Sudan łzawi

Protesty przeciw dyktaturze Omara al-Baszira, który włada od 30 lat, trwają w Sudanie już od trzech miesięcy. Prezydent dotąd dławił wszelki bunt. Jak będzie teraz?

11.02.2019

Czyta się kilka minut

Demonstranci w obłokach policyjnego gazu łzawiącego podczas protestu przeciwko rządom prezydenta Omara al-Baszira. Chartum, 15 stycznia 2019 r. / MOHAMED NURELDIN ABDALLAH / REUTERS / FORUM
Demonstranci w obłokach policyjnego gazu łzawiącego podczas protestu przeciwko rządom prezydenta Omara al-Baszira. Chartum, 15 stycznia 2019 r. / MOHAMED NURELDIN ABDALLAH / REUTERS / FORUM

Modlitwa muezina jest jak błaganie o cień. W labiryncie glinianych lepianek ludzie odziani w białe turbany i galabije biją pokłony ku Mekce. To handlarze wielbłądów, poszukiwacze złota, najemni żołnierze, uchodźcy z Darfuru, rolnicy z Gazeery. Dumni potomkowie czarnych faraonów z królestwa Kermy i ludów nubijskich zjeżdżają dziś tłumnie do Chartumu, stolicy Sudanu, szukając ratunku przed biedą i głodem.

Od połowy grudnia tysiącami wylegają na ulice miasta, skandując: „Pokój, wolność i sprawiedliwość!”. Chcą ustąpienia dyktatora, końca reżimu, praworządności. Kolejne tygodnie trwają ich starcia z siłami rządowymi. Na ulicach dantejskie sceny: siwe obłoki gazu łzawiącego, rozproszony tłum biegnący na oślep, strzały, ktoś pada na ziemię, kolejna ofiara, jeszcze dziecko. Bilans to jak dotąd kilkudziesięciu zabitych, ranni, aresztowani.

Także Omdurman – największe miasto Sudanu, leżące po zachodniej stronie Nilu, naprzeciw Chartumu, gdzie teraźniejszość miesza się z historią – jest sceną ulicznych starć. Łatwo tu się zgubić. Zimą wiatr wieje z północy, zanosi tumany piasku. W powietrzu miesza się zapach prażonej kawy i palonych śmieci. Zwykle panował w mieście gwar: ktoś chciał coś sprzedać, ktoś chciał pogadać, zewsząd słychać było arabskie sylaby, folkowe dźwięki strun szarpanej tampory.

Ale dziś ulica wygląda inaczej: dymią palone opony, zamiast muzyki wyją syreny. Może to zwiastun nowej ery, może apokalipsy... Dociera spóźniona Arabska Wiosna.

Prawie półtora wieku temu w Omdurmanie stacjonowała powstańcza armia Mahdiego. Samozwańczy mesjasz i reformator islamu długo zwyciężał: bił na głowę armię egipską (Sudan należał wtedy do Egiptu, a ten był kolonią brytyjską), a do czasu także Brytyjczyków. Gdy zdobył Chartum, zaczęła się grabież. Brali, co było: framugi okienne, drzwi, dachówki, latarnie. Z nich budowano Omdurman. Brytyjski generał Charles Gordon, obrońca Chartumu, zginął ścięty, jego głowa zawisła na drzewie. Za późno z odsieczą przybył lord Kitchener, lecz na koniec pomścił Gordona, wycinając w pień sufickich mahdystów (sam Mahdi umarł w czasie epidemii).

Kiedyś Brytania, dziś Chiny

Jest wiek XXI. Pędzimy dwusuwową rikszą przez most, mijamy żyzną wyspę Tuti, która uformowała się w konfluencji Nilu Białego i Nilu Niebieskiego (ich nurty łączą się właśnie w Chartumie). Riksze do centrum wjeżdżać nie mogą, należy przesiąść się do taksówki.

Dobijanie targu to nie lada sztuka, szczególnie ostatnio, gdy wszystko podrożało trzykrotnie. Na stacjach benzynowych ciągną się kolejki, banki nie chcą wypłacać pieniędzy. Alkoholu brak, kina zamknięte, nie mówiąc o dyskotekach. Są za to alshi – herbaciarnie na otwartym powietrzu. Sudańczycy spędzają w nich dnie, sączą herbatę z miętą lub kawę z kardamonem. Snują sentymentalne wspominki z lat 50. XX w., gdy w sklepach był alkohol, a dziewczyny mogły nosić krótkie spódnice.

