Symbole pożarły rzeczywistość

,,Polityka", którą uprawiają nasze partie, tak się ma do rzeczywistej polityki, jak burdy na stadionie do lądowania aliantów w Normandii.

07.10.2008

Czyta się kilka minut

Spotykam coraz więcej osób, które sądzą, że Polacy od pewnego czasu coraz bardziej odlatują od ziemi. W skali życia jednostkowego są większymi realistami, niż byli w socjalizmie, bo kapitalizm to twarda szkoła życia, nie to co socjalizm, zdejmujący z jednostki dużą część odpowiedzialności za siebie. Ten realizm życia prywatnego nie przenosi się jednak na świadomość społeczną i doskonale współistnieje z fantastycznymi wyobrażeniami o sprawach państwowych, narodowych i międzynarodowych.

Epokowe przesunięcie

Niektórzy mówią, że w polityce jest tak, jak ludziom się wydaje, że jest. Nie sposób się z tym zgodzić. Wprawdzie to, co się ludziom wydaje, ma ogromny wpływ na politykę, rzeczywistością jednak nie jest. Ta się odsłania w wielkich skandalach, w czasach kryzysów, a zwłaszcza podczas wojny. Do tych wydarzeń dochodzi z różnych przyczyn, najczęściej, jeśli nie zawsze, z tego powodu, że masy lub przywódcy błędnie myślą o rzeczywistości, nie rozróżniają faktów od mitów i kierują swoje pragnienia ku celom, na które w rzeczywistości nie ma miejsca.

Któryś z nowszych filozofów napisał, że człowiek jest istotą marzącą, ucieka w marzenia zawsze, gdy może, a zasadom rzeczywistości podporządkowuje się, gdy musi. Odnosi się to do jednostek i społeczeństw, z tym ograniczeniem, że zarówno jedne, jak drugie bardzo się różnią pod względem poczucia rzeczywistości oraz skłonności do żywienia się iluzjami.

Patrząc na samą tylko politykę kolejnych polskich rządów, nie można by z niej wywnioskować, że Polska leży o godzinę jazdy samochodem od Berlina, czyli swoją zachodnią rubieżą należy do historycznego, a nie tylko geometrycznego środka Europy. Tak daleko na zachód Polska nigdy - poza efemerycznymi podbojami średniowiecznego króla - nie sięgała. Jaki cud sprawił, że Polska tak korzystnie zmieniła swoje położenie geograficzne? Nie cud, lecz podbój. Jakiej potęgi było trzeba, aby wyprzeć z tych terytoriów potężny naród? Sama Polska nigdy by tego dokonać nie zdołała. Stało się to możliwe dzięki temu, że w wielkiej wojnie była częścią (malutką, co prawda) koalicji, która zwyciężyła. Pierwszą mistyfikacją, jaką Polacy sobie chętnie przyswoili, była negacja faktu, że Polska w wyniku tej wojny odniosła zwycięstwo i posiadła największą zdobycz, przekraczającą wszystkie zdobycze pozostałych aliantów. Mimo to Polacy podtrzymują w sobie gorzkie poczucie klęski i krzywdy.

Niespodziewane znalezienie się w środku Europy stawia przed Polakami pewne zadania i obowiązki. Przez wiele wieków podróżnicy przekraczający granicę Polski z zachodu byli przekonani (i wielu z nich o tym pisało), że opuścili Europę i znaleźli się w jakimś kraju barbarzyńskim. Gdy przekraczali tę granicę ze wschodu, cieszyli się, że znaleźli się znowu w cywilizowanej Europie. Czy dziś ta różnica zatarła się całkowicie? Oczywiście, że nie. Trzeba się zgodzić z prof. Zdzisławem Krasnodębskim, gdy pisze: ,,Od razu po przekroczeniu granicy (...) uderza bieda, brzydota i prostactwo. Polska to ciągle jeden z najbiedniejszych krajów Unii". I w innym miejscu: ,,Polska jest ciągle krajem zacofanym, (...) krajem nieszanowanym przez samych Polaków i przez zagranicę". Cywilizacja na ziemiach zachodnich cofnęła się nie wskutek komunizmu, bo to nie komunizm utrzymywał przez wiele stuleci różnicę cywilizacyjną między Polską a Europą Zachodnią.

