Zaklinacz rynku

Decyzja o zmianach w OFE była dyktowana rachunkiem ekonomicznym, a nie przesłankami ideologicznymi. To przeciwko tej technicznej decyzji wytacza się ideologiczne działa.

17.05.2011

Czyta się kilka minut

Zmartwiła mnie rozmowa Leszka Balcerowicza z redakcją "Tygodnika Powszechnego" (nr 19/11). Nie dlatego, że nie podzielam wielu argumentów byłego wicepremiera, ale z powodu stylu jego wypowiedzi. Balcerowiczowi zawdzięczamy nie tylko reformę systemu gospodarczego przeprowadzoną z energią i determinacją - jego zasługą jest również takie sterowanie bankiem centralnym, które umożliwiło Polsce uniknięcie kryzysu finansowego.

Zmartwiło to, że w bieżącej polemice wszyscy oponenci Profesora określani są jako ludzie używający "zakłamanych argumentów", fałszywych teorii czy skrajnych eufemizmów (tu pada neologizm obraźliwy dla Michała Boniego). Decyzje rządowe są "najgorszą propozycją ekonomiczną ostatnich kilkunastu lat", w porównaniu z nimi nawet "propozycje uwłaszczenia (...) były całkiem uczciwe". Każda próba dyskusji z tezami Balcerowicza jest według niego "pozorną polemiką", bezstronne zaś cytowanie raportu przez Irenę Wóycicką okazuje się być atakiem.

W ten sposób coś, co miało szanse stać się ważną debatą na temat roli państwa w gospodarce, odpowiedzialności państwa za poziom życia obywateli, zamienia się w wymianę epitetów, w której oponenci okazują się być głupcami bądź ludźmi nieuczciwymi.

Podczas sporu o OFE prezydent Bronisław Komorowski wysłuchał opinii wszystkich biorących udział w dyskusji, także najbliższych współpracowników. Faktem jest, że większość z nas uważała propozycje rządowe za racjonalne. Leszek Balcerowicz żąda, byśmy nasze opinie wypowiadali za zgodą prezydenta, lecz wówczas stalibyśmy się nie doradcami, lecz dworskimi potakiwaczami.

Kto broni rynku

Przejdźmy do istoty sporu. System emerytalny obowiązujący w latach 1992-99 był systemem hojnym. Stopa zastąpienia, czyli stosunek emerytury do pensji, wynosiła ok. 60 proc. Było oczywiste, że przy niekorzystnych zmianach demograficznych system załamie się za kilkanaście lat. Reforma miała temu zapobiec poprzez urealnienie świadczeń. Aby nie używać eufemizmów: musiało nastąpić obniżenie emerytur. Dlatego system miał się opierać na zasadzie zdefiniowanej składki - wysokość świadczenia była ilorazem zebranych środków podzielonych przez przewidywaną długość życia. Aby zapobiec skutkom niekorzystnych zmian demograficznych, stworzone zostały dwa filary - jeden opierający się na składce przekazywanej do ZUS, drugi do funduszy kapitałowych. Drugi filar, przy korzystnej sytuacji gospodarczej, stwarzał szanse powiększenia świadczenia, jednak nawet przy optymistycznych założeniach łączna stopa zastąpienia spadała poniżej 40 proc.

To dlatego jeszcze w pierwotnym projekcie Jerzego Hausnera stworzono III filar - pracowniczych planów emerytalnych, które mogłyby się stać prawdziwym elementem wolnego rynku, tworząc zarazem rodzaj ruchu społecznego, połączonego z edukacją ekonomiczną. Jednak ich stworzenie obwarowano takimi warunkami, że praktycznie nie weszły w życie. Ich wprowadzenie skutecznie blokował Urząd Nadzoru nad Funduszami Emerytalnymi - po dwóch latach zarejestrowano mniej niż 20 planów pracowniczych. Propozycja uelastycznienia ustawy napotkała opór. Nowelizacja upadła. Przeciwnikami byli zarówno przedstawiciele rządu, jak i lobbing OFE. A przecież wprowadzenie takiej formy powiększania emerytury byłoby prawdziwą reformą - od generalskiego kapitalizmu na wzór Pinocheta do wolnorynkowego kapitalizmu społecznego.

