Rząd oszczędza na prawdzie

Prof. Stanisław Gomułka: Kryzys? Najgorsze za nami, ale przez parę miesięcy groził kompletny krach. Polska? Tak naprawdę wszystko, także wprowadzenie euro, przesuwa się na okres po wyborach w 2011 r. Kapitalizm? Wzrost roli państwa jest przejściowy, socjalizm nie wróci. Rozmawiał Ryszard Holzer

24.02.2009

Czyta się kilka minut

Ryszard Holzer: Nie boi się Pan?

Prof. Stanisław Gomułka: Nie. A czego miałbym się bać?

Tego, co się dzieje w gospodarce światowej.

Owszem, parę miesięcy temu mieliśmy poważne ryzyko kompletnego załamania zaufania do sektora bankowego, masowego wycofywania depozytów z banków. Gdyby do tego doszło, to mielibyśmy kompletny krach, zbliżony do tego, co się działo w latach 30.

Bardzo zdecydowane i prowadzone na dużą skalę działania banków centralnych i rządów już praktycznie usunęły zagrożenie światowym krachem. W sektorze finansowym mamy sytuację w zasadzie ustabilizowaną, choć jeszcze nie całkiem zdrową. Już nie ma bankructw, przynajmniej nie w takiej skali, stopy procentowe poszły w dół, elementarny poziom zaufania między bankami został przywrócony. W sektorze realnym jest inaczej, bo tu jest większa inercja. Są nie dziesiątki tysięcy decydentów, jak w sektorze finansowym, ale miliony gospodarstw domowych podejmujących decyzje, z których wynika popyt. Ale jeśli recesja w USA i Europie nie przekroczy 5 proc., to nie mamy do czynienia z wielkim kryzysem. Z tego rzędu spadkami PKB mieliśmy już do czynienia kilka razy po wojnie.

Ale czegoś takiego, że na całym świecie, jednocześnie...

To jest oczywiście nowe - efekt globalizacji.

W październiku mówił Pan, że "kryzys w sektorze finansowym można opanować nawet w kilka miesięcy, jeśli zastosowane środki zaradcze, takie jak plan Paulsona w USA i działania rządów UE, czy działania banków centralnych, okażą się skuteczne. Jeśli jednak rozleje się na inne branże gospodarki, może potrwać dłużej, nawet 2-3 lata". Nie rozlał się na te inne branże, ale już nie mówimy o 2-3 latach, ale o 5-7. Tak uważa noblista Paul Krugman, u nas minister Jacek Rostowski.

Rostowski mówi o możliwości 5-7 lat. Możliwości! Z niewielkim tylko prawdopodobieństwem.

Oczywiście jest taka możliwość. W Japonii po kryzysie bankowym lat 90. mieliśmy szereg lat niemal zerowego wzrostu. Czy to był kryzys? Nie sądzę. Tymczasem jesienią ub. r. przez 2-3 miesiące naprawdę groziło totalne załamanie, takie jak w latach 30, z wszystkimi tragicznymi skutkami! Ale w latach 30. polityka monetarna była agresywnie restrykcyjna. I ona była jednym z głównych czynników, który doprowadził do zapaści. Natomiast teraz jest kompletnie odwrotna polityka monetarna - agresywnie ekspansywna.

Takie gaszenie kryzysu dolewaniem paliwa do ognia...

Ekonomiści mają z tym oczywiście problem. Bo wiemy, że zbyt ekspansywna polityka monetarna Greenspana i fiskalna rządu Busha była jedną z przyczyn kryzysu. Ale jak już do niego doszło, to mamy nową sytuację. Ta ekspansja, związana z bardzo niskimi stopami procentowymi i dużymi deficytami budżetowymi, doprowadziła do zbyt silnego wzrostu konsumpcji w USA i w innych krajach. Gdyby teraz doszło do gwałtownego załamania się akcji kredytowej, to mielibyśmy silny ruch w drugą stronę, czyli gigantyczny spadek popytu i masowe bezrobocie, może nawet podobne jak w latach 30.

A czy nie są niebezpieczne te wszystkie wydatki na rozmaite programy stabilizacyjne, to ogromne zwiększanie zadłużenia przez Unię i Stany Zjednoczone?

