Zatoka Akaba

Częściej niż w domu był na mapie. Być może dlatego go szukałem i wciąż szukam. Najlepiej na końcu mapy, bo tam obecność tego, co nieobecne, jest najbardziej skondensowana.

08.08.2022

Czyta się kilka minut

Obok hotelu Egipcjanie namalowali traktor ciągnący czołg po żółtym polu. Dahab, 1 maja 2022 r. / Michał Milczarek
Obok hotelu Egipcjanie namalowali traktor ciągnący czołg po żółtym polu. Dahab, 1 maja 2022 r. / Michał Milczarek

Dzień przed wyjazdem śnił mi się ojciec. Pojawił się w domu zmartwychwstały i nie rozumiał, co się dzieje. Milczał, ale jego oczy mówiły więcej, niż powiedziałyby słowa. Był wstrząśnięty, zażenowany i nie mógł uwierzyć. Przecież to tylko miesiące, odkąd umarł. Ja też byłem zażenowany i było mi głupio. I też milczałem.

Przy śniadaniu w niewielkim hotelu w Dahab na Synaju powiedziałem do Rosjanki, że toster nie rabotajet, nie działa. Chwilę wcześniej też się z nim mocowałem, a tosty i tak nie wyszły. Była zaskoczona moim rosyjskim, ale przeniosła to zaskoczenie na toster, mówiąc, że przecież rabotał. Rabotał, ale już nie rabotajet.

W ogóle mało co tu rabotajet. Obok hotelu Egipcjanie namalowali na murze traktor ciągnący czołg po ­żółtym polu pod błękitnym niebem. W lufie tkwił bukiet ­czerwonych maków. Czołg też nie rabotajet. Dobrze, że ­chociaż ­traktor rabotajet. I Egipcjanie, którzy kolejnego ­wieczoru ­domalowali jeszcze ukraińską flagę, tryzub, a pod nim słowo „will”. Wola, chęć, czasownik modalny nakierowany na przyszłość. Spełniająca się wola: zwycięstwo, ­peremoha.

Ale to są szczeliny. Bo tak w ogóle to jestem na wakacjach niemożliwych. Wakacjach, które nie są w pełni wakacjami, bo nie mogą być. Zepsute. Nie rabotajet.

Filtry

Wojna wybuchła w dniu pogrzebu mojego ojca. Rano zamiast pierierabatywać żałobę, czytałem newsy. Potem wyłączyłem komputer, bo trzeba było jechać na cmentarz. W ­kaplicy puściliśmy mu „High Hopes” Pink Floydów. Tata nie chciałby księdza, wolałby Floydów. „The grass was greener, the light was brighter”... Na stypie nie wytrzymałem i wyciągnąłem telefon. Świat się wykoleił.

W Dahab dziś wieje. Morze Czerwone poszarzało. Na plaży śpią głodne psy. Suche góry ciągną się wzdłuż brzegu. Wokół pustynia. Okrutny, bezlitosny krajobraz. Tym bardziej że słońce nabiera mocy. Jest trzydzieści parę, ale ­wakacje ­wpadły w turbulencje. Morze, palmy, rafy, piasek. Ludzie smarują się filtrami. Niby wszystko jest tak zawsze, ale nie jest. Przestało rabotać.

Nad schodami ruchomymi w hali przylotów w Szarm el-Szejk wisiał baner z soborem Wasyla Błogosławionego na placu Czerwonym. Pod nim napis po rosyjsku i po angielsku: „Welcome back!”. Autorzy baneru pewnie nie wiedzą, że Wasyl Błogosławiony był jurodiwym, świętym szaleńcem, i poczęstował kiedyś cara Iwana Groźnego ociekającym krwią, surowym mięsem. Na pytanie zaskoczonego władcy dlaczego, Wasyl miał odpowiedzieć, że przecież car lubi krew.

Rosjanka jest z mężem i dwójką dzieci na pograniczu szkoły i przedszkola. Odpoczywają. Schodzi z nich stres, przenika słońce, dzieci się bawią. Szczęście. Nie wiem, co myślą. Ale widzę, że są na wakacjach bardziej niż ja.

Rdza

Po drugiej stronie Zatoki Akaba leży saudyjska Magna. W dzień pozostaje niewidoczna – brzeg zlewa się w ­jednolity, pustynny pas. Nie mogę na nią patrzeć, ale mogę sięgnąć pamięcią. Byłem tam dwa lata temu. W ostatnim momencie: w połowie lutego 2020, chwilę przed covidem.