Mieszkańcy Chartumu mają w zwyczaju ucinać sobie długie pogawędki na ulicach. Nikt się nie spieszy, czas nie istnieje. Młodzież snuje się po centrach handlowych, targuje się o chińskie ciuchy, wącha syryjskie perfumy. Na ulicy żebrzą bezdomne, odurzone klejem dzieci. W barze za ponad dolara serwują bób, smażone kurczaki lub rybę, je się palcami.

Śródmiejska część Chartumu powstawała pod okiem Kitchenera. Zakładano, że będzie to kondominium dla Brytyjczyków, autochtoni nie mieli tu wstępu. Po Brytyjczykach nie ma dziś śladu, za to Chartum jest nasycony przybyszami z całej Afryki, Bliskiego Wschodu i Chin. Pałac prezydencki to dar od Chińczyków, wstęgę przecięto w rocznicę ścięcia Gordona. Dalej jest Hala Przyjaźni (też od Chińczyków), tuż obok obła sylwetka hotelu Koryntia, który ufundował libijski dyktator Kadafi.

Al Souq al Arabi w centrum Chartumu. Okazały meczet świeci przepychem na tle ulicznej nędzy. Ciężka budowla naprzeciw to Giełda Złota. Imama meczetu wyprowadzono w kajdankach, handlował walutą. W jego meczecie są kieszonkowcy, kradną telefony drzemiącym wiernym. Mury śródmieścia kryją wiele tajemnic. Znalazły tu azyl wyklęte dusze: artyści i hochsztaplerzy, naciągacze i oszuści. O nienagannych manierach, w turbanach lub pod krawatem, pracują z ­finezją, zawsze gotowi do niesienia pomocy, uśmiechnięci do czasu, gdy im zaufasz.

Prezydent rządzi, Sudan płacze

W połowie XX w., gdy Sudan wychodził spod protektoratu Wielkiej Brytanii, a 75-letni dziś prezydent Omar al-Baszir był podrostkiem, był to jeden z najbogatszych krajów Afryki. Zdarzało się nawet, że młodzi Sudańczycy jeździli na wycieczki stopem po Europie lub na narty w Alpy.

Al-Baszir, zdrobniale zwany „Bisza”, pochodził z biednej prowincjonalnej rodziny. Jego kolega z podstawówki wspomina, że był małomówny i nijaki. Jedyną cechą szczególną „Biszy” był wybity przedni ząb, którego nigdy nie uzupełnił, by nie zapomnieć o biednym dzieciństwie. Karierę w armii zaczął w wieku 16 lat, studiował na Akademii Wojskowej w Kairze, a potem w Chartumie. Uczestniczył w wojnie Jom Kippur, gdy w październiku 1973 r. Egipt i Syria (wsparte przez inne kraje regionu) starły się z Izraelem.

Do władzy doszedł w 1989 r., jednocząc stronnictwa islamistyczne z armią, dzięki którym dokonał puczu i zdetronizował Sadiga al-Mahdiego (prawnuka tamtego Mahdiego). Był to trzeci we współczesnej historii Sudanu przewrót wojskowy, po którym Koran stał się konstytucją, a Sudan kalifatem, muzułmańskim „państwem bożym”.

Przez kolejne 30 lat rządów Baszira kraj staczał się w coraz głębszy kryzys ekonomiczny, wojny domowe, konflikty etniczne i religijny apartheid (gdzie obywatelami drugiej kategorii byli niemuzułmanie). Dzierżący władzę jako wszechwładny prezydent-autokrata, 80 proc. budżetu „Bisza” przeznaczał na armię, która miała bronić go przed gniewem własnego narodu.

Jak dotąd skutecznie: nie zagroził mu ani rok 1993 (gdy USA wpisały Sudan na listę państw wspierających terroryzm), ani konflikt w Darfurze (trwający od 2003 r.; jego bilans to ok. 300 tys. zabitych i 2 mln uchodźców), ani wojna z buntowniczym Południem (zakończona jego secesją w 2011 r.), ani rok 2009, gdy Międzynarodowy Trybunał Karny wydał za nim list gończy. Ani też protesty tamtej Arabskiej Wiosny, w 2011 r. Ze wszystkiego wychodził obronną ręką.