Czy takie ogromne? Japonia, strefa euro, Stany mają wysoką wiarygodność, więc możliwości sfinansowania dość wysokiego deficytu finansowego są duże. Stany mogą sobie pozwolić na deficyt rzędu 10 proc. PKB przez 2-3 lata i nie będzie załamania finansowego. Ogólna podaż pieniądza w USA i strefie euro jest gdzieś półtora raza większa niż dochód narodowy. W USA i Unii dochód narodowy to w sumie jakieś 30 bilionów dolarów. Więc dodatkowy dopływ dwóch, trzech, nawet czterech bilionów nie zwiększa procentowo tej ogólnej podaży pieniądza na tyle, by to istotnie groziło wysoką inflacją. Podczas wcześniejszych kryzysów makrofinansowych - np. w Japonii - przeznaczony na uzdrowienie sektora finansowego dopływ środków publicznych osiągał nawet 15 proc. PKB.

Gdyby jeszcze Pekin rzucił swoje rezerwy 2 bln dolarów, to już byłoby niedobrze. Taka finansowa broń jądrowa.

Pekin ma głównie amerykańskie papiery skarbowe i oczywiście, gdyby je zaczął sprzedawać, to ich rentowność musiałaby znacznie wzrosnąć, żeby Stany mogły sfinansować swoje potrzeby pożyczkowe. Ale na razie rentowność spada. To pokazuje, że międzynarodowe rynki finansowe ciągle traktują amerykańskie papiery skarbowe jako inwestycję wyjątkowo bezpieczną, dużo bezpieczniejszą niż np. polskie obligacje. Przy braku ostrożności Polsce istotnie groziłoby to, że pójdziemy w kierunku Węgier, gdzie te rentowności są niemal dwa razy wyższe niż w Polsce.

A mówił Pan, że się Pan nie boi...

To poważna groźba. Gdyby koalicja PO-PSL zdecydowała się na podniesienie deficytu do 6-7 proc. PKB lub więcej, to idziemy w tym kierunku!

Jednak złotówka spadła silniej od forinta w ciągu ostatniego pół roku.

Ale przedtem przez trzy lata złoty znacznie bardziej się umacniał. I to umocnienie było za duże, co pokazała zeszłotygodniowa zmiana trendu złotego. Jakieś 20 proc. osłabienia było racjonalne, ale kursy złotego z połowy lutego 2009 to oczywiście przechył w drugą stronę. W tej sytuacji sprzedaż walut obcych przez resort finansów, ale także firmy i gospodarstwa domowe, miała i ma duży sens. Ale nawet bez tej zapowiedzianej przez premiera Tuska sprzedaży automatyczna korekta tych kursów przez rynek mogłaby też mieć miejsce.

Wspomniał Pan o groźbie zwiększenia deficytu budżetowego...

Popieram wysiłki rządu, żeby ograniczyć zwiększanie deficytu. Tylko wydaje mi się, że nie uda się utrzymać tego deficytu w odniesieniu do całego sektora finansów publicznych na poziomie poniżej 3 proc. PKB, czyli nie uda się spełnić w latach 2009-10 jednego z głównych warunków przyjęcia przez Polskę euro.

Parę tygodni temu, w trakcie obcinania wydatków przez rząd, mówił Pan, że przy ponad 18,2 mld zł zaplanowanego deficytu potrzebne będzie jeszcze kolejne kilkadziesiąt miliardów.

Rozumiałem, że polityka fiskalna rządu jest po części podporządkowana programowi przystępowania do euro. Jeśli się spojrzy z tego punktu widzenia na pakiet ogłoszonych oszczędności, to - po pierwsze - nie jest to 20 mld zł, tylko ok. 10 mld, bo kolejne 10 mld to oszczędność kosztem większego zapożyczania się funduszu drogowego, który wchodzi w skład sektora finansów publicznych. Po drugie: to nawet nie jest 10 mld, bo premier mówi, że w dużym stopniu nie chodzi o cięcia, tylko o przesunięcia programów na później. Tymczasem z punktu widzenia kryteriów z Maastricht, które decydują o ocenie przez Komisję Europejską, czy dany kraj jest gotów do przyjęcia euro, liczy się tylko permanentne zmniejszenie wydatków sektora finansów publicznych.

A może tak naprawdę nie chodzi już o euro? Może rząd już odpuścił przyjęcie euro w 2012 r., ale podtrzymuje fikcję - po pierwsze, by zmniejszyć presję inwestorów na złotego, a po drugie, żeby hamować apetyty opozycji i jednak nie dopuścić do zwiększenia deficytu ponad to, co absolutnie niezbędne?