Przeciwnicy obecnych zmian występują jako obrońcy wolnego rynku. Nie wydaje się, by fundusze emerytalne były dobrym tego rynku modelem. Oto kilkanaście prywatnych, ale koncesjonowanych i ściśle reglamentowanych firm ma zapewnione przez państwo środki od obywateli i jedynym ich zadaniem jest inwestowanie tych środków według ustalonych przez państwo, dość sztywnych reguł. Nie konkurują wysokością prowizji ani opłatą za zarządzanie (kiedy ustawowo określono maksymalne pułapy stawek, wszystkie OFE ustaliły je na najwyższym możliwym poziomie), konkurują raczej reklamą i akwizycją. Nie bez znaczenia jest też analiza Andrzeja Bratkowskiego, przedstawiona w trakcie dyskusji u prezydenta. Zauważa on niebezpieczeństwo, w którym kilkanaście towarzystw emerytalnych staje się potentatami na giełdzie, co może grozić jej monopolizacją.

Reforma bez zabezpieczeń

Zabezpieczeniem dla finansowania reformy miała stać się, zaproponowana przez Jerzego Hausnera i przyjęta w 1997 r., ustawa gwarantująca środki z prywatyzacji dla uzupełnienia planu finansowego Funduszu Ubezpieczeń Społecznych. Budżet musiałby się obejść bez pieniędzy z prywatyzacji, co miało wymusić reformę systemu zabezpieczenia społecznego. Dlatego ówczesny wicepremier i minister finansów dał zielone światło dla reformy. Niestety, ustawa o przychodach z prywatyzacji nigdy nie weszła w życie, a następne rządy nie próbowały jej realizować. Prywatyzacja, która powinna usprawniać gospodarkę, stała się metodą łatania dziury budżetowej.

To krótkowzroczna polityka. Dochody kiedyś się skończą, a oczekiwane zmiany w systemie zabezpieczenia społecznego nie nastąpiły. Obecny rząd również jest tu winien zaniechania. Pozytywnym wyjątkiem jest wprowadzenie emerytur pomostowych.

Brak zabezpieczenia dla reformy był także wynikiem decyzji sprzed wielu lat. W 1993 r. dla przyspieszenia prywatyzacji zdecydowano się na przekazywanie 15 proc. akcji pracownikom prywatyzowanych przedsiębiorstw, kupując w ten sposób korzystny klimat dla prywatyzacji. Jednak te środki powinny być właśnie zabezpieczeniem reformy. Ta polityczna decyzja, z pozoru słuszna - dająca załogom zyski z prywatyzacji - nie uwzględniała jednak aspektu społecznego. Szlachetny cel, jakim było tworzenie przychylnego dla prywatyzacji klimatu, zatracił sens. Zyskiwali ci, którzy znajdowali się w "dobrym czasie w dobrym miejscu". Poza podziałem okazywali się być zarówno pracownicy sfery budżetowej, jak ci, którzy pracowali w upadających przedsiębiorstwach i bezrobotni. Doprawdy nie było powodu, by obficie obdarowywać np. dyrekcję Banku Śląskiego akcjami, które obdarowani zresztą natychmiast sprzedali, jakby nie wierząc, że wartość kierowanej przez nich firmy wzrośnie. Polityka wygrała z ekonomią i myśleniem społecznym, kategoriami dobra wspólnego.