Zdążyłem. Przejechałem całą Arabię Saudyjską od ­Bahrajnu po Jordanię. Od Zatoki Perskiej po Zatokę Akaba przez Rijad, Dżeddę, Al-Ulę, Tabuk i Magnę. Pociągiem, samolotem, autostopem, wypożyczonym samochodem, znowu auto­stopem. 3700 kilometrów.

Dlatego spoglądam na wschód i myślę o świecie sprzed katastrofy. Na przykład Rijad. Siedmiomilionowy moloch pośrodku niczego. Mirażowate miasto wyrastające wprost z pustyni. Rozkopane, zakorkowane, szorstkie, ­głośne i ­żywotne. Trochę maszyna do mieszkania, trochę tarcza przeciwsłoneczna, trochę poharatane ciało. W starej części stały gliniane domy w ruinie. Mieszkali w nich Afgańczycy, Jemeńczycy, Bengalczycy. Momentami można było się poczuć jak w Kabulu czy Peszawarze. Były też ciężkawe modernistyczne bloki, pustostany, krzywe chodniki i wielkie kontenery na śmieci.

Dużo starych amerykańskich samochodów. Można było natknąć się przykładowo na dwudziestopięcioletniego chryslera rozkładającego się na rdzę i pierwiastki. W Rijadzie samochody umierały pokryte żółtym pyłem – i to było piękne. Po ludziach zostawały tylko kamienie na piasku, bo grobów w Arabii Saudyjskiej się nie oznacza. Poza tym szkło, beton i galerie handlowe. Trochę Detroit, trochę Chartum, trochę Astana, trochę Kuwejt – tyle że bez wody. Brzydkie miasto. W alternatywnym świecie Rijad nadawałby się na stolicę ­heavy metalu.

Albo północna wylotówka z Dżeddy. Na poboczu szerokim jak Wołga stały mocno sfatygowane tiry i biedaknajpy, a w powietrzu unosił się zapach smaru i benzyny. Dalej nie było już nic – tylko rozgrzany asfalt, wielbłądy i piaszczysta pustka. Od razu zachciało mi się żyć bardziej.

Jakucki rap

Stanąłem z wyprostowaną ręką, chcąc zaznać saudyjskiego autostopu. Pierwszy zatrzymał się Fahd. Niepokaźny, ale z pokaźną brodą. „Skąd jesteś” – zapytał po pseudoangielsku. ­„Bolanda” – odpowiedziałem. „Czy w Bolandzie jest wojna, bum-bum, czy pokój?” – zapytał. „Pokój – odpowiedziałem – zero bum-bum, nie strzelają”. „Good – powiedział. – Daj mi swój numer, muszę pojechać do Bolandy”.

Następnie trafił się sfrustrowany seksualnie typ w rozklekotanej hondzie. Nie przedstawił się, chyba nie chciał tracić czasu. Od razu sprowadził rozmowę na tematy damsko-męskie, które płynnie przeszły w męsko-męskie. „Gdzie twoja madam, w Bolandzie? A w Arabii masz drugą madam czy nie?” – pytał ze słodyczą w oczach i klepnął mnie po udzie. Odpowiedziałem, że nie mam saudyjskiej madam. „To jak ty bez madam po Arabii podróżujesz, co?” – mówił językiem arabsko-migowym, więc żebym na pewno ­zrozumiał, o co mu chodzi, znowu dotknął czule mojego uda, tylko trochę wyżej. Zapytałem go, czy sam ma madam, ale zrobił kwaśną minę i pokręcił głową. No tak. Nie masz żony, nie masz seksu. Z mężczyzną też nie próbuj, bo grożą ci więzienie i baty. Ale to jest silniejsze. My w tej grzesznej Bolandzie na pewno robimy to wszyscy ze wszystkimi i na wszystkie sposoby. Na szczęście wkrótce skręcał. Wysiadłem, ale on wciąż się nie poddawał. Podjął ostatnią próbę wytłumaczenia, co miał na myśli, bo ja na pewno też tego pragnę, tylko słabo pojmuję jego arabski, a on słabo pojmuje mój angielski. Włożył sobie palce do ust, a w oczach miał nieme pytanie.

Brodaty Nasser powiedział, że zanim wyruszymy w drogę, musimy udać się na targ rolny po paszę dla wielbłądów. Skarżył się, że deszczów w tym roku mało, trawa nie rośnie, zwierzęta są głodne. Załadowaliśmy na pick-upa kilka worków sieczki, dziesięć bloków siana i pojechaliśmy w głąb oaz daktylowych.

Ziomeczek noszący czapeczkę z daszkiem do tyłu w szybkiej toyocie włączył muzykę na full i patrzył na mnie jak na idiotę. Jak można podróżować bez samochodu?