Mamy trzy możliwości. Pierwsza jest taka, że traktujemy poważnie przyjętą przez rząd mapę drogową wejścia do strefy euro. I jeśli tak, to rząd powinien powiedzieć: "Oceniamy w tej chwili, że o tyle i tyle mniejsze będą dochody, a większe wydatki sztywne, więc dokonujemy zmian ustawowych i innych, odpowiednio dużych, aby spełnić wymagane kryterium fiskalne, czyli utrzymać deficyt sektora finansów publicznych wyraźnie poniżej 3 proc. produktu krajowego". Ten scenariusz nie jest jednak realizowany. Brak bowiem rewizji polityki fiskalnej w skali potrzebnej do tego, by strategię dotyczącą euro dało się wprowadzić w życie. W ocenie KE deficyt sektora w tym roku wyniesie 3,6 proc. PKB. Tę ocenę uważam za optymistyczną. W 2010 r. może być jeszcze większy.

Drugą możliwość proponują partie opozycyjne, zwłaszcza PiS. To strategia, która oznacza nie tylko rezygnację z wejścia do strefy euro, ale też znaczne podniesienie deficytu budżetowego, bo proponuje się podniesienie wydatków pomimo prawdopodobnie dużego spadku dochodów. Jednocześnie ignorowane jest ryzyko znacznego i potencjalnie niebezpiecznego wzrostu kosztów obsługi długu publicznego.

Trzecia możliwość wydaje się być faktycznie realizowaną strategią rządu, choć nie jest ona publicznie werbalizowana. Mówi się, że wejście do strefy euro jest nadal naszym celem. Być może w 2012 r., ale nie jesteśmy dogmatyczni, może ten termin przesuniemy. Mówi się także, że nie chcemy zwiększać deficytu budżetowego, ale tak naprawdę chodzi tylko o utrzymanie bez zmiany deficytu sektora rządowego. Natomiast godzimy się na zwiększenie deficytu całego sektora finansów publicznych - tyle że próbujemy ograniczyć jego skalę, bo dostrzegamy negatywne konsekwencje dla kosztów obsługi długu publicznego i dla złotego.

Nie chcemy zwiększenia deficytu sektora rządowego, bo to jest, jak mówił Lech Wałęsa, "otwarcie puszki z Pandorą"...

Minister finansów w tej chwili broni przede wszystkim deficytu centralnego. Zachowuje się po części jak minister odpowiedzialny za całość finansów kraju, ale przede wszystkim jak człowiek odpowiedzialny za finanse sektora rządowego.

Albo jak polityk, który nie chce pozwolić, żeby opozycja zaczęła rozdawać pieniądze na lewo i prawo. Chyba to robi z głową?

Wszyscy zdajemy sobie sprawę z ograniczeń politycznych rządu i koalicji. Polegają one na tym, że nie można zmienić ustaw, które determinują zdecydowaną większość wydatków budżetu. Można tylko zmniejszać wydatki elastyczne, których jest niewiele. Znaleziono kilka miliardów oszczędności, ale już w związku z tym są problemy - w policji, w wojsku, być może w szkolnictwie, służbie zdrowia.

Z tymi ograniczeniami politycznymi nie da się nic zrobić?

Nie da się nic zrobić przed nowym rozdaniem parlamentarnym. Minister Rostowski mówi o przesunięciu wejścia do euro o kilka miesięcy, podczas gdy naprawdę to są raczej 2-3 lata. Wtedy być może zaczniemy wychodzić z kryzysu. Będzie wysokie tempo wzrostu i szanse poprawy sytuacji fiskalnej znów będą spore. I dopiero wtedy, w 2011 r., po wyborach, pojawiłyby się warunki polityczne i ekonomiczne, by sprostać kryterium z Maastricht.

A na razie minister finansów i premier przesuwają część wydatków do funduszu drogowego, a część przesuwają w czasie. Ta strategia ma na celu obronę tezy, że bronimy deficytu na poziomie 18 mld zł. Według definicji polskiej. Bo według definicji UE to jest blisko 40 mld, jeśli do tego dodamy jeszcze transfery do OFE. Problem w tym, że społeczeństwu nie mówi się wprost pełnej prawdy o sytuacji fiskalnej.

Rząd kłamie?

Jak to Anglicy mówią: "They are economical with the truth".

Oszczędnie gospodarują prawdą...

Minister Rostowski uzasadniał niewielką korektę budżetu w grudniu tym, że dopiero wówczas rząd uzyskał pełną informację o znacznym spadku dochodów. Ale z wydanego w styczniu przez resort komunikatu o dochodach comiesięcznych budżetu w zeszłym roku wynika, że rozbieżność między rzeczywistymi dochodami a początkowo prognozowanymi była już od sierpnia. W ciągu pięciu miesięcy od sierpnia do grudnia różnica wyniosła 8 mld złotych, czyli blisko 2 mld miesięcznie.

