Zanim Italia zapłonie

To jedynie kwestia czasu - tak Romano Prodi, lider włoskiej lewicy, określa grożącą tutejszym miastom powtórkę z płonącego Paryża. Wicepremier Gianfranco Fini twierdzi z oburzeniem, że Prodi głosi katastrofizm nie na miejscu. Jak jest naprawdę?.

18.12.2005

Czyta się kilka minut

W Boże Narodzenie chrześcijańska Wspólnota św. Idziego tradycyjnie zaprasza rzymskich bezdomnych, nielegalnych imigrantów, dzieci ulicy na posiłek przygotowany w jednym z kościołów /
W Boże Narodzenie chrześcijańska Wspólnota św. Idziego tradycyjnie zaprasza rzymskich bezdomnych, nielegalnych imigrantów, dzieci ulicy na posiłek przygotowany w jednym z kościołów /

To, czy demon rewolty rzeczywiście dybie na Italię, czy też jest to tylko gra wyborcza opozycyjnego “Drzewa Oliwnego", jest jednak mniej istotne. Atmosfera nad Włochami z pewnością jest niedobra, a na jej oczyszczenie się nie zanosi.

W Europie Zachodniej z problemem kłopotliwej imigranckiej młodzieży nie radzi sobie ani prawica, ani lewica. Ci, którzy, jak Oriana Fallaci, potępiają w paroksyzmie furii wszystko co muzułmańskie, bądź, jak Alain Finkelkraut, wyrzekają się swych marksistowskich korzeni w związku z dyskretnym poparciem europejskich socjalistów dla Palestyńczyków, brną w ślepą uliczkę. Inni, schlebiający sobie tym, że ich drogowskazem jest zawsze współczucie dla upokorzonego, w istocie przymykają oczy na społeczny kryzys.

W dociekaniu przyczyn i skutków grożącej Europie “intifady" bezsilne pozostają czasem nawet autorytety.

Ekstrema kontra ekstrema

Wypada zacząć od wieszczów zagłady. Wśród nich prym wiedzie nobliwa dziennikarka Oriana Fallaci. Urodzona w lśniącej renesansową sztuką Florencji, córka zaangażowanego w antyfaszystowską opozycję robotnika, życie spędziła w awangardzie walki. Jej “rewolucyjność" bywała często samą formą, bez istotniejszego ideologicznego podszycia, symbolem raczej niż doktryną, trochę patetyczną wersją Che Guevary.

Niedawno wydała “Apokalipsę": manifest w formie wywiadu samej z sobą. Odczytując na nowo proroctwa św. Jana, dziennikarka dostrzega Bestię w szalejącym w Europie islamie. Przy czym terroryzm i społeczna gnuśność irytują Orianę Fallaci w równym stopniu. Za groźniejszych od samej Bestii uważa “kolaborantów", czyli tych, którzy beznamiętnie lub przychylnie patrzą na europejskich muzułmanów. Współczującego imigrantom Prodiego nazywa “Mortadelą" (to pseudonim byłego premiera, sugerujący, że pod takim imieniem znają go mafiosi). Dziś, po wydarzeniach paryskich, włoska Kasandra dumna jest ze swej uprzedniej krytyki Jacquesa Chiraca: w “Apokalipsie" potępiała bowiem francuskiego prezydenta za bezideowe opowieści o “zarówno chrześcijańskich, jak i muzułmańskich korzeniach Europy". Ten triumf nad upokorzonymi Francuzami chce przekuć w ideologiczny kapitał i przekonuje teraz Włochów, by zagrodzili drogę Bestii.

Furia Fallaci dodaje z kolei energii muzułmańskiemu ekstremum, które z entuzjazmem wita tak jaskrawą nienawiść i w zarozumialstwie swym postrzega własną walkę jako szlachetniejszą. Radykalni mułłowie orzekli z cynizmem, że skoro Republika chce sprostać zasadom światopoglądowej i religijnej wolności, to władze Rzymu powinny zgodzić się na budowę meczetu na placu św. Piotra. Byłby to niby koszt stawiania kościołów w krajach islamskich (choć nikomu nie przyszło do głowy stawiać katolickiej świątyni nieopodal meczetu w Mekce). Największej niegodziwości dopuścił się Adel Smith, szkocko-egipski lider islamskiej wspólnoty we Włoszech: nazwał on wizerunek ukrzyżowanego Chrystusa “miniaturowym nagim trupem, przytwierdzonym do kawałka drzewa".