Dwaj faceci w furze jak stajnia Augiasza pędzili sto siedemdziesiąt, a jednocześnie koniecznie chcieli porozmawiać ze mną z pomocą translatora Google, wymienić się numerami i zakolegować przez wszystkie media społecznościowe. Nie wszędzie był zasięg.

Potem trafił się czarnoskóry Sudańczyk z głową owiniętą białym turbanem. Powoli i dostojnie kierował autem terenowym pamiętającym młodość Umara al-Baszira. W daktylowych oczach miał szczęście, z ust nie schodził mu uśmiech.

Stałem pośrodku pustki. Na horyzoncie ciągnęły się suche góry. Skały, piasek i erozja. Naga geologia. Została mi setka z kawałkiem, a słońce kończyło pracę. Rozżarzony pomarańcz przechodził w psychodeliczny fiolet.

Wtedy nadjechał tir. Czarny, nowy, wyrośnięty. Myślałem, że się nie zatrzyma, ale się zatrzymał. Za kierownicą siedział Mohammed, Pasztun z Afganistanu. W brązowym perahanie, z brodą i z pierścieniami na palcach. Nie mogłem trafić lepiej. Oczywiście nie mówił po angielsku, nawet po arabsku bardzo kiepsko. Ja natomiast po pasztuńsku ni w ząb, dlatego doszliśmy do wniosku, że nie pogadamy. Podał mi kabel, żebym podłączył telefon i puścił swoją muzykę. Włączyłem jakucki rap i zrobiło się pięknie. Jedziesz stopem z afgańskim Pasztunem przez Arabię Saudyjską i słuchasz jakuckiego rapu. Biegun ciepła połączył się z biegunem zimna, jeden koniec Azji z drugim. Mohammedowi też się podobało, bo zaczął za kierownicą tańczyć i klaskać.

Wysiadłem na pustynnym rozjeździe. Było absolutnie ciemno i zero zasięgu, wiec szukałem na migotliwym niebie Gwiazdy Polarnej, aby upewnić się, że idę w dobrym kierunku.

Mapy

Druga strona zatoki, dwa lata temu. Tak blisko i tak daleko. Teraz patrzę, jak ciemnieją wznoszące się tam góry, suche i chropowate. Światło wyparowuje, morze bije o brzeg – cierpliwe i niewyczerpane, ślepe, na wpół żywe. Zastępuje życie, którego tu nie ma. Patrzę i czekam, aż zapalą się światła w Magnie, bo wtedy stanie się widzialna, będzie można zobaczyć na horyzoncie cienką szczelinę wakacji, niewidzialny pomost przez Zatokę Akaba, łączący i oddzielający przeszłość i teraźniejszość. Gapię się na wielki rów tektoniczny, pęknięcie na skorupie ziemskiej, szczelinę zarazem łączącą i oddzielającą wzrok i pamięć, życie i śmierć, istnienie i nieistnienie.

Na końcu był dotyk. Dotyk, a nie słowo, bo wypowiedzieć słowa nie miał już siły. Ściskał moją rękę, a potem pociągnął ku ustom i pocałował. Wiedziałem, że widzę go po raz ostatni.

Tata był marynarzem, pływał. Wyjeżdżał. Wracał. ­Wyjeżdżał. Wracał. Częściej niż w domu był na mapie. Być może dlatego go szukałem i wciąż szukam. Najlepiej na końcu mapy, bo żeby tam dotrzeć, trzeba przemierzyć całą jej połać. Na końcu mapy obecność tego, co nieobecne, jest najbardziej skondensowana. Na przylądkach, oderwanych od lądu wyspach, urywających się drogach, na przeciwległym brzegu. Na przeciwległym bardziej niż na tym, na którym się jest. Tam, a nie tu.

Pewnie dlatego znowu tu jestem i czekam, aż na Półwyspie Arabskim zapłoną światła. Patrzę, jak zwielokrotnia się przestrzeń, nakładają się na siebie czasy. Myślę o przeciwległym brzegu ogromnego półwyspu – Zatoce Perskiej. Na ­koniec tata pracował w Dubaju. Miał swoje biurko i swój komputer w jednym z tych szklanych symulakrów. Rzecz jasna nie tym najwyższym, ale zawsze. Chodził do pracy w krawacie, chociaż nie musiał. Dumny. Ale nie ma co się dziwić. Urodził się w 1947 r. pod Łodzią na płaskości ciągnącej się po horyzont jak nieskończoność. Wieś pośród piachów, każda strona świata wyglądała tak samo. Udało mu się wyrwać. Sześć kontynentów i pewnie z milion kilometrów wody pomiędzy. ­Potem sterylne szkło i klimatyzacja. Bezdyskusyjny awans społeczny.