Pan uważa, że resort finansów nie wziął tego pod uwagę, planując tegoroczne przychody.

Budżet na rok 2009 był budowany na podstawie założeń z wiosny, a więc przed kryzysem. Byłem wtedy wiceministrem finansów i współtworzyłem program konwergencji, który rząd przyjął pod koniec marca. Trzeba było wówczas pokazać Komisji Europejskiej zarys budżetu na lata 2009 i 2010. Obecnie obowiązujący budżet to w zasadzie ten sam budżet, który został wtedy pokazany, z drobnym retuszem. Wtedy przyjmowaliśmy 5 proc. wzrostu dochodu narodowego. Potem rząd przyjął wzrost 4,7 proc, a więc niewiele mniej i różnice w dochodach i wydatkach też były niewielkie w stosunku do tego, co zapisano w tej wstępnej wersji.

Czyli rząd w budżecie założył takie dochody, jakby zeszłorocznego zmniejszenia wpływów podatkowych nie było.

W tym roku negatywne efekty dla dochodów mogą być jeszcze głębsze. Ale już nawet te ostatnie pięć miesięcy zeszłego roku daje w skali roku zmniejszenie budżetowych przychodów o ok. 20 mld. Do tego trzeba dodać niższe dochody w wyniku pogłębienia się efektu spowolnienia, plus wyższe wydatki, np. konieczność zwiększenia dopłat do FUS. I to bym szacował na ok. 10 mld. Jak to się wszystko weźmie pod uwagę, to należałoby mieć korektę w granicach 30 mld zł.

Sprzeda się tyle papierów skarbowych bez dramatycznego pogorszenia kosztów obsługi polskiego długu?

W tym roku Wlk. Brytania ma mieć ok. 8 proc. deficytu budżetowego, Irlandia podobnie, w Stanach będzie zapewne ponad 10 proc., w Niemczech ok. 4 proc. Więc gdyby w Polsce udało się ograniczyć deficyt sektora finansów publicznych do 4 proc., czyli trochę ponad 50 mld złotych, to byłby duży sukces. Ale gdyby deficyt przekroczył 5 proc., to byłaby to porażka.

Wtedy dramatycznie rosną już koszty obsługi? Nietolerowalnie dla inwestorów?

Mówimy o ryzyku. Nie możemy być pewni, jak zareagują inwestorzy. A odpowiedzialny rząd nie może akceptować wysokiego ryzyka. W okresie powojennym mieliśmy około 130 kryzysów makrofinansowych, najczęściej dlatego, że rządy zbyt wysoko ustawiały poziom akceptowalnego ryzyka. Tak więc ograniczenie skali wzrostu deficytu jest czymś bardzo ważnym niezależnie od kwestii wejścia do strefy euro.

Nie można zmniejszyć wydatków...

...bo nie można w Polsce wprowadzić zmian ustawowych, które by zmniejszyły te permanentne wydatki, ponieważ koalicja nie ma wystarczającej większości, by odrzucić weto prezydenta...

...ani zwiększyć przychodów?

Gdyby koalicja się zdecydowała np. na przywrócenie składki rentowej, tej sprzed dwóch lat, to by dało dodatkowe dochody 20-25 mld w skali roku.

Skoro tego nie zrobiono od początku tego roku, to już najwyżej można od połowy, czyli jakieś 10-12 mld.

W tym roku, ale chodzi także, może nawet głównie o rok przyszły. Ale to wymaga nowej ustawy i prawdopodobnie ją także zawetuje prezydent. SLD deklaruje poparcie dla podniesienia składki, ale pod warunkiem, że te pieniądze byłyby przeznaczone na jakieś nowe wydatki. Być może jest szansa na kompromis. Że część pójdzie na jakieś świadczenia socjalne lub inwestycje, a większa część na zmniejszenie deficytu. Ale rząd na razie nie mówi nic o takiej propozycji i chyba nie rozmawia na ten temat.

Jeden z Pańskich kolegów ekonomistów uważa, że kiedy się okaże w połowie roku, iż potrzebna jest korekta budżetowa, to winien będzie minister finansów.

Premierzy mają taką tendencję, by rozwiązywać problemy przez zmiany personalne. I to przy okazji relatywnie drobnych spraw, jak pokazuje sytuacja z ministrem Ćwiąkalskim. W każdym rządzie tylko niewielu ministrów ma silną pozycję, jest nieusuwalnych. W obecnym na pewno do nich należy minister Pawlak.

