Trudni do zatrudnienia

Wyobraźmy sobie czterdziestolatka z jakiegoś miasteczka, który chciałby zmienić kwalifikacje. W tym systemie nie ma na to szans, a to właśnie jest wyzwanie: stworzenie usług tak dostępnych, że każdy chętny zmieni pozycję na rynku pracy.
 /
/

ANNA MATEJA: - Od prawie roku Polacy wypracowują całkiem przyzwoity dochód narodowy - 6,1 proc. to najszybszy przyrost od pięciu lat. Jednak z obniżeniem 19-procentowego bezrobocia nie radzimy sobie do tego stopnia, że tylko nieco ponad połowa z tych, którzy mogliby pracować, ma zatrudnienie. Czy związek między wzrostem gospodarczym a powstaniem nowych miejsc pracy jest tylko mityczny?

MICHAŁ BONI: - Tęsknimy za połową lat 90., kiedy wzrost gospodarczy przekraczał 5 proc., a ruch na rynku pracy odczuwał każdy poszukujący zatrudnienia. Miejsc pracy i zatrudnionych przybywało zresztą aż do 1998 r. Tymczasem w 2004 r. liczba bezrobotnych zmniejszyła się prawie o 250 tys. osób - to dużo jak na rok, ale czy de facto przybyło tyle miejsc pracy? Wątpię.

Wzrost gospodarczy uzyskaliśmy dzięki wysokiej konkurencyjności polskich przedsiębiorstw i “rozpędowi eksportowemu", ale też - radykalnemu obniżeniu kosztów pracy, czyli m.in. przeprowadzonym w ostatnich latach zwolnieniom pracowników. Gdy porównujemy wynagrodzenia i wydajność, ta ostatnia rośnie cały czas i dużo szybciej niż te pierwsze.

- Zatrudnieni w obawie przed utratą pracy pracują coraz efektywniej; pracodawcy przekonali się, że wcale nie potrzebują rzeszy pracowników.

- I nauczyli się długofalowo planować, uświadomili też sobie znaczenie przewagi konkurencyjnej, której elementem są właśnie koszty pracy i zatrudnienia. Będą więc ostrożnie zatrudniać nowe osoby, tym bardziej że pracownicy z lat recesji będą się teraz domagać wyższych pensji. Część z nich - przede wszystkim ci młodzi i nieźle wykształceni - była przecież opłacana poniżej swojej wartości rynkowej i posiadanych umiejętności.

  • Szkoła elastycznego dostosowania

Przypatrzmy się jeszcze inwestycjom, bo to ich skala przesądza o tym, czy wzrost gospodarczy przełoży się na zatrudnienie. Tymczasem rok 2004, biorąc pod uwagę spore oszczędności firm, nie odznaczył się boomem inwestycyjnym, ruch na rzecz inwestycji widać dopiero od grudnia.

- A może pracodawcy boją się tzw. elastycznych form zatrudnienia?

- Po zmianach w kodeksie pracy powinni bardziej się ośmielić. Przecież np. praca na czas określony, w niepełnym wymiarze czasowym, lub kontraktowanie zadań dostosowuje rodzaj zatrudnienia do potrzeb pracodawców. Problem w tym, że muszą nauczyć się korzystać z takich możliwości zgodnie z prawem, a pracownicy i związki zawodowe przekonać się do nich.

- Młodym ułatwiłoby to rodzenie i wychowywanie dzieci, a wizja starzejącego się społeczeństwa, na które nie ma kto pracować, trochę by się oddaliła.

- Stworzenie warunków dla godzenia funkcji zawodowych z rodzinnymi to nie wszystko. W dłuższej perspektywie zmian na rynku pracy powinniśmy też brać pod uwagę: zmniejszenie luki cywilizacyjnej między wsią i miastem oraz stworzenie podstaw dla gospodarki opartej na wiedzy.

