Rzecznik poezji

Jan Polkowski: Będę używał słów, których już nikt nie będzie używał. Będę rozmawiał z duchami ludzi, których nikt nie będzie pamiętał, i drzew, których już nikt nie będzie od siebie odróżniał. Rozmawiał Grzegorz Jankowicz

12.01.2010

Czyta się kilka minut

Jan Polkowski / fot. Grażyna Makara /
Jan Polkowski / fot. Grażyna Makara /

Grzegorz Jankowicz: Pańska debiutancka książka ukazała się w 1980 r., kiedy społeczne i polityczne napięcia były coraz silniejsze. Wyobrażam sobie, że decyzja o druku w takim momencie nie była łatwa. Zaintrygował mnie też tytuł tomu "To nie jest poezja". Co to w takim razie było?

Jan Polkowski: Wiersze wydane w połowie 1980 r. przez NOW-ą powstały w drugiej połowie lat 70. Byłem przekonany, że w tamtych czasach, pełnych beznadziei i grozy, skradającej się na łapkach kota, trzeba mówić przeźroczystym językiem, by uchronić resztki ludzkiego świata przed zatratą, a być może próbować go nawet odbudować. Ale każdy wybór języka poetyckiego jest wyborem konwencji.

Tytuł książki był właśnie demonstracją wyboru konwencji i postawy wobec świata, której podstawę stanowiła wierność wartościom, ludzkiemu losowi zakorzenionemu nie tylko w tu i teraz, ale w całym ciemnym koncercie wieków. Wybierałem jednoznaczność, prostotę, lojalność wobec widzialnego i niewidzialnego świata. Odrzucałem estetyzm, eskapizm i zbędne zdobnictwo. Poprzez czysty język poszukiwałem prawdy we wszystkich wcieleniach istnienia, bo właśnie jej najbardziej brakowało w tamtym świecie.

Jakiej prawdy Pan wtedy szukał? Prawdy człowieka, literatury, języka...?

Język czyni z nas ludzi, język chory roznosi zarazę po duszy i ciele, wówczas klęskę ponosi nie tylko pisarz, ale także człowiek, społeczeństwo. W systemie totalitarnym trzeba było ratować język, albowiem był on głównym narzędziem pieriekowki dusz, formowania nowego człowieka, instrumentem śmierci.

Pisarze wprawdzie nie byli już nazywani inżynierami dusz, ale w rzeczywistości nadal nimi byli. Na szczęście wielu pisarzy, o paradoksie, zwłaszcza tych wychowanych w PRL-u, zaangażowało się w trudną walkę o odzyskanie języka, o przywrócenie go ludziom, rzeczom, ale także ideom.

Mówi Pan o literaturze jako wyzwaniu etycznym, społecznym i politycznym. Czy to zadanie podejmował Pan na własną rękę, czy też był jakiś podmiot mnogi - grupa literacka, pokolenie? Później krytycy łączyli Pańską twórczość z "poezją stanu wojennego" - z Herbstem, Pawlakiem, Szarugą, Budrewiczem czy Jastrunem.

Bliskie mi było przekonanie części pisarzy pokolenia ’68 (m.in. Stanisława Barańczaka), że dramat ludzkiego losu i dramat języka są ze sobą ściśle związane i zabierając publicznie głos, nie wolno żadnego z nich pomijać, bo można wtedy zostać, chąc nie chcąc, wspólnikiem kłamstwa.

A czy miał Pan jakichś przeciwników literackich? Tytuł "To nie jest poezja" odczytuje się także jako gest wymierzony przeciwko pewnej tradycji polskiego wiersza.

Zawsze poszukiwałem u innych inspiracji, mądrości, zachwycającej melodii słowa, bogatszego odczuwania świata. Żyjemy i mówimy nie tylko teraz i o sobie. Myślimy, mówimy, losem i językiem wszystkich wieków. Szukałem przewodników po wszystkich czasach. Szukanie przeciwników literackich w momencie, w którym wrogów - i to potężnych - było tak wielu, byłoby głupie i mało twórcze.

A gdzie kształtowały się Pańskie idee kulturowe i polityczne?

Kontekst współczesny, który bezpośrednio na mnie oddziaływał, to silne przywiązanie, zwłaszcza mamy pochodzącej spod Jasnej Góry, do katolicyzmu. Tradycje niepodległościowe (ojciec - powstaniec wileński z 1944 r.,

więzień łagrów, dziadek również więzień sowiecki, oficer Piłsudskiego i Andersa, jego dziad - powstaniec styczniowy). Z domu wyniosłem kult uczciwości i wstręt do cwaniactwa. Jako rodzina płaciliśmy za to wysoką cenę - mimo że rodzice byli inżynierami, mamie nigdy nie wystarczało pieniędzy do pierwszego. Wreszcie formacyjną rolę odegrała działalność w opozycyjnym i zwalczanym przez państwo Studenckim Komitecie Solidarności powstałym w maju 1977 r.

