Światy nieprawdziwe

Juliusz Machulski

06.02.2007

Czyta się kilka minut

MATEUSZ FLAK: - W "Tygodnikowej" dyskusji na pierwszym planie nieoczekiwanie znalazła się produkcja. Kim jest modelowy producent filmowy?

JULIUSZ MACHULSKI: - Mówiąc w skrócie, producent ma spowodować powstanie filmu: znaleźć temat, scenarzystę, reżysera, często także aktorów. Wbrew temu, co na tych łamach mówili Roman Gutek i Wojtek Marczewski, producent nie przeznacza na produkcję filmową własnych pieniędzy. To inwestor, czyli wielkie studio filmowe lub osoba prywatna powierza mu środki. Ale producent też inwestuje: musi kupić prawa do scenariusza, zrobić dokumentację. Na całym świecie część gaży za film przeznacza się na rozwój następnych, chodzi głównie o pracę nad scenariuszem. Scenarzysta przychodzi z pomysłem, a producent daje mu zaliczkę na dalsze pisanie.

W Ameryce producent jest panem i władcą, trzeba być naprawdę uznanym reżyserem - pokroju Martina Scorsese - żeby cieszyć się niezależnością. Ton nadają producenci, co kinu wychodzi na dobre: Steven Spielberg, bracia Weinsteinowie czy Jerry Bruck­heimer są gwarancją sukcesu. W Europie producent nigdy nie miał takiej pozycji. Kto dziś pamięta nazwisko Davida Puttnama, producenta "Pojedynku", "Midnight Express", "Rydwanów ognia", "Misji"? W Polsce zaś producent jest tak egzotycznym zawodem, że nawet w fachowych publikacjach nie pisze się, kto wyprodukował dany film. Wciąż zbieramy pokłosie kinematografii państwowej, ergo reżyserskiej, która panowała tu ponad 40 lat.

Bez pieniędzy

- Czytając wypowiedzi Gutka, Mateusza Wernera i Łukasza Maciejewskiego, można odnieść wrażenie, że za większość zła w polskim kinie odpowiedzialni są producenci - interesuje ich zysk, nie jakość filmu; nie szukają finansowych alternatyw poza PISF-em; wreszcie - nie promują filmu za granicą. To poważne zarzuty.

- Brzmią poważnie, ale takimi nie są. Czy Mateusz Werner oczekuje, że filmy będzie się robiło za darmo? Producent utrzymuje studio filmowe, sztab ludzi - przeznacza na to tzw. "koszty ogólne", ok. 7 proc. budżetu filmu. Tak jest na całym świecie, z tym że tam procent jest większy. Werner myśli, że producentowi wystarcza to, co zarobi podczas produkcji. Być może są tacy producenci, ale ich polityka ma bardzo krótkie nogi.

Źródła finansowania? Instytut daje połowę potrzebnej sumy; drugą połowę - przy filmie za 4 miliony zł to kupa pieniędzy - trzeba znaleźć gdzie indziej. Ale gdzie? Może uda się coś uzyskać od telewizji publicznej. Telewizje prywatne mówią: myśmy się opodatkowali na rzecz Instytutu, już swoje zrobiliśmy. Więc tej drugiej połowy nie ma skąd wziąć.

Promocja? Każdy producent marzy o tym, by sprzedać film za granicę, ale to trudne. "Vinci" został sprzedany przez brytyjską firmę do 21 krajów. Zarobiliśmy na tym więcej niż na wpływach z polskich kin: 200 tys. dolarów. To nie jest oszałamiająca suma, ale większość producentów nie ma nawet tego.

Inne filmy, które produkuje nasze studio, te "festiwalowe", mimo międzynarodowych nagród trudniej się sprzedają. Nauka jest taka: trzeba robić filmy dla publiczności, a wtedy się sprzedadzą. Jeśli robi się filmy na festiwale, to na nich najczęściej kończą żywot. Powiedzmy szczerze: w Polsce nie ma agenta sprzedaży z prawdziwego zdarzenia, bo nie ma czym handlować. Film polski to bardzo trudny produkt. Nie tylko ze względu na język.

- Jakie są inne powody?

- Polacy nie mają wizualnej wyobraźni. Film jest opowiadaniem historii. U nas często w filmach jest wszystko co potrzeba, tylko historie są źle opowiedziane. Ale nie dlatego, że eksperymentujemy, chcemy dekonstruować, burzyć wypracowaną, doskonale gładką warstwę fabularną. My jej jeszcze nie zbudowaliśmy! W filmie nawet nudę trzeba umieć interesująco opowiedzieć. Ktoś powiedział, że w życiu to, co prawdziwe, jest nieciekawe, natomiast w filmie to, co nieciekawe, jest nieprawdziwe.