Oczywiście, elastyczne formy zatrudnienia zmniejszają poczucie bezpieczeństwa pracownika: nie dają wszak stałego i trwałego etatu oraz wynagrodzenia, mogą ograniczać ubezpieczenia i prawa do świadczeń, a samozatrudnieni w Polsce mają nikłe szanse na kredyt bankowy. Z drugiej strony, pracodawca nie potrzebuje 100 proc. załogi do końca świata. Jeżeli jeszcze wzrost gospodarczy wymaga większej elastyczności, bo firmy, konkurując, muszą być bardziej adaptacyjne - z naturą rzeczy nie ma się co zmagać. Raczej dostrzec w niej nie tyle zagrożenie, ile szansę uniknięcia bezrobocia. Przyzwyczaić się do zmiennych rytmów organizacji pracy, nauczyć negocjowania umów.

Przecież jeśli pracodawca wywiera presję, by pracownik się dostosował, pracownik może domagać się uwzględnienia jego interesów, np. chęci wychowania dziecka. Rodzic po urlopie wychowawczym może wrócić na soboty i niedziele, kiedy łatwiej znaleźć kogoś do dziecka, albo pracować w czasie, kiedy potomstwem opiekuje się partner. Po wejściu do UE w Polsce obowiązuje prawo równościowe, więc nic nie stoi na przeszkodzie, żeby także mężczyzna się dostosował i wziął na siebie opiekę.

Poza tym od czego mamy samorządy, które mogą stworzyć warunki do powstania placówek opieki nad dziećmi, niekoniecznie w formie tradycyjnego przedszkola? Może byłoby to skuteczniejsze jako zachęta do posiadania dzieci niż proste “becikowe" dla wszystkich. Przecież w Polsce, choć tyle się mówi o konieczności wydłużenia czasu pracy, sporo kobiet ucieka na emeryturę m.in. po to, by niańczyć dzieci.

- Ale chyba częściej wypycha się je z pracy, bo najtrudniej znaleźć pracę kobietom między 45. a 60. rokiem życia. Może skonfrontujmy zamierzenia z realiami: u nas praca staje się dobrem luksusowym, a pracodawca de facto dyktuje warunki pracy.

- Pracodawca odpowiedziałby tak: “W ciągu 15 lat transformacji musiałem dostosować się do wymogów rynku, być konkurencyjnym - i co? Zderzałem się ze sztywnym prawem pracy, które uniemożliwiało łatwiejsze zwolnienia czy elastyczne organizowanie czasu pracy". W takiej sytuacji pracodawcy albo uciekali w szarą strefę, albo wymuszali zmiany. Dlatego, choć w latach 90. liczba pracujących na czas określony stanowiła 5-7 proc. ogółu zatrudnionych, teraz osiąga przeszło 20 proc.

  • Ubożsi o kapitał bezrobotnych

W myśleniu polskich pracodawców brakuje jeszcze jednego: traktowania pracowników i ich umiejętności jako kapitału.

- Dlatego nie widzą w starszych pracownikach doświadczenia, a jedynie wiek?

- Nie zauważają, że starsi dłużej zostają w pracy, są cierpliwsi w rozmowie z klientami, bardziej konsekwentni. Dwa lata temu Deutsche Bank wykazał, że sporo klientów woli być obsługiwanych przez rówieśników, a nie młodziaków, i zgodnie z tym zorganizowano pracę. Pracownicy są docenieni, klienci zadowoleni, a skoro tak - firma ma zysk.

Inwestować można też w młodych. W Niemczech są firmy, które zgadzając się na przedłużenie urlopu wychowawczego, obligują pracownika do uczestniczenia w szkoleniach i pracy przez miesiąc w roku. Jeśli pracownik będzie na bieżąco ze zmianami, koszt jego powrotu zmniejszy się. Inaczej pojawi się myślenie, że może lepiej gdzieś go przesunąć czy zatrudnić kogoś nowego. U nas jeszcze tak nie jest. Polscy przedsiębiorcy mają pomysły i są zdolni do wysiłku, dzięki czemu rozwija się gospodarka, ale wielu z nich nie potrafi zarządzać ludźmi, dbać o ich umiejętności i ścieżkę kariery, a w końcu - docenić.

- Trzy czwarte naszych firm jest małej lub średniej wielkości. Czy ma to jakiś wpływ na obyczaje w relacji pracodawca-pracownik?