Pracuj dłużej

Niewątpliwą klęską reformatorów było odrzucenie przez Sejm propozycji podnoszenia wieku emerytalnego kobiet. Stało się to wskutek gry sejmowej między przedstawicielami SLD i AWS, podczas których zwyciężyło liczenie potencjalnych głosów w wyborach. Już wówczas było oczywiste, że ta decyzja zaowocuje małymi emeryturami dla kobiet, a także wymuszaniem przejścia na emeryturę kobiet doskonale przygotowanych do kontynuowania kariery zawodowej, o wysokich umiejętnościach i doświadczeniu. Nikogo nie stać na taką, dyskryminującą kobiety, rozrzutność.

Brak podjęcia tego problemu obciąża następne rządy, łącznie z obecnym. Obciąża je też brak podjęcia tematu podwyższenia wieku emerytalnego. Utrzymywanie obecnego wieku emerytalnego przy wzroście przewidywanej długości życia oznacza albo podnoszenie składek, albo obniżanie świadczeń. Oba rozwiązania są złe.

Zaletą nowego systemu była zachęta do przedłużania aktywności zawodowej. Proste: dłużej pracujesz, zwiększasz swoje oszczędności. Przewidywany okres życia na emeryturze się zmniejsza - świadczenie powiększa się w istotny sposób. Jednak ten bodziec nie zadziałał. Tendencja do przedłużania okresu pracy niemal się nie pojawiła.

Ważnym, choć nie najistotniejszym, elementem II filaru był rozwój rynku kapitałowego. Ten cel został spełniony. Wątpliwości natomiast może budzić prawo kupowania obligacji rządowych. Jeżeli środki przekazywane są do OFE przede wszystkim po to, by w przyszłości świadczenia nie obciążały budżetu państwa, to kupowanie obligacji, które budżet w przyszłości musi wykupić, mija się z tym celem.

Co nagle, to po diable

Wprowadzaniu reformy towarzyszyła kampania propagandowa. Powstające OFE prześcigały się w zachwalaniu nowego systemu. Znani aktorzy i prezenterzy, ukazując się na tle ciepłych mórz oraz z workami pieniędzy, namawiali nas do przekazywania pieniędzy do funduszy emerytalnych. Zaangażowano armie akwizytorów. Wszystko to odbywało się na koszt samych ubezpieczonych, z przewidywanych prowizji.

Nie jest prawdą, że nie miałem zastrzeżeń do reformy. Dotyczyły one wysokości prowizji i systemu akwizycyjnego. Przestałem być entuzjastą reformy po studyjnej wizycie w Chile i Argentynie, gdzie koszty funkcjonowania OFE są znaczne. W Santiago najbardziej okazałe budynki były siedzibami funduszy emerytalnych, zaś prowizje dochodziły do 20 proc. (co prawda łącznie z ryzykiem rentowym). W Argentynie akwizycja rozrosła się do niebywałych rozmiarów, zaś próby jej przycięcia spowodowały protesty uliczne akwizytorów.

Podczas prac kierowanej przeze mnie sejmowej komisji polityki społecznej propozycje ograniczenia prowizji spotykały się z argumentami, że rynek doprowadzi do ich zmniejszenia (nie doprowadził, przeciwnie: wyrywanie sobie klientów, na ich koszt, stało się normalną praktyką), zaś próby ograniczenia akwizycji natrafiały na opór lobbystów wśród posłów. Zastrzeżenia miał też sam Leszek Balcerowicz - uważał, że radykalizm reformy, polegający na przekazywaniu do OFE aż 7,3 proc., spowoduje zbyt wielką lukę w finansach państwa. W 1998 r. też byłem przeciwnikiem zbyt szybkich prac nad reformą. Znając doświadczenia południowoamerykańskie, uważałem, że należy prace prowadzić uważnie, tym bardziej że system informatyczny nie był przetestowany. Zarówno przedstawiciele rządu, jak i media nalegały na pośpiech. "Szybciej, szybciej" - taki był tytuł jednej z publikacji opisujących prace komisji. Niestety, uległem naciskowi.