Popisać się

- Winni są zatem nie producenci, ale brak umiejętności reżyserów?

- Oczywiście też nie do końca. Rozmawiamy w momencie, kiedy jest szansa, by powstawało więcej filmów - wierzę, że ilość przechodzi w jakość. PISF działa rok i trudno jeszcze zebrać owoce tej działalności. Mam nadzieję, że filmów będzie więcej, ale jest inna bolączka: powstają filmy za tanie. Z założenia nie mogą być ciekawe, bo są tanie. Kręci się za szybko, nie ma czasu na zastanowienie się, poprawki. Aktor kręci tyle scen dziennie, że brakuje czasu na próby. Dzień zdjęciowy kosztuje, dlatego pracę organizuje się tak, by tych dni było jak najmniej. Z drugiej strony, takie są warunki rynku - żeby film za trzy miliony złotych się zwrócił, musi go obejrzeć pół miliona widzów, dochodzą przecież koszty dystrybucji. A taka frekwencja rzadko się zdarza. To jest sprzężenie zwrotne: filmy są słabe, bo robione za szybko, za tanio, na podstawie niedopracowanych scenariuszy. Widzowie na nie nie chodzą, bo właśnie takie są. A pieniędzy jest coraz mniej, bo nikt nie wyłoży kasy na coś, co się nie zwróci.

To nie jest usprawiedliwienie, raczej wytłumaczenie sytuacji. W Ameryce nawet najgorszy film jest zrobiony perfekcyjnie: słychać i widać, co trzeba. Polskie filmy są quasi-offowe. Nadrabiamy zdjęciami, potem mówimy: to piękny film, ale kiedy go analizujemy, okazuje się, że aż tak dobrze nie było. To pokazują kolejne propozycje zgłaszane do nominacji Oscarowych. Moi przyjaciele z Hollywood zawsze się dziwią, dlaczego przysyłamy im okropne filmy. Czasem nie ma lepszych, a niekiedy wybieramy to, co się spodobało w Gdyni. Na przykład wysłano "Pręgi" Magdaleny Piekorz, gdy w tym samym roku był "Mój Nikifor", jedyny polski film od dłuższego czasu, który mógł Amerykanów poruszyć.

- W tym roku polskim kandydatem było "Z odzysku" Sławomira Fabickiego. Gdy porównać go z europejskimi hitami, również autorstwa młodych twórców - jak "Grbavica" - widać niestety słabości tego debiutu, np. scenariuszowe uproszczenia.

- Fabicki jest bardzo zdolnym reżyserem, w jego filmie są sceny, które wskazują, że umie reżyserować i montować. Natomiast cała przedstawiana historia jest niewiarygodna. "Grbavica" opiera się na dramatycznym doświadczeniu wojny jugosłowiańskiej, wstrząsających wieściach z Bośni, które zna cały świat. Widać, że ten film został zrobiony z jakiegoś powodu.

"Z odzysku", film przeceniony, został zrobiony po to, by popisać się swoim talentem i znaleźć się na festiwalach. Może taka Polska też istnieje, ale ona jest nieprawdziwie pokazana.

Gdy się patrzy na polskie kino, wydaje się, że jesteśmy krajem jedynie ubogich górników z zamkniętych kopalń. Chcemy na siłę epatować - tymczasem ja nie wierzę w wyrzuty sumienia ściągacza długów, prostytutki czy cenzora. Świat postrzega nas już jako normalny, cywilizowany kraj, nie tak ciekawy jak była Jugosławia, Iran czy Meksyk, gdzie są większe kontrasty. A z drugiej strony jesteśmy za biedni, żeby robić takie filmy jak Francuzi. Brakuje filmów "main­streamowych", nie ma głównego nurtu, na który chodzi się do kina.

- Jest taki nurt - "komedia romantyczna"...