Za to Sudan łzawił. Za sprawą nieudolnego gospodarowania stał się jednym z najbardziej skorumpowanych i zadłużonych krajów świata. Secesja Południa oznaczała utratę 75 proc. złóż ropy. Wpisanie na listę krajów sponsorujących terroryzm oznaczało dwie dekady sankcji. Ale „Bisza” nic sobie nie robił z kryzysu (wini za niego sankcje, USA i Izrael) ani z listów gończych. Z poparciem spieszyły mu takie kraje jak Arabia Saudyjska (też sunnicka) i Chiny.

Afryka a sprawa chińska

Obecność Chin w Afryce jest dziś normą i nie powinno dziwić, że to Chińczycy budują nową stolicę Egiptu. Sekret sukcesu Chińczyków w Afryce jest prosty: nie ingerują w sprawy wewnętrzne (przynajmniej z zasady), są zainteresowani tylko pozyskaniem partnera do biznesu. Obciążony balastem historii Zachód może zapomnieć o przetargach w takich krajach jak Sudan. Wkupując się małymi krokami w łaski władz, Chińczycy sponsorują projekty związane z budową elektrowni, mostów czy budynków reprezentacyjnych.

Wśród sudańskich inżynierów starszej daty są wciąż tacy, którzy pamiętają pierwsze wizyty Chińczyków w Sudanie. Delegacje komunistycznych Chin pojawiały się w Afryce już w latach 50. XX w. Początki nie były łatwe, głównie dla tych Chińczyków, którzy handlowali towarem na ulicy. W latach 60. Chińczycy próbowali reperować (bezskutecznie) pozostawione przez Brytyjczyków maszyny do przetwarzania bawełny; porażką okazały się też próby wydobycia ropy (zakończone katastrofą ekologiczną).

W tamtych latach Chiny zsyłały do Afryki więźniów z wyrokami śmierci, dając im szansę na zmianę wyroku w zamian za wykonanie ryzykownych zadań (kiedyś obszernie komentowano wypadek na budowie mostu na Nilu: utonął chiński robotnik, a jego koledzy nie chcieli płacić za wyłowienie ciała, gdy okazało się, że nie żyje i nie będzie zdatny do pracy). Dziś zamiast więźniów przyjeżdżają inwestorzy i pożyczkodawcy. Właśnie negocjowany jest kilkudziesięciomiliardowy dług: jego spłata ma polegać na oddaniu Chinom w stuletnią dzierżawę sporej części urodzajnej prowincji Al-Dżazira, w środkowo-wschodnim Sudanie.

Jak do tej pory, Chińczycy wciąż badają grunt pod inwestycje w niestabilnym kraju. Po secesji Południa Pekin koncentruje uwagę także na nowym państwie z powodu ropy. Nie ma wątpliwości, że to on będzie jej nabywcą – krwawy spór na Południu toczy się o to, komu przypadną zyski.

Rurociąg, który pozwala na transport surowca do morza, prowadzi przez ziemie rządzone nadal przez „Biszę” (plan budowy nowego, przez Kenię, nie wypalił). W efekcie wszyscy zainteresowani siedli do negocjacji: ustalono, że chińskie siły pokojowe powstrzymają konflikt w Sudanie Południowym, a do transportu ropy posłuży stary rurociąg (za co Chartum dostanie prowizję). Bilans korzyści i strat związanych z secesją zaczyna więc układać się na korzyść obu zwaśnionych państw (przynajmniej w teorii), a beneficjentem są też Chiny.

Pekin silniejszy niż Zachód

Tymczasem w Sudanie toczy się spór o to, czy korzenie tradycji kraju są bliższe Bliskiemu Wschodowi, czy raczej Afryce subsaharyjskiej. To w sumie korzystne zjawisko socjologiczne, jeśli spojrzeć na to z perspektywy funduszy zapomogowych, które Chiny płacą Lidze Arabskiej i Unii Afrykańskiej – z obu tych funduszy Sudan ma szansę korzystać.

– Nie sądziłem, że dożyję dnia, gdy Chiny staną się silniejsze niż Zachód – mówi wzruszony widokiem ulotki promującej nowy Jedwabny Szlak ponad 80-letni współtwórca Sudańskiej Partii Islamistycznej Sayyed Ahmed Abdul Rahman Mohamed, który dziś popija herbatkę w przyziemiu Towarzystwa Przyjaźni Arabsko-Chińskiej.