W latach 80. publikował Pan kolejne tomy poetyckie, ale też działał Pan jako wydawca i redaktor.

W sztuce jest się zawsze samotnym. Trzeba na własną rękę szukać przeciwwagi dla grozy, którą podszyty jest świat, a szczególnie świat totalitaryzmu. Ale poza pisaniem istniała jeszcze inna pasja - pracowałem jako wydawca i redaktor naczelny podziemnej "Arki". Mimo iż była to praca o innym charakterze, to, jak sądzę, inspirowało mnie w niej to samo, co nadawało ton pisaniu - chęć odbudowania społeczeństwa w oparciu o autentyczny, lojalny wobec ludzi i tradycji język.

Po 1990 r. zamilkł Pan poetycko na blisko 20 lat. Z jakich powodów?

Pełne panowanie nad własnym życiem to złudzenie. Nasze życie byłoby doskonale zorganizowane, zaprogramowane i przewidywalne, gdybyśmy rzeczywiście byli kowalami swojego losu. Tego, co największe, najbardziej wzniosłe i święte, nie daje się zaplanować, a nawet wymarzyć. Powinniśmy być gotowi przyjąć miłość, wziąć w rękę pióro czy dłuto. I dopiero wtedy ciężko pracować. Ale nie od nas zależy, czy te dary otrzymamy.

Kiedy przestałem pisać, nie przestałem być tym samym człowiekiem, ale musiałem dźwigać ciężary bez daru poezji. Teraz nie wiem, jak te lata przeżyłem i jestem, jeśli tak można powiedzieć, szczęśliwy, że minęły.

Nie pisał Pan w ogóle?

Nie.

Zaczął Pan działać w sferze bardzo niepoetyckiej. W 1992 r. został Pan - co prawda na krótko - rzecznikiem rządu Jana Olszewskiego. Czy to było istotne doświadczenie?

Wspominam to jako ciekawe doświadczenie. Przede wszystkim dlatego, że bardzo szanuję Jana Olszewskiego, z którym przyszło mi współpracować. Rzecznikiem rzeczywiście byłem krótko, więc z perspektywy życia trudno przypisywać temu zdarzeniu istotną rolę, tym bardziej że później już nie zajmowałem się polityką bezpośrednio. Owszem, zawsze zajmowały mnie sprawy publiczne, ale poświęcałem się im jako ekspert, analityk.

W tym samym roku ukazała się książka Marcina Świetlickiego "Zimne kraje", w której znalazł się słynny wiersz "Dla Jana Polkowskiego". Świetlicki nie szukał pokrewieństw, lecz przeciwnika. Jak Pan zareagował na ten wiersz?

Młode pokolenia często próbują się jakoś odróżnić od poprzedników. Szansy często upatrują w negacji, nie zawsze dobrze przemyślanej. Im radykalniejsza, tym donośniejszy skutek marketingowy. Żyjemy w świecie podporządkowanym dyktaturze marketingu i promocji, w którym najważniejsza jest umiejętność zwracania na siebie uwagi i kształtowania wizerunku.

Dostrzegł Pan w tym jedynie gest marketingowy? Wiersze Świetlickiego i innych brulionowców radykalnie różniły się - estetycznie i światopoglądowo - od Pańskiej poezji.

To prawda, różnica rzeczywiście istniała. Przemawiała przez to pismo filozofia radykalnego odrzucenia tradycji, również tradycji walki o wolną Polskę, o demokrację. Te deklaracje - co zabawne - były składane przed 1989 r. Pismo "Arka", którym wtedy kierowałem, było postrzegane jako przeciwległy biegun postawy "bruLionu". Brulionowcom wydawało się to nudne, brązownicze, skostniałe intelektualnie. Strona moralna egzystencji człowieka ich nie interesowała.

Muszę powiedzieć, że z rozbawieniem i dużą satysfakcją obserwowałem, jak redaktorzy "bruLionu"- Robert Tekieli czy Krzysztof Koehler - przechodzą, jeden na stronę ortodoksyjnego katolicyzmu, drugi arcykonserwatywnego sarmatyzmu. Ich wcześniejsze postawy były po prostu charakterystycznym dla wieku młodzieńczego buntem. Przekornym i dość hałaśliwym poszukiwaniem swojego miejsca na intelektualnej mapie Polski.

Świetlickiego drażnił przede wszystkim język, który był lustrem skierowanym w stronę wielkich problemów społecznych, a nie pojedynczego człowieka. Jego perspektywa była orzeźwiająca po latach komunizmu.

Pozwoli pan na krótki cytat: "Klucz Dawidowy usta mi otworzył, Rzym nazwał człekiem". Kiedy słucham w kościele psalmów, to nie mogę odstąpić nie tylko od ich treści religijnej, ale - co dla naszej rozmowy ma większe znaczenie - od ich doskonałości artystycznej, bo przecież to największe dzieło literackie w dziejach. Nie mogę zignorować tych zdań, które brzmią we mnie tak, jak żadne inne nie mogą zabrzmieć. Czy to oznacza, że gdy ta melodia zabrzmi w moim wierszu, przestaję być sobą? Tracę niepowtarzalne ja? Mój język traci oryginalność? Grzegorz Przemyk był mięsem historii czy czymś więcej? Mój los i język ma go unicestwić czy ucieleśnić?