- Ma. Pracownicy mają pomóc wypracować zysk, jednak ich pracodawcy nie przyjmują do wiadomości, że inwestowanie w pracownicze umiejętności może te zyski powiększyć. Szef usprawni logistykę, zwiększy możliwości dowozu produktu, poprawi dostęp do klientów, a ilu przejmie się jakością pracy? Wydajność jest śrubowana z reguły ilościowo: jak najmniej osób ma wykonać jak najwięcej pracy. Nieprzypadkowo Polska jest na jednym z ostatnich miejsc w UE, jeśli chodzi o wydatki na badania i rozwój czy stosowanie nowych technologii. Po prostu, nie wykorzystujemy potencjału wykwalifikowanej kadry. Podobnie pracodawcy wypychają na emeryturę pierwszy powojenny wyż demograficzny, tak jak robili to na początku transformacji z osobami o niskich kwalifikacjach. Ale teraz dotyczy to ludzi, którzy 15 lat przepracowali w gospodarce wolnorynkowej. Jeśli utrzymali się na rynku, mogą mieć więcej energii niż niejeden młodszy.

Zapewniając rozwój zawodowy, pracodawca powiększa też rezerwy pracowników rotacyjnych, do których może sięgać za każdym razem, gdy potrzebuje godnych zaufania i sprawdzonych pracowników do wykonania kontraktu. To subtelny instrument, ale wbrew pozorom dużo zależy właśnie od takich narzędzi.

- W Polsce tylko 54 proc. z tych, którzy mogliby pracować, jest zatrudniona. Jak długo 46 proc. to bezrobotni, reszta jest uboższa o kapitał, który mogliby wypracować. Chyba nieprędko coś się zmieni, jeżeli w tym momencie pensja pracownika w wysokości 1000 złotych kosztuje pracodawcę 850 złotych?

- Mamy najniższy w UE odsetek pracujących. I powodują to zarówno dekoniunktura gospodarcza, wysokie koszty pracy, jak niedopasowanie pracobiorców do zapotrzebowania pracodawców (ludzie nie mają odpowiednich umiejętności i są niechętni wyjazdom za pracą czy choćby dojazdom). Na przykład na łomżyńskim rynku pracy bezrobotni zgodziliby się na płacę minimalną (600-700 złotych do ręki), gdyby dojazd z domu do pracy trwał do pół godziny. Jeżeli miałby wynosić godzinę, co na świecie jest powszechnie przyjęte - nie są zainteresowani albo oczekują nawet 1,5-krotnej podwyżki.

- Wiedzą, że wymiera transport lokalny, a utrzymanie samochodu jest drogie.

- Nawet wtedy, gdy transport jest, niechęć do dojeżdżania jest silniejsza. Przyzwyczailiśmy się, że praca powinna być blisko. Mogą to zmienić: klin podatkowy i obniżenie kosztów pracy. Klin, czyli różnica między tym, co płaci pracodawca, a tym, co otrzymuje pracownik, jest w Polsce wysoki. Trudna do przełknięcia, zwłaszcza dla samozatrudnionych, jest składka na ZUS. Tu niewiele uda się zmienić od razu, ale można uporządkować i przez to obniżyć koszty ubezpieczenia chorobowego, inwestując w rehabilitację i przywracanie do pracy.

  • Polityka bierności

Najwięcej pracujących jest wśród osób między 20 a 50-55 rokiem życia - prawie 70 proc. (tyle, ile średnio w UE). Największe kłopoty mamy z młodymi (19-25 lat) i tymi, którzy zbyt szybko opuszczają rynek pracy - już w wieku 56 lat (najszybciej w UE). Musimy więc stworzyć szansę startu ludziom młodym i zatrzymać starszych, żeby odchodzili na emeryturę kilka lat później, m.in. trzeba upowszechnić edukację dorosłych, którym brakuje jakichś kompetencji. Finowie podczas wielkiej rewolucji informatycznej wpadli na pomysł, aby w szkołach i przedszkolach dziadkowie uczyli się obsługi komputerów z wnukami. To świetnie zdało egzamin. Druga “zapomniana" grupa to pół miliona kobiet w wieku 35-55 lat, które albo nigdy nie pracowały, albo mają krótki czas zatrudnienia, ale chcą wrócić na rynek pracy.

- Czy sytuacja na polskim rynku pracy jest tak trudna, że wzrost gospodarczy niewiele nam pomoże?