Bo ma swoje szable w Sejmie.

Bo ma swoje szable i ma dwoje ministrów - panią Fedak i Sawickiego - którzy też są trudni do usunięcia. Ta grupa ma trochę więcej swobody w wypowiadaniu się, może nawet więcej, niżby tego chcieli premier i jego doradca polityczny pan Nowak.

I Schetyna.

I Schetyna... Generalnie premierzy często wybierają strategię nieinformowania społeczeństwa otwarcie o tym, że nie są w stanie wprowadzić w życie zapowiadanych wcześniej planów. Teraz chodzi o takie cele jak wprowadzenie euro, zwiększanie stopnia aktywności zawodowej, podniesienie wieku emerytalnego kobiet, zmniejszenie liczby emerytów, podniesienie bezpieczeństwa energetycznego, wysokie wykorzystanie środków unijnych, dokończenie prywatyzacji.

Podczas kampanii wyborczej słusznie krytykowano poprzednie rządy za stopowanie prywatyzacji. A w zeszłym roku wpływy z prywatyzacji były na podobnym poziomie, co w latach poprzednich. W tym roku mamy cel bardzo świetlany - czterokrotnie wyższe dochody z prywatyzacji niż w ubiegłym. I prawdopodobnie kompletnie nierealistyczny. Bo oprócz dużego spadku cen na warszawskiej giełdzie mamy znów silne ograniczenia polityczne, które powodują, że rząd musi utrzymać kontrolę w PKO BP, nie chce sprzedawać akcji KGHM i Orlenu. Rozmowy z Eureco dotyczące PZU miały się zakończyć w połowie ubiegłego roku. I nie zakończyły się, bo rząd podtrzymuje to, co mówiły rządy SLD i PiS - że chce zachować większościowy udział w grupie PZU. Dlaczego?

Boi się awantury politycznej?

Być może boi się utraty popularności. I ciągle rząd jest "economical with the truth", bo mówi: "Podtrzymujemy nasze cele, wiemy, jak je realizować, i mamy lub zaraz będziemy mieć osiągnięcia w realizacji tych celów". Podczas gdy naprawdę, w dużym stopniu na skutek tych rozlicznych ograniczeń politycznych, częściowo przez siebie narzuconych, nie chce lub nie może realizować swoich celów, oraz nie ma i nie może mieć dużych osiągnięć.

Rozumiem, że choć sytuacji gospodarczej na świecie Pan się nie boi, to jednak tego, co się dzieje w Polsce, trochę się Pan boi. A model polityczno-gospodarczy? Nie ma obawy, że pójdziemy w stronę socjalizmu, skoro tak skompromitował się kapitalizm?

Nie sądzę. I nie tylko z racji naszych, wschodnioeuropejskich doświadczeń. Przecież na Zachodzie też to już wszystko było. Choćby w czasie II wojny światowej i zaraz po wojnie. W USA i Wlk. Brytanii były regulacje cen, podatki ponad 90 proc., wiele upaństwowionych przedsiębiorstw, a potem od tego się odchodziło. Więc nie sądzę, żeby np. nastąpiła fala wielkiej nacjonalizacji. Nawet banki są przejmowane od razu z założeniem, że za kilka lat będą sprzedawane. Ten wzrost roli państwa jest przejściowy. Doszło do takiego chaosu i bałaganu w gospodarce, że państwowy policjant musiał interweniować, ale ten policjant nie zamierza być częścią naszej rodziny.

Noblista Paul Krugman mówi o potrzebie stworzenia "nowego ekonomicznego paradygmatu". Ładnie to rozwinął podczas jednej z dyskusji publicznych prezes Getin Banku Leszek Czarnecki: "Przez wiele lat rzeczywistość opisywała fizyka newtonowska i ona się fantastycznie sprawdzała, aż w pewnym momencie odkryto świat mikro, makro, gdzie fizyka newtonowska w żaden sposób nie obowiązywała. Trzeba było stworzyć fizykę kwantową, szczególną i ogólną teorię względności. Podobnie jest w finansach. No więc jak miałaby wyglądać ta nowa "fizyka ekonomiczna"?