Politycy tacy jak on wpisują się w krąg twórców nurtu islamu, który wyraźnie odgradza się od wersji ekstremistycznej, tj. Al-Kaidy lub tzw. Państwa Islamskiego (tu znanego jako Daesh).

Prezesem Towarzystwa Przyjaźni Arabsko-Chińskiej jest były ambasador Sudanu w Chinach, dr Kamal Hassan Ali. Słynie on z radykalnych poglądów na temat polityki migracyjnej Europy: – Dlaczego Bruksela wyrzuca tyle pieniędzy na ratowanie gospodarki greckiej, kiedy to Afryka potrzebuje ratunku? – pyta zbulwersowany. A słysząc w odpowiedzi, że priorytetem Unii Europejskiej jest wyleczenie własnych ran, ripostuje: – Ale to nasza siła robocza budowała Europę! To naszą krew tam przelano!

„Bisza” i świat

Profesor urbanistyki z Uniwersytetu Chartumskiego dr Seif Sadig twierdzi, że Europa nie zamierza inwestować w Afryce, z uwagi na lęk przed posądzeniem o neokolonializm: – Europa woli stawiać swoje figury w administracjach publicznych lub organizacjach pozarządowych, ale to Chiny będą głównym inwestorem w Sudanie – twierdzi.

Podobnego zdania jest holenderski architekt Deen Roggevee, prowadzący firmę architektoniczną w Chinach. Do Afryki pojechał, by dokumentować wpływ Chin na rozwój miast: – Obecność Europejczyków w Afryce jest dyktowana poczuciem winy – uważa.

W latach 50. XX w., zanim na dobre zaczęły się problemy na Bliskim Wschodzie, Amerykanie funkcjonowali w Sudanie na podobnych zasadach, jak dziś robią to Chiny. Gdy zaczęły się problemy w Izraelu i Palestynie, Amerykanie zabetonowali szyby i zniknęli. Pojawili się znów po zamachach z 11 września 2001 r. i obaleniu irackiego dyktatora Husajna – tym razem ogarnięci obsesją poszukiwania broni chemicznej. Zbombardowano wtedy jedną z fabryk w Chartumie, która okazała się zakładem farmaceutycznym. Domniemany właściciel fabryki – lider Al-Kaidy Osama bin Laden, którego „Bisza” istotnie zaprosił do Sudanu – był powodem ciążącego do dziś wpisu na listę krajów sponsorujących terroryzm.

Obecnie Stany, zmęczone Bliskim Wschodem, nie wydają się zainteresowane inwestycjami w kolejnym kraju arabskim o wysokim stopniu ryzyka. Ale to nie znaczy, że administracja Donalda Trumpa nie stara się pozyskać w Sudanie strategicznego sojusznika. Przeciwnie: to właśnie zerwanie dialogu politycznego z Koreą Północną było w 2017 r. jednym z nieformalnych warunków zniesienia sankcji ekonomicznych, nałożonych na Sudan z powodu wojny w Darfurze.

O ile dotąd „Biszy” udawało się manewrować dyplomacją tak, by nie stracić władzy, teraz sytuacja osiągnęła masę krytyczną – manifestacje trwają od trzech miesięcy i mogą zagrozić dyktatorowi. Reżim szuka więc sojuszników – i wciąż może liczyć na Rosję, która upatruje korzyści w miejscowych złożach złota i uranu. Wizyta „Biszy” w Moskwie w 2018 r. była kolejnym znakiem, kogo reżim chce mieć dziś za przyjaciół. W czasie trwających teraz demonstracji sensację wzbudziło pojawienie się na ulicach Chartumu mówiących po rosyjsku „zielonych ludzików”, którzy – według komunikatu wystosowanego przez Kreml – byli jedynie ochroniarzami prywatnej firmy z Rosji.

Niedawna wizyta, jaką „Bisza” złożył w Damaszku, to kolejny czytelny sygnał wysłany przez niego w świat: albo ja, albo druga Syria.