W lipcu w Dubaju było jak w saunie. Temperatura i wilgotność – najgorzej. Naga rzeczywistość była nie do wytrzymania, więc pewnie dlatego budowali te symulakra. Trzeba było emigrować z życia w świat wirtualny. Kryć się w klimatyzowanych kapsułach, shopping mallach, wirtualnych oazach. Inaczej się nie dało. Dubaj to było symulakrum rzeczywistości w kraju, w którym rzeczywistość nie istnieje. Były tylko piasek i ropa, a rzeczywistość należało zbudować. W nicości tworzy się łatwo, więc nie kryli ambicji. Symulowana rzeczywistość miała być lepsza niż ta niesymulowana w bardziej sprzyjającym środowisku. Symulakrum miało zawiesić prawa fizyki i prześcignąć świat.

Miejski spacer w południe był jak operacja Pustynna ­Burza. Pot spływał z czoła i szczypał w oczy. Groził blackout, ciało mogło przestać rabotać. Trzeba było przemieszczać się od cienia do cienia, od shopping mallu do shopping mallu. Urbanpartyzantka. Słońce było za blisko. To bardziej Merkury niż Ziemia.

Krab

Sprzedawcy i kelnerzy w Dahab chwilę się zastanawiali, jakby kontrolnie skanowali moją powierzchowność, a ­następnie odzywali po rosyjsku. ­Widocznie jestem podobny. Nie udawałem, że nie jestem, i nie udawałem, że nie znam języka. Na rosyjski ­odpowiadałem rosyjskim. Menu też zwykle mieli po rosyjsku, więc zdarzało mi się zamawiać po rosyjsku. Wyobrażałem sobie tylko, że to nieimperialny rosyjski, rosyjski wschodniej lub południowej Ukrainy. Problem w tym, że Ukraińców ze wschodniej lub południowej Ukrainy nie było obecnie w Dahab. Dlatego nie rabotał ten rosyjski, nie rabotał należycie. Przestał być przeźroczysty. Mówiłem, potykając się o słowa i kołowaciejąc. ­Cicho i nienachalnie. Jakbym ukrywał swoje wakacje, bo wakacje wydawały mi się zbyt obsceniczne, nie na miejscu.

On natomiast nie krępował się. Zamówił tyle, że nie dało się tego zjeść. Przystawki, bukiet ryb i owoców morza, deser. Pokazywał swojej dwadzieścia lat młodszej kobiecie, że te światła po przeciwnej stronie zatoki to już ­Arabia Saudyjska. „Bardzo bogaty kraj” – mówił głośno po rosyjsku, chcąc popisać się wiedzą nie tylko przed partnerką, ale także przed sąsiednimi stolikami. Wiedzy jednak brakowało. ­Powtórzył więc raz jeszcze z namaszczeniem, że „to bardzo bogaty kraj”, i na tym poprzestał. Wkrótce przynieśli jedzenie. Zawartość kraba wysysał z lubością jak coś przynależnego. Na wakacjach, od razu widać, że na zasłużonych wakacjach. Dlatego mówił głośno, wskazywał przeciwległy brzeg, wysysał szczypce kraba. Nie rozmawiał, lecz rozprawiał. Długo­noga Rosjanka nie odzywała się.

Aż wreszcie ucichł. Ogarnęła go senność, patrzył na świat pustymi oczami i nic już nie mówił. Zdaje się, że poczuł swoją skończoność. Stać go na wszystkie owoce morza w restauracji Shark, w której kelnerzy mówią po rosyjsku, ale na końcu zamiast błogiej sytości poczuł niemy i bezsensowny ciężar. Wakacje przygasły.

Darmo

Domy w Magnie kryły się za murami z surowej cegły, wiał wiatr. Nad morzem leżała wielka drewniana szpula po kablu. Chyba zapomniano jej zabrać. Było też trochę porzuconego betonu, śmieci, kilka wraków samochodów i zero infrastruktury turystycznej. Na wzgórzach rozciągały się gaje palmowe. Miejscowe chłopaczki rozbijały się starymi pick-upami. Chcieli, żebym robił im zdjęcia i wysyłał przez ­WhatsAppa. Można było na mnie liczyć. Znalazł się nawet miejscowy jurodiwy, magnijski Wasyl Błogosławiony. Wchodził do sklepu prowadzonego przez Bengalczyka, witał się ze wszystkimi, obchodził półki, klepiąc ręką cały towar, a następnie wychodził. Bengalczyk zaś zapytał mnie, czy jestem z Korei Południowej czy Północnej. O różne rzeczy mnie w życiu pytano, ale o to po raz pierwszy.