Perspektywa jednostkowa nie musi się wiązać wyłącznie ze sferą zmysłów, a zwłaszcza hedonizmu, biologicznego egoizmu. 20 metrów od stołu, przy którym piszę, Tadeusz Kościuszko święcił szablę, zanim poszedł na Rynek przysięgać narodowi. Jeszcze bliżej od ponad 200 lat stoi krzyż na mogile Konfederatów Barskich. Czy to jest rzeczywistość, a jeśli tak, czy waży mniej niż inne konteksty mojego ziemskiego bytowania? Czy mogę wyrwać z mojego mózgu i serca jedno i drugie? Udawać, że żyję w supermarkecie i kontemplować pracę organizmu po spożyciu rozlicznych trunków, których dostarczyła mi wolność?

Niezależnie od swojej woli znalazłem się w sytuacji, w której musiałem bez zwłoki przemyśleć to, co nazywamy życiem. Odpowiedzieć sobie na najprostsze pytania. Jesienią 2008 r. zacząłem znów pisać wiersze.

Otóż nie! Będę używał słów, których już nikt nie będzie używał, będę rozmawiał z duchami ludzi, których nikt nie będzie pamiętał, i duchami, których już nikt nie będzie od siebie odróżniał. Nieustannie mówią do mnie losy i słowa z przeszłości: Kochanowskiego, Wujka, XVIII-wiecznego szlachciury z Podola, Wergiliusza, niepiśmiennego chłopa budującego Hutę Lenina, św. Łukasza i setek innych. Kiedy mówię do mojego czasu, mówię swoim głosem, ale wraz z chórem nie całkiem umarłych. Nie mogę i nie chcę tego zmienić.

Gdy słychać melodię całej tradycji, pojedynczy głos słabnie. Przecież nie jest tak, że mamy albo kulturę, albo hedonizm. Istnieje cała gama języków, które wymykają się koturnowości i patosowi, a nie tracą nic z poetyckiej wiarygodności.

Jeśli ktoś dystansuje się wobec kultury, to również w niej uczestniczy. Czasem mocniej, niż to sobie może wyobrazić. Za całkowicie fałszywy uważam zarzut postawiony sztuce zanurzonej w ludzkich dziejach o koturnowość i patos. Przeświecanie różnych czasów i losów przez nasz własny jest - w jakimś sensie - istotą sztuki. Wiarygodność czy autentyzm z kolei nie jest przypisany do wyabstrahowanej egzystencji jednostki i postawy negacji wszelkiego kontekstu kulturowego, cywilizacyjnego, społecznego. Takiego stanu nie da się zresztą - szeroko rzecz ujmując - osiągnąć.

Po 20 latach wrócił Pan do pisania wierszy.

Niezależnie od swojej woli znalazłem się w sytuacji, w której musiałem bez zwłoki przemyśleć to, co nazywamy życiem. Odpowiedzieć sobie na najprostsze pytania. Jesienią 2008 r. zacząłem pisać wiersze, które w sierpniu 2009 r. znalazły się w tomie "Cantus".

W zasadzie powrócił Pan do poezji w 2008 r., gdy ukazały się "Elegie z Tymowskich gór", nawiązujące do tomu z 1990 r., ale rozszerzone o kilkanaście nigdy wcześniej niepublikowanych wierszy.

Wróciłem tak naprawdę do młodości, bo "Elegie..." to wiersze z lat 1987-89. W pewnym sensie próbowałem przerzucić pomost między początkiem lat 90. a końcem pierwszej dekady XXI wieku. "Elegie..." były czymś w rodzaju zachęty czy szansy ofiarowanej samemu sobie.

Czy zauważył Pan zmianę w języku, w Pańskim sposobie pisania?

Dostrzegam taką zmianę i ma ona zapewne związek z wiekiem. Coraz bardziej zależy mi na drobiazgach, szczegółach, na tym, co dotąd skreślałem z tekstu, na wierności wobec drugiego planu. Inna zmiana to próby opowiadania, co nie jest przecież domeną poezji, lecz prozy. W końcu lat 80. moje wiersze liczyły kilkanaście sylab. Teraz kilkanaście zdań, bo staram się zbliżyć do ludzi, rzeczy i ich tajemnic nie za pomocą błysku, iluminacji, lecz fragmentów opowieści.

Czy teraz "to jest poezja"?

Musi pan sam sobie odpowiedzieć na to pytanie.

Jan Polkowski (ur. 1953) jest poetą. Laureat nagrody im. Fundacji Kościelskich. Autor siedmiu tomów wierszy, ostatnio opublikował tom "Cantus".

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 03/2010