Ten temat powinien być głównym przedmiotem zainteresowań rządu i całego społeczeństwa, a czy jest? Cała polityka wewnętrzna i zagraniczna powinna być wywiedziona z obecnego położenia geograficznego Polski i nastawiona na okcydentalizację, uzachodnienie Polski! Zdrowy rozsądek mówi, że to zadanie można podjąć tylko pod warunkiem skierowania wyobraźni rządzących i rządzonych na Europę Zachodnią. Jest to warunek natury psychologicznej, ale wszelka zmiana w postępowaniu ludzi zaczyna się w psychice.

Klasa polityczna postępuje dokładnie odwrotnie, niż trzeba. Wyobraźnię społeczeństwa zakaża swoją chorobą orientalizmu. W centrum uwagi znajduje się Rosja; pod swoją obronę przed Rosją Polska bierze Ukrainę i Gruzję; tworzy jakieś programy polityki wschodniej dla państw Unii, zamiast uczyć się polityki od tych państw. Kultywuje się nostalgię do Kresów Wschodnich, do Wielkiego Księstwa rzekomo Litewskiego i Rusi, mimo że stamtąd przyszła choroba, na którą umarła pierwsza Rzeczpospolita.

Jaki stosunek do potrzeb rozwojowych Polski mają politycy, świadczą wydatki. Kilkadziesiąt miliardów dolarów na amerykańskie samoloty F-16, jeśli potrzebne, to tylko Amerykanom; kilkadziesiąt miliardów dolarów (w planie) na rakiety Patriot (Amerykanom udało się je Polsce sprzedać przy okazji tarczy, którą postanowili tu zainstalować); prawdopodobnie sto miliardów dolarów na reprywatyzację, która będzie sto razy bardziej złodziejska, niż była prywatyzacja. Setki milionów złotych na demaskowanie tajnych współpracowników od dawna nieistniejącej Służby Bezpieczeństwa, tyleż samo na prowokacje policyjne, filmowanie sprowokowanych łapowników i wykrywanie sfingowanych aktów korupcji. Miliardy złotych na nikomu niepotrzebne rozmnażanie stadionów przy braku dróg, nędznie wyposażonym szkolnictwie i zacofanej służbie zdrowia.

Przesunięcie Polski do środka Europy nie było widziane w aspekcie zbliżenia do Zachodu, dopóki Polska znajdowała się w strefie panowania radzieckiego. Wówczas za zachodnią granicą także panował Związek Radziecki. Dopiero od 1989 r. Polacy odkrywają swoją geografię, ale robią to tylko praktycznie; intelektualnie jeszcze tego epokowego, najważniejszego od czasów unii z tzw. Litwą (która w rzeczywistości była księstwem ruskim) zdarzenia w dziejach narodu polskiego sobie w pełni nie przyswoili i dalekosiężnych jak należy wniosków nie wyciągnęli.

Polityka, która nie bierze za podstawę tego faktu i nie obejmuje wszystkich jego implikacji, nie utrafi w najważniejsze cele, jakie stoją przed Polską.

Bezkrwiste symbole

Zagraniczni pisarze polityczni w swoich wzmiankach o Polsce podkreślają nieraz polski brak poczucia rzeczywistości, rozmaicie tę wadę nazywając. Nic w tym osobliwego. Widział to Dmowski, widzieli krakowscy Stańczycy, a także Aleksander Bocheński, Ksawery Pruszyński, Stanisław Stomma czy Stefan Kisielewski, żeby nie sięgać dalej, w głąb historii. Ten stereotyp jest prawdziwy, ale trzeba dodać dwa słowa, na czym polega.