W reformatorskim zapale zlikwidowano stary system obsługi danych przed sprawdzeniem nowego. Rezultatem były ogromne błędy, trudności z identyfikacją składki i opóźnienia w przekazywaniu środków do OFE. Dlatego później odmówiłem wprowadzenia pod obrady komisji projektu powołania zakładów emerytalnych, czyli instytucji wypłacających świadczenia. Propozycja rządowa "na dzień dobry" dawała im 7 proc. prowizji.

Kwestia zaufania

Obecna decyzja o ograniczeniu OFE była dyktowana rachunkiem ekonomicznym, a nie przesłankami ideologicznymi. Ograniczenie deficytu jest koniecznością. Załamanie się finansów oznaczałoby także załamanie funduszy emerytalnych. Przeciwko tej decyzji o charakterze technicznym wytoczono działa ideologiczne.

Z pewnością niektóre propozycje ograniczenia deficytu, zgłaszane przez Forum Obywatelskiego Rozwoju Leszka Balcerowicza, są słuszne. Z niektórymi można i należy dyskutować. Chodzi jednak o dyskusję merytoryczną. Przedmiotem takiej dyskusji powinien stać się również projekt zmian w OFE, zgłoszona przez FOR "Propozycja reformy części kapitałowej systemu emerytalnego" Wiktora Wojciechowskiego. Szkoda że argumenty były dotychczas zastępowane często przez ideologiczne zaklęcia.

Niewątpliwą wadą reformy i zaniechaniem kolejnych rządów jest brak możliwości zróżnicowania stopnia ryzyka wraz ze zbliżaniem się do emerytury. Wysokość świadczenia z OFE staje się więc w dużym stopniu zależna od tego, czy świadczenie zostaje uruchomione w momencie koniunktury, czy bessy giełdowej. Tej wady jest pozbawiony system ZUS-owski, w którym zgromadzone środki nie mogą być pomniejszone, zaś dotychczasowa ich waloryzacja przekracza znacznie przeciętne zyski wykazywane przez OFE. W tych warunkach kuriozalnie brzmi formułowany przez obrońców obecnego stanu zarzut, jakoby pieniądze gromadzone w ZUS miały charakter wirtualny, w przeciwieństwie do rzeczywistych pieniędzy w OFE. ZUS-owskie pieniądze są jak najbardziej realne: świadczą o tym regularnie wypłacane świadczenia.

Przeciwstawienie dobrego rynku i złego państwa jest niebezpieczne. W ten sposób buduje się nieufny stosunek do państwa, które i tak nie cieszy się wysokim szacunkiem. Oczywiście, do tego państwa można mieć wiele pretensji. Publiczne media będące przedmiotem politycznych łupów, niesprawny wymiar sprawiedliwości, zmienne i nadmiernie szczegółowe prawo, wadliwy system jego stanowienia, znaczne grupy ludzi wyzbytych z poczucia obywatelskiego współuczestnictwa... Dochodzi do tego słabość obywatelskiego społeczeństwa i wchodzenie państwa w obszary, które winny być miejscem organizowania się i aktywności obywateli. Dodajmy do tego nędzę debaty publicznej, gdzie przekrzykiwanie się zastępuje poważną wymianę racji. Mamy w Polsce jeden z najniższych w Europie, jeżeli nie najniższy poziom wzajemnego zaufania, za to najwyższy poziom frustracji. To groźne.

Dlatego poza wieloma zmianami, które należy przeprowadzić, przełamywanie nieufności, obaw przed współdziałaniem i współpracą wydają się być szczególnie ważne. To one są największym hamulcem rozwoju i przeszkodą w polepszeniu jakości życia.

Jan Lityński (ur. 1946 r.) jest doradcą prezydenta RP ds. kontaktów z partiami i środowiskami politycznymi. W czasach PRL członek opozycji (m.in. KSS "KOR"), w latach 1989-2001 poseł (jako przewodniczący sejmowej komisji polityki społecznej prowadził prace nad reformą emerytalną).

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 21/2011