- Od czegoś trzeba zacząć. Zapewne o tych filmach mamy podobne zdanie, ale zapytajmy o przyczyny zjawiska. Wysyp tzw. komedii romantycznych wziął się z niebywałej popularności telenowel. Pierwsze jaskółki pojawiły się już przy "Niewolnicy Isaurze" i "W zamkniętym kręgu". Z czego to się bierze? Ostatnio przeczytałem wstrząsającą wiadomość, że 42 proc. Polaków to wtórni analfabeci. To się układa w logiczną całość. Ludzie nie czytają, nie piszą, do kina przychodzą na coś prostego, przy czym nie muszą myśleć. Jest muzyka, ludzie i obiekty na ekranie ładnie wyglądają - Warszawa w tych filmach jest ich najlepszą częścią. W ciągu ostatnich 17 lat pojawiło się nowe pokolenie widzów. To jest fakt, nie można się na niego obrażać. Nie chciałbym jednak myśleć, że publiczność jest głupia. Być może działa siła kontrastu - z jednej strony mamy bezrobotnych górników, z drugiej przesłodzoną komedię. Skoro nie stać nas na dobre komedie, kryminał, kino gatunkowe, to uciekamy w margines, często dosłowny: nagle pokazujemy tylko Śląsk. W takim "Co słonko widziało" Michała Rosy niby wielkimi kroplami kapie życie, ale to wszystko nieprawda, akcja idzie naprzód, bo scenarzysta tak chce. Widzowie takich filmów nie lubią. Mają alternatywę w postaci filmu zagranicznego albo komedii "Dlaczego nie!". I z tych dwóch polskich światów nieprawdziwych - jeden negatywny, drugi ultrapozytywny, wolą ten drugi.

Nie zbawiać świata

- Mogą też zobaczyć nagrodzony Złotą Taśmą "Plac Zbawiciela".

- "Plac" zebrał już prawie 200 tys. widzów. Jak na ten rodzaj filmu, jego trudność - to przecież psychodrama, która zostawia widza w traumatycznym stanie - jesteśmy bardzo zadowoleni. Ale znów wrócę do głównego tematu - z takiego kina nie ma się pieniędzy. A nie daj Boże, gdy przytrafią się jeszcze jakieś festiwale: producent ponosi wtedy koszty całej operacji. Przeloty, diety, wysyłka kopii itp. Mówię to oczywiście z przekąsem. Mam komfort, że robię filmy, których nie muszę się wstydzić. Produkujemy filmy trudne, to daje nam satysfakcję, która jest nie do przecenienia, ale czasami - z czysto ekonomicznego punktu widzenia - niewiele więcej.

- Zatem "Plac Zbawiciela" nie wyjdzie poza Polskę?

- Na razie jest zaproszony na festiwal do Karlovych Varów. Podejrzewam, że widzowie za granicą takie filmy już widzieli. Inny wspaniały film Krzysztofa, "Dług", też nie wyszedł poza kraj. Na tym to polega: "Dług" widzieli, a takiego filmu jak "Grbavica" jeszcze nie. Teraz produkujemy "Hanię" Janusza Kamińskiego, polskiego operatora z Hollywood. Nie wiem, jaki będzie końcowy efekt, ale materiał, który widziałem w montażowni, daje nadzieję, że będzie to film niby polski, ale zupełnie inny.

- Krauze, Kamiński, także Stuhr i Koterski to uznane nazwiska. Jaki ma Pan stosunek do debiutantów?

- Jestem na nich otwarty; muszę chyba mówić o tym częściej, bo czuję, że debiutanci z jakiegoś powodu się mnie boją. Pracujemy teraz nad dwoma debiutami. Jeden z nich to "Hel" Kingi Dębskiej. Jej scenariusz jest innym spojrzeniem na sytuacje dotyczące uzależnień. Inna propozycja to "Ostatnia akcja", scenariusz Michała Rogalskiego i Krzysztofa Raka. Rzecz dzieje się współcześnie w Warszawie, dawni pow­stańcy skrzykują się po latach, by iść na pomoc wnukowi jednego z nich. To konfrontacja dzisiejszej Polski i etosu, który już nie istnieje. Mnóstwo fajnych ról dla starszych i młodych aktorów. Bardzo liczę na ten film.

Niemniej to prawda, że od czasu "Krolla" Władysława Pasikowskiego z 1991 r. nie zrobiliśmy debiutu. Mam wrażenie, że jest coraz gorzej, jeśli chodzi o poziom młodych ludzi wchodzących do zawodu. Kiedyś mógł się zdarzyć Pasikowski, dziś debiutanckie projekty są z reguły słabe.

- Dlaczego?

- Winne są chyba szkoły. Mamy najlepszych operatorów na świecie, świetnych aktorów jest więcej niż ról dla nich. Natomiast system kształcenia reżyserów i scenarzystów jest zły. Być może za wcześnie wmawia się młodym adeptom reżyserii, że są artystami, zamiast wyposażyć ich w rzemieślnicze umiejętności. Może profesorowie nie potrafią tego, bo sami tych umiejętności nie mają. Gdy debiutowałem, nie chciałem zbawiać świata, miałem świadomość, że jeszcze za mało wiem. I napisałem scenariusz do "Vabank". Teraz debiutanckie filmy to np. ściganie się z Bergmanem w ramach kina psychologicznego. Tylko że Bergman te wyścigi już dawno wygrał. Przez chwilę modna była Dogma, obecnie Brytyjczycy, Ken Loach i Mike Leigh - też po latach. Pod wpływem tekstu Maciejewskiego przypomniałem sobie filmy, które w ostatnich latach zrobiły na mnie wrażenie. Żałuję, że nie zrobiłem tylko jednego - "Wesela" Wojciecha Smarzowskiego. To symptomatyczne i świadczy o tym, że coś jest nie tak.

