przejąć – mówi przemoczony Rob, gdy studentki znikają w autobusie. – Model, który wymyśliłem, ukradziono i próbowano wprowadzać już w całym kraju, ale Abalimi to wciąż spora gratka. Przez lata zbudowaliśmy zaufanie społeczności, a to najważniejszy element sukcesu. Potencjał rozwoju jest ogromny. Lecz nie na tym zależy nam najbardziej.

Targ warzywny organizacji Abalimi Bezekhaya, Kapsztad, wrzesień 2017 r. // TADEUSZ MICHROWSKI DLA „TP”

 

Rob Small pełni w tej chwili jedynie funkcję fundraisera. Kolejne walki o władzę odbiły się na jego zdrowiu, jakiś czas temu oddał więc panowanie w Abalimi. Dziś dyrektorem jest Christina Kaba, nazywana także „Mamą Kaba”. W jej osobie, zdaniem Roba, spełnia się wizja tego, czym od początku miało być Abalimi ­Bezekhaya. Miało należeć do tych, którzy stanowili jego trzon: rolników.

– Organizacja to rodzina – mówi – a Mama Kaba jest królową i matką. Przewodzi, będąc wśród ludzi, pozwala im na błędy i wiele wybacza. Jak jednemu z kierowców, który ukradł auto organizacji. Zebraliśmy dowody, ale Mama Kaba nie pozwoliła zanieść ich na policję. Gość nadal dla nas pracuje, dostał drugą szansę. Jedno, czego nasza matka nie wybacza, to grożenie innemu członkowi organizacji śmiercią. Jesteśmy w townships i takie są reguły.

35 lat później

Christina Kaba wychowała się w rodzinie służących. Jej rodzice nie posiadali własnego domu, nie zarabiali pieniędzy. Żyli i pracowali w epoce, w której od czarnych oczekiwało się tylko tego, aby służyli. Mówi: – Gdy ojciec dostał pierwszą emeryturę, pokazał mi dwusturandowy banknot i spytał, co można za to kupić. Znał dziesiątki, dwudziestki i pięćdziesiątki, ale nigdy nie miał w ręku dwustu randów.

Mama Kaba zaczynała jako drobny rolnik, bez wykształcenia, wiedzy i wsparcia. Największą trudnością było dla niej zrobienie prawa jazdy: musiała sama zgromadzić pieniądze na kurs, a zdanie egzaminu w czasie apartheidu nie należało do łatwych. Jeszcze dziś opowiada o tym z dumą. Jest niepiśmienna, choć nauczyła się czytać. Wydaje się jednak dobrze rozumieć skomplikowane zawiłości umów z bankami, kredytów i form zatrudnienia, o których mówi na spotkaniach z pracownikami.

Przede wszystkim jest naturalnym liderem. Comiesięczne spotkania w Abalimi zaczynają się modlitwą. I z kaznodziejskim zacięciem wypowiada się ona, Mama Kaba. Nie jąka się, nie gubi. Ma tylko rytm słów, którymi uderza jak w symfonii. Gdy kończy mówić, odruchowo chce się wstać i klaskać. Na początku.

Są tacy, którzy wierzą, że organizacja powinna rozwijać się szybciej. Że powinna oferować mniejsze warzywa – np. małe pomidorki – które osiągają na rynku wyższe ceny i są chętniej kupowane przez restauracje. Dla wielu z nich Mama Kaba i Rob Small są reliktem, nie rozumieją dynamiki współczesnego świata.

– Rob to wielki wizjoner, a Kaba świetny przywódca, ale nie zarządzają organizacją, nie są menedżerami – mówi jeden z młodszych pracowników biura. – Rob odwiedza nas coraz rzadziej, ciągle zdaje mu się, że ma prawo decydować. Ale nie widzi, że Abalimi się zmienia. Mamy za dużo projektów i przedsięwzięć. Wkrada się chaos. To już nie jest organizacja, którą da się zarządzać, nie wiedząc, kto jest szefem. Wśród farmerów praktycznie nie ma już ludzi młodych, bo nie potrafimy do nich trafić.

Rzeczywiście, w ostatnich latach organizacja miewała problemy. Zmiana pokoleniowa nie do końca się udała i dziś większość kluczowych pozycji zajmują pracownicy z zagranicy lub wolontariusze. Nawet rodowici mieszkańcy RPA zatrudnieni w Abalimi na ogół reprezentują raczej nową klasę średnią kraju, a nie populację Nyangi czy Khayelitshi. Tych ostatnich jest wprawdzie większość, ale zajmują głównie stanowiska związane z produkcją: zarządzają ogrodami, pracują w pakowni, rozwożą towar.

– Wielu z ludzi wychowanych tutaj, nawet młodych, nie radzi sobie z komputerem, a to niezbędne – mówi Rob. – Dlatego zatrudniamy osoby z zewnątrz. Organizacja potrzebuje ludzi wykształconych. To nowe pokolenie, lecz oni nie rozumieją townships, wychowali się gdzie indziej. Ludzie z biura mają służyć społeczności, a nie coś jej narzucać. Tymczasem każdemu wydaje się, że wie najlepiej, jak zarządzać organizacją.

Korzenie kontra pieniądze

To jednak nie do końca prawda. Nawet niektórzy z lokalnych, bardziej przedsiębiorczych rolników chętnie ujrzeliby zmianę polityki w Abalimi. Kłopot polega na tym, że głównym odbiorcą produktów jest klasa średnia. To, co najchętniej kupią restauracje czy mieszkańcy zamożniejszych dzielnic, nie pasuje do modelu, którego pierwszy etap zakłada, że warzywa mają być w pierwszej kolejności pożywieniem dla najbiedniejszych. Małe marcheweczki czy grzyby dobrze wyglądają na talerzu w restauracji, ale nie nadają się jako podstawa diety.

Z drugiej strony ci, którzy radzą sobie nieźle, a w ogrodach widzą głównie biznes i szansę na finansową stabilność dla rodziny, nie widzą powodu, dla którego nie mieliby uprawiać droższych produktów. Ale na razie uzależnieni są od Abalimi Bezekhaya i Harvest of Hope. Od pierwszego kupują sadzonki, nawóz i otrzymują know-how, drugie zapewnia klientów i logistykę.

– Jest wiele nowych wizji tego, jak powinniśmy działać – mówi Rob. – W Abalimi jednak najważniejsze są korzenie, a nie pieniądze. Powstaliśmy jako organizacja, która w pierwszej kolejności pomaga hodować warzywa tym, dla których alternatywą jest głód. Od 35 lat to podstawa naszego modelu i nie zrezygnujemy z tego.

Rob Small bywa w siedzibie Abalimi coraz rzadziej, a Mama Kaba od dawna powtarza, że czas dla niej na emeryturę. Czekają na następców.

– Niezależnie od różnych pomysłów na rozwój i nieporozumień wszystkich łączy jedno: miłość do Abalimi – kończy mój rozmówca z biura. – Stworzyliśmy coś, co właściwie nie powinno działać. Nie znam innej organizacji na świecie, której by się to udało. Żyjemy utopią.

Gdy rozmawiamy, w przeciwnym rogu pokoju niemiecka wolontariusza szkoli do pracy przy komputerze Cyę – mieszkańca township, który na co dzień pracuje w pakowni. Uczą się rozliczać arkusze kalkulacyjne. ©

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru Nr 48/2017