Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →
Kiedy wokół piłki idzie na noże, centrala sięga po argument ostateczny, niezawodny od czasów pojedynków podwórkowych - telefonuje do starszego brata. Starszy brat nazywa się Sepp Blatter, jest prezydentem FIFA i dysponuje argumentami, przy których miękną nawet tacy boiskowi wyjadacze jak Donald Tusk. Ma potężne pieniądze, zawiaduje dziedziną, która wpływa na politykę. Nie ta liga, chciałoby się powiedzieć.
Przez chwilę byłem dumny z premiera. Kiedy mówił, że warto zapłacić wysoką cenę za zburzenie fikcji, jaką jest polska piłka nożna, myślałem, że oto po raz pierwszy o futbolu opowiada polityk nie tylko zdeterminowany, ale też zorientowany. Mniej więcej po mundialu w 1982 r. rozpoczął się mecz, który trwa nieprzerwanie do dziś. Smutne, nieudane widowisko toczy się na stadionach ligowych i narodowych. Murawa lepsza, ale piłkarze nadal nieudolni, zepsuci od podstaw, bez dynamiki i umiejętności tak podstawowych jak przyjęcie piłki. Nadal ten sam spektakl niewiary, grany przez ludzi z genem porażki w mózgach. Przebłyski, jakie czasem mają miejsce, awanse do mistrzostw, wyszarpany remis z klasową drużyną, erupcja talentu napastnika, przysłaniają rzeczywistość, która domaga się radykalnych rozwiązań.
Pomyślałem, że premier Tusk jest do tych działań gotowy. Że rozgoni PZPN na cztery wiatry, a specjalistom w rodzaju Grzegorza Laty pokaże drzwi. Za takie rozwiązania warto zapłacić wysoką cenę. Zresztą, o jakiej cenie mówimy? Czy brak żenujących spektakli na polskich stadionach rzeczywiście jest tak wielką ceną?
Zadecydowały, jak rozumiem, pryncypia. Gdyby FIFA spełniła swoje groźby i odebrała Polsce organizację Mistrzostw Europy, oznaczałoby to piekielną awanturę polityczną. Dlatego właśnie rozeszło się po kościach. Znowu. Znowu remis, który w istocie jest porażką.