Argument migracyjny

Sudańczycy są gościnni dla emigrantów z krajów Afryki i Bliskiego Wschodu, oraz dalszych, jak tych z Indii, których przodkowie zaludnili Omdurman w czasach brytyjskich. Z przeprowadzonego przeze mnie sondażu, na tysiąc osób wchodzących do hipermarketu 30 proc. pochodziło z krajów sąsiednich, 3 proc. to byli Chińczycy, a 0,3 proc. biali.

Podczas gdy bogata Arabia Saudyjska odmówiła przyjmowania Syryjczyków, Sudan – mimo tragicznej sytuacji ekonomicznej – wciąż ochoczo przyjmuje pod strzechę uchodźców z krajów ogarniętych wojną i głodem. To pomoc tymczasowa. I dla Sudańczyków, dla których migranci to tania siła robocza, i dla samych migrantów jest oczywiste, że kryzys w Sudanie prędzej lub później zmusi wszystkich do (dalszej) emigracji.

Co chwilę słychać o kimś, kto zginął w czasie przeprawy przez Pustynię Libijską lub utonął w Morzu Śródziemnym. Wielu z tych, którzy już nie wrócą, pochodziło ze średnio zamożnych rodzin, otrzymali edukację i zawód, a do niebezpiecznej tułaczki namówili ich inni.

Podobny zryw towarzyszył w ostatnich latach tym, którzy ulegali romantycznej pokusie wstąpienia do tzw. Państwa Islamskiego, w którym upatrywano powrotu do źródeł islamu. Celująca w młodych ludzi propaganda Daesh była na tyle przekonująca, że z uniwersytetów znikali najlepsi studenci, a o ich losach rodzina dowiadywała się dopiero po ich śmierci lub nigdy.

Istotnym w kontekście „umocowania” Sudanu w układzie geopolitycznym Bliskiego Wschodu jest fakt, że kraj ten tzw. Państwo Islamskie uznało za kalifat. To jeden z powodów, dla których nigdy nie stał się on celem ataków jego bojowników.

I Europa, i „Bisza” zdają sobie sprawę, że Arabska Wiosna w Sudanie wzbudzi potężną falę emigracji nie tylko Sudańczyków, ale też wszystkich tymczasowych rezydentów tranzytowych, w tym Syryjczyków. Korytarz migracji na północ przebiega przez zachodni Sudan, świadkowie obserwowali tam sznury ciężarówek pełnych ludzi zmierzających ku Libii. Kontrola nad tym korytarzem to mocna karta, dzięki której Europa musi prowadzić dialog z „Biszą”, niekoniecznie pozwalając, by podzielił los Kadafiego z Libii.

Bliski doradca prezydenta Sudanu tłumaczył w wywiadzie, że Baszir nie ustąpi, bo ma „lwa na ogonie” pod postacią wrogów politycznych, niechęci społeczeństwa i listów gończych za zbrodnie przeciw ludzkości.

Tańcząc na trupach

W całym tym chaotycznym systemie naczyń połączonych, „Bisza” zdaje się nie tracić poczucia humoru: tańczy z uśmiechem, wymachując tradycyjnym drewnianym mieczem. A może to tylko gra pozorów? Jak kameleon przywdziewa on coraz to inną garderobę: raz tradycyjną białą galabiję, innym razem bogato dekorowany mundur, wojskowy lub policyjny.

Czy zatem dziś, gdy strajkuje już także większość sudańskich związkowców (ze związków branżowych), domagając się jego ustąpienia, ten krnąbrny despota odważy się wygłosić kolejną populistyczną paplaninę, w której arbitralnym tonem obwini za masakrę cywilów obce siły i wrogów islamu? Jakie szaty wdzieje, przyparty do muru przez wykończoną jego rządami ludność? Czy będzie to burka, w której Mubarak chciał wymknąć się demonstrantom w Egipcie? Czy może uniform bezwzględnego tyrana jak Asad, którego żelazna pięść zdusiła bunt w Syrii?

Historia tego regionu sugeruje, że scenariuszy może być kilka. Ale, jak mówią, historia nie lubi się powtarzać. ©

Autor jest architektem, ostatnie dwa lata spędził w Afryce, głównie w Chartumie, gdzie stworzył centrum designu i prowadził zajęcia dla studentów architektury. Wydał kilka książek o tematyce związanej z architekturą, podróżami i kulturą. Zajmuje się wpływem Chin na przemiany w urbanistyce Afryki Wschodniej i Europy.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru Nr 7/2019