- Żeby wybrnąć z obecnych problemów potrzebujemy polityki rynku pracy, opartej na kluczowym założeniu, że zatrudnienia poszukują różne osoby: i kobieta w średnim wieku, i absolwent studiów, i młody rodzic wychowujący dziecko. Przecież poczucie bezpieczeństwa wynikające z przekonania, że “mogę wrócić do pracy", jest podstawą polityki prorodzinnej.

- Czy nie powinniśmy też uwzględnić zmian w organizacji urzędów pracy? W 2004 r. przeznaczaliśmy 3 mln złotych dziennie na aktywizację bezrobotnych. To niezbyt dużo, ale i tak niewielu z tych, którym naprawdę zależy na znalezieniu pracy, korzysta z pomocy urzędów.

- Te instytucje są nieefektywne, bo nie praktykują nawet tak wydawałoby się podstawowych rozwiązań, jak stałe kontakty między pracodawcą, pracownikiem a urzędem pracy. Jakim sposobem oni wszyscy mają się dowiedzieć o swoim istnieniu i potrzebach? Jeden pośrednik przypada na 3 tys. bezrobotnych, a jeden doradca zawodowy, który miałby profilować zmianę kwalifikacji i kierować karierą zawodową bezrobotnego, zajmuje się 7 tys. osób! Brakuje rozwiniętej sieci usług edukacyjnych, pomocy psychologicznej dla długo niepracujących, grup wsparcia. Wyobraźmy sobie drogę czterdziestolatka z jakiegoś miasteczka, który chciałby zmienić kwalifikacje. W tym systemie nie ma na to szans, a to właśnie jest wyzwanie: stworzenie usług tak dostępnych, że każdy chętny zmieni pozycję na rynku pracy.

Polskie nakłady na aktywną politykę rynku pracy stanowią zaledwie 0,2-0,3 proc. PKB. Jeśli doliczymy do tego świadczenia przedemerytalne i zasiłki, na tzw. walkę z bezrobociem wydawaliśmy 1,6 proc. PKB. Wniosek jest oczywisty: wydaliśmy mało na aktywne, a dużo na bierne formy. Dla porównania, Irlandia przeznacza 1,6 proc. PKB na walkę z bezrobociem, ale nawet 1 proc. na aktywizację! Środki te mają szansę zwiększyć się o prawie 40 proc. dzięki Europejskiemu Funduszowi Społecznemu.

W Polsce na 100 aktywizowanych bezrobotnych 48 podejmuje pracę - to całkiem niezła efektywność. Szkoda jednak, że nikt nie bada, jak długo ktoś jest zatrudniony. Last but not least: czy nie dochodzi do sytuacji, że pracodawcy czerpią z subsydiów na zatrudnianie młodych osób, choć, korzystając ze wzrostu gospodarczego, już dawno sami mogliby dać im pracę? Nikt też nie skupi się na powrocie do zawodu np. kobiet między 35. a 55. rokiem życia, bo tutaj, mimo dużych nakładów, efektywność raczej nie będzie spektakularna. Powinno nam wszak zależeć nie na imponujących statystykach, ale rozwiązaniu realnego problemu społecznego.

- A co z tymi, którzy nigdy nie będą uczestniczyć w normalnym na rynku pracy wyścigu, np. z niepełnosprawnymi? Czy w gospodarce wolnorynkowej jest miejsce na działalność nie przynoszącą zysków?

- Są inni, ale nie gorsi, a reszta społeczeństwa jest zobowiązana do stworzenia takich warunków, w których zatrudnienie znajdują zarówno osoby pracujące superwydajnie przez dwanaście godzin, jak średniowydajnie przez cztery. Można stworzyć firmę, która, kierując się zasadami zdrowej ekonomii, utrzyma się na rynku bez ścigania się z innymi. To ekonomia non profit, która nie może na rynku dominować, ale powinno być na nią miejsce.

  • Stań na nogi i pracuj

- Czy dokonamy wszystkich zmian siłami naszych służb zatrudnienia?