Ustawa Bossi-Fini

Bywa, że również dostojnicy kościelni niefortunnie dostarczają oręża przeciwnikom. Swego czasu metropolita Bolonii kard. Giacomo Biffi zażądał, by Włochy przyjmując imigrantów przedkładały katolików nad innowierców, bo tym pierwszym łatwiej integrować się z resztą społeczeństwa. Po burzliwej debacie autorytet duchownego nieco zmalał.

Ale obawy Biffiego przed wyznawcami Allacha pozostały. Ostatnio kardynał zwrócił uwagę włoskiego Episkopatu na zagrożenia płynące z mieszanych rodzin katolicko-muzułmańskich. Jego obawy opierają się na realnym problemie: małżeństwo jest czym innym w chrześcijaństwie, a czym innym w islamie. Ślub w Kościele to sakrament, natomiast przysięga muzułmańska jest formą cywilnego kontraktu. Racjom Biffiego wyszła naprzeciw socjologia. Nie chodzi wyłącznie o trudności duszpasterskie w “mieszanych" związkach. Liczby dowodzą, że owe związki rozpadają się trzykrotnie częściej. Najpewniej dlatego, że kobiecie trudno przyzwyczaić się do roli, jaką wyznacza jej małżeństwo z muzułmaninem.

Jednak spychanie imigrantów na obrzeża - te miejskie, ale też i te społeczne - odbywa się czasem bez ich większej winy. Przykładem kuriozalna ustawa, zwana “prawem Bossi-Fini". Ci dwaj politycy ustalili, jak fortelem pozbyć się niewygodnych imigrantów. Obaj reprezentują środowiska nacjonalistyczne, a nawet szowinistyczne. Umberto Bossi, twórca i samowładca partii “Liga Północna", chce nie tylko pozbyć się z Włoch wszelakich obcych, lecz także oddzielić bogatą Północ (Lombardię, Wenecję i Emilię) od biedniejszego Południa. Dla Bossiego stojące kulturowo kilka stopni niżej Mezzogiorno [włoskie Południe - red.] to przedmurze nieoświeconej Afryki. Z kolei Gianfranco Fini, wicepremier i szef MSZ w rządzie Berlusconiego, przeszedł ewolucję od podszytego tęsknotą za duce neofaszyzmu do umiarkowanej prawicy.

Obaj stworzyli dwa lata temu drakońskie prawo, wyrzucające imigrantów poza społeczny nawias. W jego myśl surowo ograniczono warunki łączenia rodzin (czyli ściągania do Włoch krewnych), zaostrzono zasady wydalania podejrzanych o popełnienie przestępstwa i pozbawiono wydalonych prawa do świadczeń socjalnych, które wcześniej legalnie nabyli.

Same przepisy nie brzmią jednak tak jak to, co z nich wynika. To prawda, statystyki kryminalne wskazują bezwzględnie na imigrantów jako bardziej skłonnych do przestępczości. Ale, paradoksalnie, przyczynia się do tego sama “ustawa Bossi-Fini": to ona każe za bandytów uważać tych, którzy np. po utracie pracy przez sześć miesięcy nie znaleźli nowego zatrudnienia, a tym samym weszli w konflikt z prawem. Już to wystarczy, by ich z Włoch wyrzucić. Oto w jaki sposób uczyniono przestępców z bezrobotnych imigrantów. Nierówność tej ustawy polega na tym, że rodowity Włoch wskutek długoterminowego braku zatrudnienia ani nie wchodzi w konflikt z prawem, ani nie traci swobód obywatelskich.

Afera na Lampedusie

Przyglądając się problemowi imigracji w Italii, warto rozszerzyć pole widzenia ponad “kwestię muzułmańską". Przybysze z czarnej Afryki to często chrześcijanie, z których ponad połowa to katolicy; wyznawcy Allacha zaś to mniej więcej jedna trzecia. Zatem pogląd, że zarzewiem rebelii imigrantów może być konflikt religijny czy nowoczesna kontr-krucjata, nie do końca oddaje to, co naprawdę dzieje się po drugiej stronie ściany dzielącej społeczeństwo.