Zaskocz mnie!

- Nie mamy pomysłów?

- A czy były interesujące filmy młodych twórców - nie jak na Polskę, ale w skali światowej? Kiedyś Polański robił "Nóż w wodzie", świetne filmy kręcił Wojtek Marczewski. Dziś takie rzeczy się nie zdarzają. Tak bardzo się zmieniliśmy?

W przypadku młodych ważny jest czas, w jakim dorastają. W PRL-u jedyne, co miałem, to swój kącik. Nie czytałem oficjalnych gazet, raczej książki, najchętniej zagraniczne. Były dwa programy telewizyjne, żadnych kaset wideo. Jeśli w kimś coś się paliło, musiało to w końcu znaleźć ujście. Teraz skupienie się rozpływa, za mało żyje się do środka. Jesteśmy wzbogacającym się krajem, mamy dostęp do wszystkiego, różnych alternatywnych atrakcji. Kapitalizm nas trochę "rozprowadził".

A może po prostu nie mamy talentu? Brak prostych historii o ludziach, jakie wymyślają Amerykanie, Czesi. U nas od razu musi być wspinanie się na palce. Owszem, ten przywoływany Meksyk jest wizualnie ciekawszy, tam są inne twarze, ale taki film jak "Amores Perros" można było zrobić w Polsce, nic nie stało na przeszkodzie. Zabrakło dobrych scenarzystów. Jeśli Maciejewski jako jednego z nielicznych wymienia Cezarego Harasimowicza - to ja jestem przerażony. Poza tym nawet gdy ktoś zaistnieje jako scenarzysta, to żeby przeżyć, musi pisać sitcomy. Wszyscy są wchłaniani przez telewizję.

- Zatem recepta jest tyleż banalna, co niemożliwa do zastosowania: trzeba nam rzetelnych producentów, uważnych reżyserów i więcej scenarzystów.

- Innej drogi nie ma. Mamy prawo, które spełnia europejskie kanony. Jest Instytut, który nareszcie w przejrzysty sposób dysponuje pieniędzmi. Ci, którzy korzystają z wyświetlania filmów, muszą trochę dołożyć. Rozwiązania są sprawiedliwe, ale co będzie dalej?

Za mało czasu poświęcamy przygotowaniu filmów, myśleniu o widzu. Film jest bardzo drogą sztuką. Dzienna praca kranu zdjęciowego kosztuje tyle a tyle i koniec - nic się na to nie poradzi. Gdy pieniędzy jest mało, skromna jest też produkcja. Ale jeśli tak jest, to przynajmniej scenariusze powinny być bardzo dobre. Widz za dużo wie, ma dostęp do tylu filmów, w internecie, w telewizji kablowej, że trzeba mu pokazać coś naprawdę oryginalnego. "Zaskocz mnie, zadziw mnie!" - tego oczekuję jako widz. Jeżeli reżyser opowiada mi to, co już wiem albo znam z życia lepiej, niż on pokazuje, to od razu przegrywa.

JULIUSZ MACHULSKI (ur. 1955) jest reżyserem filmowym, scenarzystą, producentem filmowym. Założyciel i kierownik artystyczny studia filmowego "Zebra", prezydent Polskiej Akademii Filmowej, członek Rady Polskiego Instytutu Sztuki Filmowej. Jego filmy "Vabank", "Seksmisja", "Kingsajz", "Kiler" należą do najbardziej kasowych w historii polskiej kinematografii. Jako producent zdobywał Złote Lwy na Festiwalu Filmów Polskich w Gdyni za "Plac Zbawiciela", "Dzień świra", "Dług", "Historie miłosne".

W sprowokowanej artykułem Łukasza Maciejewskiego dyskusji o kondycji polskiej kinematografii wzięli dotąd udział Tadeusz Sobolewski, ks. Andrzej Luter, Roman Gutek, Mateusz Werner, Bartosz Żurawiecki i Wojciech Marczewski (wszystkie teksty dostępne są poniżej). Wszystkie głosy znaleźć można na naszych stronach internetowych, zaś w jednym z najbliższych numerów Maciejewski podsumuje debatę i odpowie na postawione mu przez jej uczestników zarzuty.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 06/2007