Saudyjski koniec świata. Środek plaży zajmowało wojsko. Teren otaczał drut kolczasty i melancholia zastygłej ­materii. Gdyby to była Rosja, na pewno istniałaby tu ­pogranzona. Na wjeździe stałby szlaban, a pogranicznicy w pustynnych moro sprawdzaliby przepustki wydawane przez FSB.

Było kilka prostych smażalni ryb. Nikt nie mówił ani po angielsku, ani po rosyjsku, więc sam wybierałeś rybę z plastikowego pojemnika. Leżały na lodzie i miały ślepe oczy. Zanim ją zjadłeś, musiałeś się z tym zmierzyć. Gdy przyszło do płacenia, okazało się, że właściciel nie chciał pieniędzy. Inny za falafela też nie chciał. Jeszcze inni zaprosili mnie na kurę z ryżem, którą ugotowali na butli gazowej w plenerze. Rozkładali dywany na kamienistym podłożu i urządzali sobie pikniki. Sami faceci, kobiety zostawały w domach. Cztery razy z rzędu zjadłem w Magnie za darmo, za piątym uparłem się, że tym razem zapłacę. Prawie jak na Czukotce, tylko że bez równo­uprawnienia.

Wieczorami siadałem na powalonym pniu palmy i patrzyłem na bezalkoholowe zachody słońca chowającego się za postrzępione góry Synaju. Czekałem, aż zapalą się światła w Dahab i miasto stanie się widzialne, wyodrębni się z jednolitego brzegu rysującego się po drugiej stronie Zatoki Akaba. Z meczetów rozlegał się zwielokrotniony azan i szczekały psy. Kilka sklepików, falafelownia i smażalnia rybna Maguena zamykały się na czas modlitwy. Siedziałem i czekałem. Nie wiedziałem, że światła Dahab są brzemienne w śmierć, że zapowiadają śmierć.

Sosna

W Szczecinie krematorium było nieczynne, więc kremowali go w Policach. Tak chciał. Nie wiedziałem, o której, ale i tak pojechałem, żeby nie był sam. Krematorium znajdowało się przy ulicy Usługowej, na przemysłowych przedmieściach. Chaszcze, kałuże, bezdotykowa myjnia samochodowa, wędzarnia i wyglądające jak bunkry zabudowania dawnej niemieckiej fabryki benzyny syntetycznej. Fabryka zaopatrywała w paliwo Luftwaffe, Kriegsmarine i Wehrmacht, dlatego całe miasto bombardowali bez litości, aż nie zostało prawie nic.

Nad chromowanym kominem falowało ciepłe powietrze. Kremowali w sosnowej trumnie. Surowe drewno, wciąż z namiastką żywicznego zapachu. Ciało, sosna, ogień – wszystko się zmieszało. Lutowe słońce było czyste, niebo przetarte. Wojna miała się zacząć dopiero jutro. Patrzyłem, skąd wieje. Jak zawsze, z zachodu na wschód. Wiatr niósł atomy ponad bezśnieżną zimą, wolną od kry Odrą, wilgotnymi polami. Były bezwłose, beznogie, bezigielne. Gubiły ciepło, gasły.

Traktor, czołg, flagę i tryzub Egipcjanie zamalowali na biało. Zostawili tylko błękitne niebo i maki wystające z niewidzialnej lufy. Wyglądało na to, że bukiet kwiatów lewituje w powietrzu. Rzeczywistość została wymazana. Chcemy w Egipcie wakacji, a nie wojny. Wojna jest nam nie na rękę, nie na kieszeń.

Czołg nie zniknął. Tkwi pod białą farbą i koroduje. Ktoś go powinien odmalować wraz z traktorem, bo inaczej zarazi korozją całe miasto.

Patrzę na drugi brzeg Zatoki Akaba. Słońce zeszło, kraj­obraz szarzeje. Coś się zepsuło. Nie rabotajet. Czekam, aż na horyzoncie zapalą się światła Magny.©

Autor (ur. 1981) jest wykładowcą w Instytucie Filologii Wschodniosłowiańskiej Uniwersytetu Jagiellońskiego. Wydał książki na temat myśli rosyjskiej „Z martywch was wskrzesimy. Filozofia Nikołaja Fiodorowa” oraz „Drzewo życia. Fenomen Wasilija Rozanowa”. Za reportaż „Donikąd” (Czarne, 2019) był nominowany do Nagrody Literackiej Gdynia i Nagrody im. Macieja Kuczyńskiego oraz w konkursie Travelery 2019.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru Nr 33/2022