Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →
Obserwując życie w parafii i diecezji, widzę, że są grupy katolików zaangażowanych: jedni angażują się w Odnowę, inni w czytanie Słowa Bożego, jeszcze inni w kampanie polityczne, ale ogromna większość przychodzi w niedzielę do kościoła i chodzi co jakiś czas do spowiedzi. To jest ich jedyny kontakt ze wspólnotą. Często rozmawiam z nimi i kiedy widzę, jak reagują zdziwieniem, na obraz, jaki im pokazuję: dla nich Kościół jest taki, jaki poda im ksiądz na Mszy świętej i jaki zobaczą w telewizji. Niewiele osób wie, co to znaczy, że Bóg jest Miłością, kojarzą bardziej Boga z łagodniejszym Zeusem, którego nic tak naprawdę nie obchodzi, nie wiedzą, jak cieszyć się tą miłością, kiedy na Mszy widzą same ponure twarze. Mało kto chce zadawać pytania, skoro wątpliwości w wierze są przez kapłanów zbywane żartem lub grubym słowem (to wspomnienie z katechezy). Naukę moralną kojarzą z aborcją i in vitro, nie rozumiejąc bezinteresownego miłosierdzia względem bliźniego.
Kościół otwarty musi być otwarty jak najszerzej, tak żeby każdy przechodzący mógł zajrzeć i zobaczyć, jak oni się miłują, jak oni pytają, jak tworzą wspólnotę i jak oni też są grzesznikami, bo jeśli nie my, to nikt inny im tego nie pokaże. Więcej tu zdziała intuicja niż zaplanowane działanie. Jeśli ktoś rozmawia, pyta i uśmiecha się, zamiast krzyczeć i pouczać, to nie musi robić nic więcej, jak Mali Bracia, którzy, nawet tego nie wiedząc, otworzyli kiedyś na skraju Puszczy Kampinoskiej moje serce na Jezusa.