Najogólniej powiedziałbym, że jest to stawianie wyżej w ontologicznej hierarchii uświęconych symboli i mitów niż rzeczywistości. Heglowska apologia rzeczywistości nigdy nie była w Polsce rozumiana, nawet XIX-wieczni zwolennicy tego myśliciela przypisali mu poglądy odwrotne w stosunku do tego, co głosił.

W Polsce prawie każdy kierunek filozoficzny był przekształcany w doktrynę postulatywną - w utylitaryzm lub ,,filozofię czynu"; prawie każda dyskusja przekształca się w dywagowanie o tym, co być powinno, zanim spróbuje się ustalić, co jest. Tylko to drugie pytanie jest prawdziwie trudne, bo co być powinno - każdy się sam domyśli. Można powiedzieć, że polskie myślenie polityczne cierpi na symbolizm i mitotwórstwo, chorobę, która w III, a jeszcze bardziej w IV RP przeszła w stadium ostrego zapalenia.

Objaśnianie przyczynowe faktów i zjawisk prawie zniknęło z publicznych debat, co spowodowało, że publiczne naradzanie się - nie ma bez tego demokracji - do niczego nie prowadzi. Traktowanie mitów i symboli jak rzeczywistości doprowadziło do tego, że realności - realne fakty, realni ludzie - są traktowane jak byty symboliczne, a więc mimo wszystko fikcyjne. Gdy tak się dzieje, (a w Polsce przecież już do tego doszło), oderwane na pozór zagadnienie politycznego symbolizmu dotyczy każdego człowieka. Jest on zagrożony, ponieważ i władze, i współobywatele mogą go traktować jako nie w pełni rzeczywistego, w pewnym aspekcie fikcyjnego... Jako istotę, w której nie płynie krew, która nie cierpi i z którą można postąpić tak jak z symbolem.

Kto kocha Powstanie Warszawskie jako symbol i mit, ten z pewnością nie kocha tych 700 tysięcy ludzi wypędzonych z miasta. Organa ścigania są powołane do tego, aby wykrywać i aresztować rzeczywistych przestępców, ale w atmosferze symbolizmu na przestępcę można sobie upatrzyć dowolnego człowieka, skusić go do czynu podobnego do działania przestępczego i ukarać jako symbol korupcji. Coraz więcej kar nakłada się na ludzi nie za to, co realnie zrobili, lecz za to, co symbolizują. Interpretatorzy symboli politycznych zdobyli w Polsce niebywałą władzę. Cała Polska Ludowa stała się symbolem do interpretacji, a nie rzeczywistością do poznania. Jaruzelski broni się jak realny człowiek, ale jasne jest, że został postawiony przed sądem jako symbol i jego argumentacja jest odbierana jak monolog Hamleta.

W obecnej chwili najwięcej szkody ten symbolizm, ten brak poczucia rzeczywistości wyrządza w polityce zagranicznej, która jest prowadzona według figury retorycznej o nazwie ,,Powstanie Warszawskie".

Parodia Schmitta rządzi

W zamierzchłych czasach IV RP natknąłem się w gazecie na zdanie mówiące, że "Kaczyńscy egzystencjalizują politykę w duchu Carla Schmitta". Co znaczy egzystencjalizować politykę lub cokolwiek innego? O Schmitta się nie pytam, bo parę lat temu po gazetach rozeszła się wieść, że źródłem natchnień prawicowych rządów miał być ten zaciekawiający myśliciel i teoretyk prawa. Nigdzie nie znajdziemy lepszych argumentów przeciw symbolizmowi w polityce niż w jego pracach. Kaczyńscy natomiast doprowadzili symbolizm do skrajności i inaczej nie potrafią myśleć. Są to ludzie złośliwej zabawy, którzy trafem dostali władzę nad realnym krajem.