Nawet powtarzane często słowo “intifada" daje mylne wyobrażenie o grożącej Włochom - i w ogóle Europie - rewolcie. A i najbardziej aktualny problem, który poruszył włoską opinię publiczną, nie dotyczy wiary, lecz upokorzenia.

Afera wybuchła, gdy dziennikarz magazynu “L’Espresso" Fabrizio Gatti udawał imigranta proszącego o azyl w obozie dla uchodźców na wyspie Lampedusa. Odkrył straszne warunki, w których żyją azylanci. Przekonał się, że funkcjonariusze porządkowi traktują zatrzymanych nieludzko. Miejsca jest dla 190 osób, a osadzonych było 447. Kazano im się myć w wodzie morskiej, skutkiem czego większość chorowała na schorzenia skóry. Co więcej, władze ośrodka i ich zwierzchnicy w Rzymie świadomie łamali przepisy prawa międzynarodowego regulujące kwestie azylu i odsyłali libijskich uchodźców do Afryki, w ramiona oprawców Kadafiego. Szczytem obłudy było przygotowanie obozu na wizytę unijnych kontrolerów. Naprędce “schowano" nadmiar więźniów w innych miejscach i odegrano poprawny teatrzyk.

Gdy sprawa wyszła na jaw dzięki artykułom Gattiego, Włochy opanowała konsternacja. Zareagowała Bruksela: komisarz ds. sprawiedliwości Franco Frattini (Włoch, o ironio) nazwał zajście haniebnym. W reakcji na to minister spraw wewnętrznych w rządzie Berlusconiego, Giuseppe Pisanu, nakazał przeprowadzić śledztwo. W całej aferze złowrogim echem odbił się niedawny skandal z amerykańskich więzień dla terrorystów, gdzie szydzono z islamu (co doprowadziło do krwawych zamieszek w świecie muzułmańskim). Bo Gatti pisze w swoim reportażu, że widział na własne oczy, jak obozowi strażnicy z okrutną nonszalancją pokazywali azylantom-muzułmanom zdjęcia z “twardą" pornografią - ot, z nudów, dla zabawy (nie chodziło tu nawet np. o wymuszenie zeznań od terrorystów, dla dobra społecznego).

Nocą na Campo

Poza polityką są zwykłe ludzkie sprawy. Tam, gdzie “obcy" mieszają się z “autochtonami", rzadko widać spory, jakie mogłyby doprowadzić do powtórki z Paryża. Ale to może tylko uproszczony obraz, widziany oczami świadka, który widział przykłady dobrze działającej symbiozy?

Choćby w uniwersyteckiej mieścinie Forli w Emilii-Romanii, gdzie uchodźcy z frankofońskiej Afryki (głównie z Senegalu) prowadzą centrum komunikacyjne “Bakongo". Można zeń dzwonić do rodzin w najtańszych taryfach i korzystać z internetu. I nie jest też tak, że imigranci spotykają się tylko z nieżyczliwością mieszkańców: gdy w Rzymie przy Piazza Bologna policja urządziła obławę na “przyjezdnych" ulicznych handlarzy podrobioną odzieżą, w ich obronie stanęli włoscy sklepikarze, sprzedający oryginały.

Jest i ciemniejsza strona tej historii. Przepełnione resentymentem dzieci imigrantów, podobnie jak ich francuscy rówieśnicy, nudzą się i czekają na sygnał. Nocą na rzymskim Campo di Fiori gromadzą się sfrustrowani nastolatkowie. W powietrzu unosi się zapach marihuany. Na tym placu przed kilkoma wiekami płonął na stosie Giordano Bruno. Jego dramat przypomniał Czesławowi Miłoszowi o samotności w godzinie śmierci. Dziś niegrzeczni chłopcy z nocnego Campo, pozując na gotowych do rewolty zawadiaków, cierpią na inną samotność. Myślą o buncie, ale na rewolucję się nie zanosi.

Gdy Hsannah Arendt próbowała podsumować XX-wieczne doświadczenia z totalitarną opresją, doszła do istotnej różnicy między rewoltą a rewolucją. Pierwsza prowadzi do powierzchownego wyzwolenia, druga - do wolności. Czas pokaże, że tu o wolność raczej nie chodzi.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Zajmuje się polityką zagraniczną, głównie amerykańską oraz relacjami transatlantyckimi. Autor korespondencji i reportaży z USA.      więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 51/2005