Dlaczego potrzebna była ta nowa fizyka? Bo przeszliśmy do obszarów bardzo dużych prędkości i okazało się, że stara fizyka newtonowska nie jest w stanie różnych zjawisk wyjaśnić. Teraz mamy coś podobnego, bo z takim zakresem globalizacji nie mieliśmy wcześniej do czynienia. Także pożegnaliśmy ten zeszłowieczny kapitalizm, w którym właściciel był również menedżerem. Taki właściciel myśli długofalowo, inaczej pojmuje kwestie ryzyka, bo nie chce stracić majątku. A teraz własność jest rozproszona, zwiększa się dystans między właścicielem, majątkiem a zarządzającymi. Zarządza się myślą krótkoterminowo, przez pryzmat swoich kontraktów, bonusów. Są rozliczane na tle rynku - "against the market" - czy przynoszą większe, czy mniejsze dochody niż średnia rynkowa. Nikt ich nie rozlicza na bieżąco z fundamentalnego ryzyka, na jakie narażają firmę.

No i mamy w świecie finansów całą masę nowych produktów. Te różne derywaty, instrumenty pochodne, te wszystkie wynalazki finansowe. Na giełdzie nowojorskiej handluje się każdego dnia dziesiątkami tysięcy instrumentów pochodnych, ale nikt nie potrafi ocenić ryzyka z nimi związanego. Nie potrafią tego sprzedający, nie potrafią kupujący, agencje ratingowe, instytucje regulacyjne. Ten problem zaistniał nie tylko w USA, ale także w Wlk. Brytanii, gdzie te instytucje regulacyjne są znacznie lepiej rozwinięte. Ale wiemy przynajmniej, że to ryzyko może być dużo większe, niż to dotąd oceniano. W związku z tym popyt na tego typu instrumenty zapewne spadnie, wzrośnie ostrożność nabywców. Jeśli zaś chodzi o kwestię zarządzania, to nastąpi zapewne odejście od krótkoterminowej oceny menedżerów przez rady nadzorcze, banki czy agencje ratingowe.

W jakim stopniu prawdopodobna jest jakaś forma międzynarodowej kontroli, o czym mówią i kanclerz Merkel, i prezydent Sarkozy, i premier Brown?

To nie jest jakaś nowa fizyka. To raczej zwiększenie presji wzdłuż kierunków, które są dobrze rozpoznane. Np. potrzebna jest przebudowa Międzynarodowego Funduszu Walutowego, tak żeby zwiększyć udział Chin, Indii, Brazylii czy krajów Zatoki Perskiej, dysponujących dużymi zasobami finansowymi.

MFW ma ponad 300 mld dolarów.

To za mało. Gospodarka światowa to teraz ok. 70 bilionów dolarów. MFW potrzebuje może biliona. Dotąt była to instytucja w ręku krajów grupy G-7, służąca pomocy i kontrolowaniu mniejszych i średnich państw. Okazuje się, że MFW powinien zajmować się również polityką gospodarczą tych największych gospodarek. Dotąd się uważało, że USA i UE prowadzą najbardziej racjonalną politykę gospodarczą, a problemy są gdzie indziej. A tu okazało się...

Jak powiedział chiński wicepremier Wang Qishan, okazało się, że "nauczyciele sami mają teraz problemy".

No więc chodzi o to, żeby ograniczyć rolę nauczycieli. Greenspanowi i Bushowi się wydawało, że to, czego domagają się od innych, nie ma zastosowania w stosunku do nich... Żeby było śmieszniej, do pewnego stopnia mieli rację.

Stale mają rację?

Do pewnego stopnia tak. Bo świat jednak inaczej traktuje USA niż inne kraje. Wzrosła wartość dolara, spadło oprocentowanie amerykańskiego długu. Niech mi Pan pokaże inny kryzys makrofinansowy, podczas którego umocniła się waluta kraju, który najbardziej narozrabiał, a koszty długu spadły! Rzeczywiście Stany mają wyjątkową pozycję. I dobrze byłoby, gdyby ją nadal utrzymywały. Jeżeli ten kryzys by się rozwinął jeszcze bardziej, albo gdyby przyszły następne kryzysy, to Stany tę pozycję stracą.

Stanisław Gomułka jest ekonomistą. Był członkiem Katedry Ekonomii w London School of Economics, wykładowcą i badaczem na uniwersytetach Kolumbii, Harvarda, Pensylwanii oraz Stanforda w USA i Central European University na Węgrzech. Po 1989 r. został doradcą rządu i członkiem zespołu Leszka Balcerowicza. W latach 2002-07 był głównym ekonomistą PZU. Od stycznia do kwietnia 2008 r. pracował jako podsekretarz stanu w Ministerstwie Finansów.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 09/2009