Herbert Marcuse nazwał filozofię Schmitta politycznym egzystencjalizmem. Moim zdaniem to trafne określenie. Słowo "egzystencja" nie jest w pismach Schmitta kluczowe. U Schmitta termin "egzystencjalny" został wprowadzony w celu określenia ontologicznego statusu wroga politycznego. Otóż w języku Schmitta to słowo ma znaczenie stosunkowo ścisłe i zgodne z długą tradycją; można je zdefiniować przez opozycję: egzystencjalny to tyle co nie-symboliczny, nie-normatywny, nie-aksjologiczny, nie-metaforyczny. Franciszek Ryszka, znakomity znawca dzieł Schmitta (mówił z przekąsem, że otrzymał od niego przywilej interpretatio authentica), pomylił się w jednym miejscu, pisząc, że egzystencjalizm miałby być zaprzeczeniem ontologii, ale trafnie pisze w innym, że znaczy: konkretny, naprawdę istniejący, sprawdzalny. Jest więc egzystencjalizm najdobitniej sformułowanym realizmem, przyznaniem rzeczywistości wyższej wartości niż mają symbole, mity czy normy.

Gdy na początku lat 90. powiedziałem przybyłemu z zagranicy przenikliwszemu ode mnie uczonemu, że wśród ambitnej intelektualnie młodzieży istnieje zainteresowanie poglądami Carla Schmitta, on się zmartwił. Przewidywał to, co się rzeczywiście stało, a czego ja nie przypuszczałem, że mianowicie wpływ Schmitta przyczyni się do podważenia i tak już nikłej kultury prawnej, ośmielania zwycięzców do pozaprawnego zwalczania pokonanych i ogólnego zatrucia atmosfery złymi uczuciami. Schmittiański decyzjonizm i krytyka normatywizmu prawnego składają się, można powiedzieć, z samych niuansów, które poza wąskim gronem znawców są nieuchwytne; jedyny wniosek, jaki politycy mogą z nich wyciągnąć, to prymat woluntarnej decyzji partyjnej w stosunku do uzasadnień prawniczych.

Przyznam się do naiwności: możliwość takiego odczytania poglądów Schmitta nie przyszła mi do głowy. Aż takiego prostactwa umysłowego ludzi zajmujących się polityką nie spodziewałem się. Podobnie jak stosowania kryterium wróg-przyjaciel, które przecież ma objaśniać stosunki międzynarodowe oraz rozpad państwa i wojnę domową, do rywalizacji i kłótni międzypartyjnych. Trzeba rozróżnić - mówi gdzieś Schmitt - między relacją polityczną a karykaturalną, zdegradowaną formą tej relacji, jaką jest polityka partyjna. ,,Z pierwotnego rozróżnienia między przyjacielem a wrogiem - pisał - pozostaje jedynie jakiś cień antagonizmu politycznego, wyrażający się w taktycznych rozgrywkach, intrygach, konkurencji i wszelkiego rodzaju podobnych praktykach. Najdziwniejsze układy i manipulacje traktuje się jako »politykę«". ,,Polityka", jaką uprawiają nasze partie, tak się ma do rzeczywistej polityki, jak burdy na stadionie do lądowania aliantów w Normandii.

Gdy w roku bodajże 1987 publikowałem w antologii myśli społecznej XX w. (miesięcznik ,,Zdanie") najważniejsze fragmenty głównego dzieła Schmitta ,,Pojęcie polityczności", chciałem wprowadzić do publicystyki trochę nowych argumentów na rzecz politycznego realizmu i przeciw ,,romantyzmowi", który doprowadził, jak dziś widzimy, do pożerania rzeczywistości przez żarłoczny symbolizm. Mój niewielki na szczęście trud okazał się wówczas gorzej niż daremny.

Bronisław Łagowski jest profesorem w Instytucie Filozofii i Socjologii Akademii Pedagogicznej w Krakowie, wcześniej wieloletni pracownik Instytutu Filozofii Uniwersytetu Jagiellońskiego. Ostatnio ukazały się dwie jego książki: "Duch i bezduszność III Rzeczypospolitej" (Universitas 2007) oraz "Pochwała politycznej bierności" (Sprawy Polityczne 2008).

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 41/2008