- Wątpię. Ich organizacja i działanie kosztują nas ok. 380 mln złotych rocznie i raczej nie znajdzie się drugie tyle środków, a de facto potrzebowalibyśmy pewnie dwa i pół raza tyle, by zwiększyć liczbę profesjonalistów zajmujących się bezrobotnymi. A może nie warto rozbudowywać publicznych instytucji, tylko wprowadzić model mieszany, robiąc miejsce np. prywatnym agencjom zatrudnieniowym, które oferowałyby usługi za pieniądze kontraktowane ze środków publicznych? Organizowano by po prostu przetargi na wydanie publicznych pieniędzy przeznaczonych na zmniejszenie bezrobocia. Pionierami okazali się w tej dziedzinie Australijczycy, w Europie zaś - Holendrzy. Oczywiście, ponieważ środki otrzymują przede wszystkim najbardziej efektywni, trzeba pilnować, by z pola ich zainteresowań nie wypadli długotrwale bezrobotni, którym trudno znaleźć zatrudnienie.

Kluczem do reformy rynku pracy, ale i państwa, jest nowoczesne zarządzanie sektorem usług publicznych. Zarówno służbami zatrudnienia, jak ochroną zdrowia, edukacją, pomocą społeczną, administracją publiczną. Żeby skończyć wreszcie z administrowaniem i zacząć traktować odbiorcę usług sektora publicznego jak klienta i konsumenta, a nie petenta.

- Czy na tym polega przejście od modelu welfare state, czyli państwa dobrobytu, do workfare state - państwa opartego na pracy?

- Workfare state to państwo stwarzające możliwości, w których każdy może stanąć na nogi dzięki pracy, przez co zwiększa się aktywność zawodowa i odsetek zatrudnienia. Unijna integracja społeczna wiąże się z workfare state właśnie, choć sama idea powstała w USA: welfare for work - dajemy opiekę, ale po to, żebyś zaczął pracować. Osobom nisko wykształconym, nie mobilnym czy z rodzin niezapewniających dobrego startu pomaga się na tyle, żeby choć częściowo pracowały, nie uzależniając się od świadczeń państwa. Workfare state sprzyja tworzeniu nowych miejsc pracy, zmniejszając obciążenia biurokratyczne i stwarzając dobry klimat wokół przedsiębiorczości. Jakiego klimatu możemy jednak oczekiwać w Polsce, skoro politycy nie mają zaufania do urzędników, ci do petentów, my do siebie nawzajem? Tymczasem poza talentami i pieniędzmi, na kreatywność pracowników wpływa otwartość na innych, umiejętność zaufania właśnie.

Grzeszymy też brakiem wyobraźni. Gdy rozmawiam ze związkowcami, słyszę: “Upadło FSO, tyle kopalń i hut, jak niskie jest teraz zatrudnienie". Zgoda, ale np. w telefonii komórkowej pracuje blisko 150 tys. ludzi (w górnictwie 120 tys.). Coś się zmieniło, tylko my ciągle myślimy w kategoriach przemysłowych. Mamy deficyt miejsc pracy w usługach - w krajach wysokorozwiniętych pracuje w tym sektorze 70-80 proc. zatrudnionych. “Pracotwórczy" jest też, biorąc pod uwagę, że w wiek emerytalny wkracza powojenny wyż demograficzny, system pomocy seniorom. Może wcale nie mamy za dużo pielęgniarek, tylko są źle rozdysponowane: za dużo w szpitalach, za mało w opiece bezpośredniej?

Wyposażenie ludzi w narzędzia zdobywania pracy - co nazywam nawigacją po rynku pracy (umiejętność pisania CV i rozmowy z pracodawcą, silna motywacja, gotowość do podjęcia pracy nawet za niskie wynagrodzenie czy na krótko) - i wypływająca stąd ich wewnętrzna siła mogą być ważniejsze od prostego zapewnienia pracy.

Dr MICHAŁ BONI (ur. 1954) jest specjalistą od zarządzania zasobami ludzkimi. W latach 80. - opozycjonista; był wiceministrem Jacka Kuronia, ministra pracy i polityki socjalnej (1992-93), ministrem pracy i polityki socjalnej w rządzie Jana Krzysztofa Bieleckiego (1990-91) i szefem gabinetu politycznego ministra Longina Komołowskiego (1997-2001). Jest ekspertem Centrum Analiz Społeczno-Ekonomicznych (CASE) i współautorem raportu “Elastyczny rynek pracy w Polsce. Jak sprostać temu wyzwaniu?" (Zeszyty BRE-Bank - CASE, 2004) oraz raportu “W trosce o pracę" (UNDP-CASE, 2004).

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 14/2005